Racja stanu

Nie da się dłużej budować Europy chyłkiem, ściemniając coś na temat ogrywania czy bycia ogranym przez Brukselę. W ten sposób możemy ograć się wszyscy. Z Radosławem Sikorskim, ministrem spraw zagranicznych, rozmawia Cezary Michalski

03.04.2012

Czyta się kilka minut

CEZARY MICHALSKI: Największym euroentuzjastą w rządzie Donalda Tuska jest Pan, wywodzący się z najbardziej prawicowych środowisk...

RADOSŁAW SIKORSKI: Jest po temu wiele powodów, zacznę od najświeższego. Doświadczenie naszej prezydencji, która przypadła w momencie, kiedy Europa próbuje się pozbierać po uderzeniu globalnego kryzysu, uświadomiło nam wszystkim, jak kruchą konstrukcją jest Unia i jak niebezpieczne tendencje się w niej zarysowały.

To znaczy?

Myślę przede wszystkim o ryzyku odchodzenia w konstruowaniu polityki europejskiej od metody wspólnotowej, która nam służy, bo nie jesteśmy najsilniejszym państwem w całej wspólnocie – naszą siłę dopiero odbudowujemy. Wobec tego cały potencjał polskiej polityki powinien być rzucony na szalę utrzymania i wzmocnienia wspólnotowego charakteru Unii.

Poza tym sytuacja, w której wydawało się nam, że jedyny wybór polskiej polityki to albo coraz głębsze wchodzenie w struktury Zachodu, albo pozostawanie w jakimś dumnym odosobnieniu, należy do przeszłości. Na Wschód od Unii pojawił się ambitny projekt integracyjny, prowadzony przez Federację Rosyjską i wsparty niemałymi środkami dzięki wysokim cenom węglowodorów. Przez kryzys Unia straciła część swojej siły grawitacyjnej na Wschodzie, a jednocześnie okazało się, że niektórzy nasi wschodni sąsiedzi nie przezwyciężyli balastu postsowieckiego w wewnętrznej konstrukcji swoich państw.

Tak więc nie stoimy dzisiaj przed wyborem: inwestowanie w głębszą integrację UE albo trzymanie się z boku i czekanie, co się wydarzy. Jesteśmy pomiędzy dwoma ośrodkami integracji politycznej, ekonomicznej, a do pewnego stopnia także kulturowej, i nikt nie może nam zagwarantować, że integracja europejska się powiedzie, a integracja euroazjatycka się nie powiedzie. Może być na odwrót. I gdzie wtedy polscy eurosceptycy chcieliby widzieć Polskę? Jako samodzielne, ale i samotne państwo narodowe pomiędzy Unią Eurazjatycką a rozbitą znowu na państwa narodowe Unią Europejską? Czy to naprawdę byłaby lepsza sytuacja geopolityczna dla Polski niż ta, którą mamy obecnie?

Głębsza integracja europejska to dla Pana podstawowy element polskiej racji stanu, skoro na ten front chciałby Pan rzucić „cały potencjał polskiej polityki”.

W wymiarze polityki zagranicznej na pewno. Tak uważam i to tłumaczy moją postawę, którą pan redaktor nazwał euroentuzjazmem, a ja wolałbym nazywać eurorealizmem.

Ale skoro mówimy o rozejściu się w tym wymiarze drogi mojej i części polskiej prawicy, to równie istotnym tego powodem jest ewolucja ideowa owej części polskiej prawicy. Przypominam, że kiedyś Prawo i Sprawiedliwość nie tylko opowiadało się za wejściem Polski do Unii, a później za ratyfikacją traktatu lizbońskiego, ale wręcz postrzegało – moim zdaniem słusznie – udział Polski w procesie integracji europejskiej jako szansę na dokończenie okcydentalizacji kraju w sferze prawa, infrastruktury, kultury materialnej...

Jako szansę na „wyjście z postkomunizmu”, jak wówczas mówiono w PiS-ie i na jego intelektualnym zapleczu, które też nie było wtedy tak eurosceptyczne jak dzisiaj.

Owszem, to był ważny argument w naszych dyskusjach (naszych, bo przecież także w nich uczestniczyłem). Zatem moje poglądy na Unię, na integrację, na wzmacnianie wspólnotowego charakteru i narzędzi polityki europejskiej jako bardzo istotne elementy polskiej racji stanu ewoluowały, ale jeszcze bardziej ewoluowały – na pozycje już nawet nie eurosceptyczne, ale wręcz antyeuropejskie – poglądy części polskiej prawicy. Jak mawia mój przyjaciel Piotr Paszkowski, „polski polityk, który przegrywa, zawsze skręca w prawo” – powraca do takiego trzonu, matecznika plemiennego, często lękowego, co jest nawet zrozumiałe, bo zapewnia politykowi może ograniczone, ale gwarantowane poparcie. Taka ewolucja pomaga przeżyć własną porażkę, ale politykę państwową przegrywających liderów czy całych formacji psuje nieodwracalnie.

Czy tak bardzo i tak bezalternatywnie stawiając na Unię Europejską, która z obecnego kryzysu wyjdzie osłabiona, nie stawiamy na potęgę należącą już do przeszłości? Wschodzące potęgi, takie jak Chiny, Indie, Brazylia, to już nie są tematy abstrakcyjnych intelektualnych rozważań, skoro na nie przeorientowuje się nawet polityka amerykańska, wcześniej tradycyjnie zainteresowana Europą.

Tylko czy Polska ma większe szanse budować partnerskie stosunki handlowe i polityczne z tymi wschodzącymi potęgami jako 40-milionowe państwo na dorobku, czy jako część jednego z najsilniejszych i najatrakcyjniejszych światowych rynków, którym wciąż pozostaje rynek europejski?

Powiedzmy otwarcie: jednym z obszarów, gdzie nie tyle oddaliśmy naszą suwerenność, co zainwestowaliśmy sporą jej część, jest wspólna unijna polityka handlowa. Zrezygnowaliśmy z prawa do samodzielnego zawierania umów handlowych z krajami spoza Unii, a umowy istniejące wcześniej musieliśmy albo wypowiedzieć, albo dostosować do ustawodawstwa unijnego. Ale nie sądzę, by ktoś chciał z tego zrezygnować, gdyż UE jako całość reprezentuje nas w tym obszarze znacznie lepiej, niż byśmy mogli się reprezentować sami. W stosunkach z Chinami czy z USA zarówno Polska, jak też nasze podmioty gospodarcze występują jako część Unii z nieporównanie mocniejszej pozycji, niż gdybyśmy w zglobalizowanym świecie występowali jako średniej wielkości kraj, postawiony samotnie naprzeciwko podmiotów dysponujących nieporównanie większym potencjałem.

Zatem przynajmniej od wystąpienia berlińskiego stara się Pan trwać na najbardziej wysuniętej placówce euroentuzjazmu (świadczy o tym również ubiegłotygodniowe sejmowe exposé). Można powiedzieć, że z sukcesem, skoro na prawicowych pochodach pojawia się transparent „Sikorski zdrajca”, a z drugiej strony białoruska telewizja to z Pana, a nie z niemieckiego ministra Guida Westerwellego (mimo że razem jeździliście do Mińska) czyni „czarnego luda”, czyhającego na białoruską suwerenność. Czy polityk pełniący funkcję ministra spraw zagranicznych powinien aż tak bardzo zwracać na siebie uwagę? Być frontmanem? Nawet premier podczas jednego z briefingów wygłosił żartobliwą uwagę, że sam nie jest aż tak aktywny na Twitterze jak jeden z jego ministrów.

Zacznijmy od słynnego Twittera. Przypominam, że na Twitterze jest obecny już nie tylko prezydent Obama z milionami śledzących go internautów, ale także mój kolega minister Bildt, który twittuje więcej niż ja. Jest tam również minister Westerwelle, a od niedawna nawet papież Benedykt XVI.

Wie Pan doskonale, że nie chodzi o medium, ale o radykalizację przekazu. Westerwelle czy Bildt też nie popierają Łukaszenki, ale nie porównali go do Husajna, Kaddafiego czy Jaruzelskiego, sugerując takie czy inne dalsze jego losy. Wielu Pana kolegów z PO czy ze środowiska wokół prezydenta też jest zwolennikami integracji europejskiej i też uważa, że Kaczyński w swoim eurosceptycznym zwrocie się myli, a jednak wystąpienia berlińskiego by nie zaryzykowali. Również w Sejmie się tak nie wystawiają. Jest u Pana chęć wychodzenia przed szereg, wybierania kluczowych momentów do nagłośnienia pewnych tez, także za cenę wejścia w ostrzejszy spór.

Zawsze uważałem, że dowódcy muszą być na pierwszej linii, a nie dekować się gdzieś na tyłach, czekając, jak się losy bitwy potoczą. W ten sposób kształtuje się także polityczne przywództwo.

Poruszył pan jednak parę różnych wątków. Po pierwsze, pokazanie prezydentowi Łukaszence drogi generała Jaruzelskiego jest próbą przekonania go, że jest strategia wyjścia z dyktatury do sytuacji, w której nie tylko można mieszkać we własnym domu i żyć we własnym kraju, ale jeszcze były lider opozycji odwiedza cię w szpitalu. To próba przekonania władz Białorusi, że jest możliwe kontrolowane przejście do demokracji.

Przykłady Husajna i Kaddafiego też są elementem dialogu z Łukaszenką?

Alternatywą dla drogi Jaruzelskiego są niekontrolowane przejścia do demokracji. W wyniku których zresztą najczęściej demokracja później przez jakiś czas mocno kuleje. Wybór nadal należy do prezydenta Białorusi.

Jeśli natomiast chodzi o transparenty w marszach Prawa i Sprawiedliwości, to trudno polemizuje się z ludźmi, którzy uważają, że Unia Europejska to „Konzentrazionslager”, gdzie obowiązuje nazistowska wykładnia hasła „Arbeit macht frei”, bo i takie transparenty regularnie się na tych marszach pojawiają. Moje berlińskie wystąpienie rzeczywiście wywołało dyskusję, nawet spór, ale przypomnę, że właśnie po nim Sejm udzielił mi wotum zaufania, stosunkiem głosów 292 do 152, a więc grubo powyżej tego, czym dysponuje sama koalicja rządząca.

Co w kraju o kompletnie zniszczonym konsensusie wokół polityki zagranicznej jest oczywiście jakimś sukcesem. Ale ja z innego jeszcze powodu pytam o Pańską taktykę, a nie o strategię prowadzenia polityki europejskiej. Dookoła, w Europie, także w państwach, gdzie integracja europejska była wcześniej elementem szerokiego porozumienia politycznego, coraz popularniejsza staje się inna postawa. U siebie w kraju, szczególnie w kampanii wyborczej, przedstawia się Unię jako ciężar, powód wyrzeczeń, czasami nawet alibi dla własnych błędów, a kiedy utrzyma się albo zdobędzie władzę, prowadzi się politykę proeuropejską.

To nie jest nic nowego – obserwowałem to już w latach 80., kiedy mieszkałem w Anglii. Stara śpiewka europejskich polityków: jadą do Brukseli i wiedzą, że trzeba się dogadać, że rozwiązania wspólne są dla wszystkich korzystne, więc zawierają mądre kompromisy. Po czym wracają do kraju i mówią, że oni by chcieli wyrwać więcej, ale ta straszna Bruksela im nie pozwala.

Torysi robili to zawsze, ale dziś widzimy rozszerzanie się tej taktyki na Francję i Niemcy, czyli kraje będące ośrodkiem budowania Unii. Prezydent Sarkozy, za każdym razem kiedy jest podgryzany przez Front Narodowy, atakuje strefę Schengen, której, kiedy już wygra wybory, wcale nie demontuje, bo jest przewidywalnym, a czasami nawet skutecznym europejskim politykiem. Politycy niemieccy nauczyli się wyrażać praktycznie wszystkie elementy niemieckiego interesu narodowego w języku polityki europejskiej, ale kiedy kanclerz Merkel ogłosiła pierwszy plan pomocy dla zagrożonych państw strefy euro, natychmiast kosztowało to chadecję utratę władzy w dwóch landach. Zatem i oni nauczyli się obsługiwać eurosceptycyzm na własnym podwórku, mimo że nadal rozumieją wartość silnie zintegrowanej Europy. Nawet Kaczyński jest większym eurosceptykiem wobec „pisowskiego ludu” czy o. Rydzyka, niż był nim jako premier, kiedy miękko negocjował traktat lizboński. Czemu Pan chce być wyjątkiem od tej pragmatycznej polityki, uprawianej w Europie przez wszystkich? I czy nie straci na tym Pańska partia, walcząca z PiS-em także o elektorat prawicowy, a więc dziś w znacznej części eurosceptyczny?

Uważam, że doszliśmy do kresu możliwości stosowania tej metody. W sytuacji, w której kryzys gospodarczy zachwiał podstawami jedności europejskiej, zmniejszył poziom entuzjazmu dla integracji w całej praktycznie Europie, obowiązkiem polityków jest przywrócić właściwe proporcje pomiędzy dbaniem o interes narodowy a wyrażaniem interesu europejskiego, pomiędzy obsługiwaniem czy wręcz wywoływaniem strachu, że „nasz naród zostanie ograny”, a świadomością, że możemy „ograć się wszyscy” i zniszczyć to, co przez kilkadziesiąt lat udało się zbudować z zyskiem dla każdego narodu na tym kontynencie – i tych najsilniejszych, i tych relatywnie słabszych.

Prowadząc debatę na temat przyszłości Europy w Polsce, bez owijania w bawełnę, bez ściemniania, właśnie „od frontu”, staram się ustanowić nowy paradygmat mówienia o polityce europejskiej. Chciałbym też przekonać kolegów, zarówno polskich, jak europejskich, że jeśli teraz nie zaangażujemy się w przywracanie wiary Europejczyków w Europę, a nie tylko w surfowanie na nastrojach i próbę ogrywania tych nastrojów poprzez ukrywanie realnych diagnoz i celów europejskiego projektu, to skończymy tak jak brytyjscy torysi, którzy są niewolnikami antyeuropejskiej polityki ich partii sprzed kilku czy kilkunastu lat. Nawet gdy sami dziś widzą, że powodzenie Europy służy interesom Wielkiej Brytanii, nie zawsze mają odwagę powiedzieć to swemu elektoratowi. Upowszechnienie takiej polityki byłoby najprostszą drogą do rozpadu Unii.

A właściwie dlaczego? Przecież od samego początku istnieje pewien oczywisty, zrozumiały i czasami przynoszący nawet pożyteczne owoce deficyt demokracji w instytucjach europejskich. Zawsze istniała przepaść pomiędzy „narodowymi demokracjami” a „europejską biurokracją”. Wiele cennych idei i ciekawych polityków, choćby Jacques Delors z jego wizją „Europy społecznej”, mogło przetrwać wyłącznie dzięki temu, że wydostali się z obszaru „narodowej demokracji”, gdzie nie byli zbyt akceptowani, i trafili w obszar „europejskiej biurokracji”, gdzie ustrój jest nieco bardziej mieszany i nieco bardziej różnorodne są źródła legitymizacji.

Zatem drenowanie kapitału zaufania do Unii z kraju, mając nadzieję, że europejski projekt sam się później obroni? Mnie taka polityka nie bawi, co więcej: nie uważam już jej za skuteczną.

Jeśli sprowadzić rzecz do naszego podwórka, to jeszcze parę lat temu polskiemu społeczeństwu euro kojarzyło się wyłącznie z zamożnością, a nie z ogromnym wysiłkiem i ryzykiem, jakie się z tym projektem wiążą. Wtedy decyzję o wejściu do strefy euro można było podjąć bez wydatkowania kapitału politycznego. Dzisiaj będzie to wymagało bardzo poważnej dyskusji ze społeczeństwem i parlamentem, także dlatego, że wejście do euro wymaga zmiany konstytucji. Właśnie dlatego nie zgadzam się z głosami, że „Sikorski »pojechał« zbyt szczerze” w Berlinie czy w Sejmie, i że można Polskę wprowadzić do ścisłego kręgu integracji europejskiej chyłkiem, nie tłumacząc politycznych i gospodarczych motywacji rządu. Otóż szczególnie wobec kryzysu, wobec spadku atrakcyjności projektu europejskiego, tego się bez poważnej dyskusji nie da zrobić. I dlatego uważam, że trzeba uczciwie wyłożyć argumenty za i przeciw.

Finansowe argumenty powinien oczywiście wykładać minister finansów, ja mam swoje zdanie. Obserwuję teraz niemal codziennie – to zresztą także stała pozycja biuletynu informacyjnego MSZ – poziom rentowności obligacji polskich w porównaniu do rentowności obligacji innych krajów europejskich, bo dzisiaj to jest najważniejszym wyznacznikiem zaufania do państw i ich pozycji w Europie. I widzę, że Polska ma najniższą rentowność swoich obligacji w historii, czyli najmniej w historii płaci za obsługę swego długu. Właśnie ostatnio wartość CDS-ów, która wyznacza koszt ubezpieczenia Polski od bankructwa, po raz pierwszy spadła poniżej kosztu ubezpieczenia obligacji francuskich. To oznacza, że utrzymując rynki w przekonaniu, iż konsekwentnie dążymy do strefy euro i realizujemy warunki przyszłego przystąpienia przez zmniejszanie deficytu i zadłużenia, już dziś uwalniamy dla siebie gigantyczne środki, które zamiast na obsługę długu publicznego, możemy wydawać na konkretne rzeczy w kraju. Przypomnę, że w polskim budżecie w tym roku na obsługę zadłużenia międzynarodowego jest zarezerwowane 45 mld zł. Każdy spadek rentowności naszych obligacji oznacza zatem miliardy, które można zaoszczędzić i przeznaczyć na ważne dla społeczeństwa rzeczy bez zwiększania deficytu budżetowego.

Argumenty za wejściem do euro są dziś oczywiście słabsze niż przed kryzysem, bo nastąpiło rozejście się rentowności obligacji państw strefy euro z rentownością obligacji niemieckich, ale przez pierwszą dekadę istnienia strefy euro członkostwo w niej oznaczało, że niezależnie od prowadzonej polityki finansowej kraje członkowskie uzyskiwały wiarygodność kredytową Niemiec, z samego tylko faktu posiadania euro.

To argumenty, z którymi nie do wszystkich wyborców się trafi, zatem właściwie dlaczego dalej nie budować Europy chyłkiem? Dlaczego nie pogłębiać integracji po cichu, skoro próbują tak robić nawet Sarkozy czy Hollande – który w kontekście europejskim jest politykiem odpowiedzialnym, ale jak chciał na gruncie francuskiej „narodowej demokracji” zawalczyć z Sarkozym atakującym strefę Schengen, to sam zaatakował pakt fiskalny.

Taka polityka integrowania Europy od dołu, poprzez faktyczną współpracę, w dziedzinach, które nie irytowały ideologicznych obrońców narodowego jedynowładztwa, była kiedyś nie tylko skuteczna, ale jedynie skuteczna, bo podejmowane przed II wojną światową próby integrowania Europy od góry poniosły spektakularną klęskę. W tym budowaniu Europy chyłkiem była zatem głęboka mądrość i wiele dekad uwieńczonej sukcesami praktyki. Ale uważam, że w ostatnich latach parę rzeczy się zmieniło. Chociażby to, że ze względu na ewolucję środków komunikacji nie jest już możliwe kierowanie innego przesłania do własnych wyborców, a innego do polityków w Brukseli. Kiedyś to naprawdę było możliwe, gazety były narodowe, trudno było przeczytać, co kto mówi do swoich kolegów na zamkniętych posiedzeniach w Brukseli.

Może także pierwsze pokolenie dziennikarzy zajmujących się kwestiami europejskimi czuło się częścią elity budującej wspólne instytucje, a nie narzędziem zewnętrznej kontroli społecznej. I także chciało chyłkiem budować Europę.

To też się zmieniło. A po drugie, proszę zauważyć, jak ewoluują polityki i retoryka różnych krajów w zależności od tego, czy są płatnikiem czy beneficjentem netto. Francja dopiero niedawno stała się płatnikiem netto, co wpłynęło na jej większy eurosceptycyzm. My jesteśmy największym beneficjentem netto w całej Unii, a jeśli utrzymają się propozycje Komisji Europejskiej na następny okres budżetowy, wypracowane zresztą podczas naszej prezydencji, utrzymamy ten status. Więc zarówno zwykła przyzwoitość, jak też nasz spryt nakazuje nam inną politykę i retorykę: nie blokowanie integracji, ale jej wzmacnianie. Nie straszenie nią Polaków, ale tłumaczenie, dlaczego jest to rzeczywiście kwestia polskiej racji stanu. Nie wchodzenie w sojusze w europarlamencie z ugrupowaniami domagającymi się obniżania wspólnotowego budżetu, ale z tymi, którym zależy na jego utrzymaniu.

Sądzę, że politycy padają czasem ofiarą swojej własnej propagandy. Stają się niewolnikami własnej retoryki. To, co w czasach negocjowania przez Jarosława i Lecha Kaczyńskich traktatu lizbońskiego było może jedną trzecią PiS-u – tym, co bracia Kaczyńscy musieli obłaskawiać różnymi gestami, typu nieprzyjęcie Karty Praw Podstawowych, protokół wyłączający brytyjsko-polski, aby po zapłaceniu tej ceny móc swobodnie uprawiać politykę raczej proeuropejską – jest dziś praktycznie całością tej formacji. PiS znalazł się dzisiaj w swojej polityce europejskiej na dawnych pozycjach Ligi Polskich Rodzin.

A czy ofiarą własnej propagandy nie jest też Platforma? Premier z ministrem finansów długo opowiadali o zielonej wyspie na wzburzonym europejskim morzu, gdzie wszyscy inni toną. Długo mówili o naszym sukcesie, za który w przeciwieństwie do Niemiec czy Francji nie zapłaciliśmy gigantycznym dofinansowaniem banków. Nie dodawali jednak, że jesteśmy zieloną wyspą także dzięki płynącemu do nas strumieniowi środków unijnych. I także dzięki temu, że Niemcy czy Francuzi wpompowali miliardy euro w swój system bankowy, przez co wraz z odbiciem ich gospodarek odbiła się także nasza, produkująca na rynek strefy euro i kooperująca z firmami ze strefy euro. Zatem nawet Pańskiemu rządowi opłaca się chwalić własnymi sukcesami, a kłopoty zwalać na Unię.

Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy Polska rzeczywiście jest zieloną wyspą i czy zarządzanie kryzysem przez nas było skuteczne, niech spojrzy na to, jak Polska przeszła poprzedni światowy kryzys. W 1935 r. nasz PKB wyniósł połowę tego, który mieliśmy w 1929 r. Proszę sobie wyobrazić, co by się dzisiaj działo w naszym kraju, gdybyśmy kryzys przeszli nawet nie tak jak II Rzeczpospolita, ale tak jak dzisiejsza Łotwa, gdzie spadek PKB wyniósł 20 proc.

Ale udało się nam także dlatego, że Europa nie posypała się tak, jak posypała się w czasach Wielkiego Kryzysu. Także tutaj jesteśmy beneficjentami tego, że oni skutecznie walczą o ocalenie strefy euro i nadal, mimo kryzysu, transferują pieniądze w kierunku państw „nowej Europy”.

To prawda: polskie PKB liczone sumarycznie dla tych paru najtrudniejszych kryzysowych lat wzrośnie do końca tego roku o 18 proc., podczas gdy PKB unijne liczone za ten sam okres wyjdzie na zero. Zatem otrzymywaliśmy gigantyczne wsparcie od krajów, których kryzys dotknął bardziej niż nas. I o tym oczywiście należy mówić, bo pokazuje to, jak bardzo projekt europejski nam służy.

W latach 30. kryzys natychmiast doprowadził do wojen handlowych w Europie, choćby naszej z Niemcami. Jak byśmy dzisiaj wyglądali, gdyby z Niemiec w momencie kryzysu, zamiast zamówień na nasze produkty i pieniędzy na naszą infrastrukturę – bo Niemcy pozostają największym płatnikiem netto Unii Europejskiej – przypłynęłyby nagle informacje o wprowadzeniu barier celnych na nasze produkty?

Tego właśnie dopełnienia brakuje mi w wypowiedziach Rostowskiego i Tuska o zielonej wyspie i mądrości naszej suwerennej polityki gospodarczej.

Tylko wie pan co, kiedy w najtrudniejszym momencie kryzysu praktycznie po raz pierwszy od 500 lat komentatorzy w Berlinie, Paryżu, Brukseli zaczęli nas przedstawiać jako najlepszy w Europie przykład ekspansywności gospodarczej i samoorganizacji, należało tę opinię utrwalać, bo jest ona jeszcze bardzo płytka. My, Polacy, nie doceniamy naszych własnych sukcesów ostatniego 20-lecia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2012