Putrament, politruczka, krakowiaczek

Prof. Teresa Kodelska--Łaszek, ekonomistka, narciarka alpejska, uczestniczka Olimpiady w 1952 r.: Byliśmy fatalnie wyposażeni, ubrania reprezentacyjne przechodziły z kadry na kadrę. No i te okropne, workowate skafandry z polskim orłem. Wyglądaliśmy w Oslo jak dziady! Rozmawiał Przemysław Wilczyński

09.02.2010

Czyta się kilka minut

Przemysław Wilczyński: Od igrzysk w Oslo minęło prawie 60 lat, a Pani Profesor ciągle w dobrej formie. Jak to się robi?

Teresa Kodelska-Łaszek: Staram się być aktywna. Codziennie spaceruję przez godzinę na mokotowskiej skarpie. Poza tym nadal, mimo ponad 80 lat, prowadzę zajęcia na Uczelni Warszawskiej im. Marii Skłodowskiej-Curie. Męczy mnie to, ale daje dużo radości. Jak pracuję, to mnie różne rzeczy przestają boleć - dzięki studentom przechodzą dolegliwości zaawansowanego wieku.

Pani dorosłe wnuki również uprawiają narciarstwo. Widziała Pani ich sprzęt?

Jeden z moich wnuków właśnie podchodzi na nartach pod Kasprowy Wierch. A co do sprzętu, to największe wrażenie robią na mnie kombinezony, które same oddychają, a nawet się pocą, oraz narty, które same skręcają. Wnuki nie uprawiają narciarstwa zawodowo, ale i tak ich sprzęt w porównaniu do tego, jakiego używałam podczas igrzysk w Oslo, to dwie epoki. Teraz narty same jadą, a my musieliśmy nasze sikorowe deski nieźle "dusić". Miałam narty ponaddwumetrowe, przy wzroście 158, a moje wnuki, drągale na 190, mają króciutkie i szerokie. Zresztą wszyscy jeżdżą dzisiaj na takim sprzęcie.

Dobrze to czy źle?

Chyba źle. We wszystko trzeba włożyć chociaż trochę własnej siły i pracy, a te narty właściwie załatwiają wszystko za zjeżdżającego.

Pani po raz pierwszy założyła narty w wieku pięciu lat, na Kasprowym Wierchu. I ten Kasprowy musiał Pani wystarczyć aż do igrzysk w Oslo.

Za to mogłam na nim jeździć bez ograniczeń. Mój tata budował kolej linową, a mama, architekt, projektowała budynki stacji: dolną w Kuźnicach, środkową na Myślenickich Turniach, i na szczycie. Razem z dziećmi innych budowniczych i konduktorów jeździliśmy przed wojną, ile się dało - od rana do zmierzchu. Na początku, kiedy nie było jeszcze wagoników, wjeżdżaliśmy w specjalnych korytkach, które transportowały na górę materiały: cement, cegły itd.

Pamiętam taką scenę: do góry, w jednym z takich korytek wjeżdżają konduktorzy. Spili się niemiłosiernie i po drodze niektórzy z nich powypadali. Na szczęście wypadek miał miejsce na czwartej podporze, blisko do krzaków jagód, więc nic złego im się nie stało.

Zjazd z Kasprowego, nawet w dobie samoskręcających nart, wymaga minimum umiejętności i sprawności fizycznej. Dla kilkuletniego dziecka musiało to być ciężkie przeżycie.

W ogóle nie było! Od początku wychodziło mi to dobrze. Nawet za dobrze nie pamiętam pierwszego zjazdu. Pamiętam za to inne wydarzenia. Na przykład Boże Narodzenia, które mama urządzała w budynku dolnej stacji kolei: rozstawione stoły, dzieci konduktorów i ubranego w kożuch świętego Mikołaja, który rozdawał prezenty i o różne rzeczy nas wypytywał. A same zjazdy stanowiły rutynę: w dół Gąsienicową, potem do Kuźnic, i do góry koleją.

Czy już przed wojną coś wskazywało na to, że zostanie Pani wybitną narciarką? Marzyły się Pani igrzyska?

Przeciwnie: wydaje mi się, że dzieci innych pracowników kolei jeździły lepiej. Zresztą to były raczej dziecięce zabawy, nie żadne treningi, tak jak dzisiaj, od najmłodszych lat. Nikt mnie przed wojną "nie odkrył". Stało się to dopiero po 1945 r., a autorem odkrycia był mój pierwszy trener, Andrzej Ziemilski, znany socjolog i dziennikarz. Kiedyś siedzieliśmy razem na górnej stacji kolei w restauracji, a on powiedział: "W tym miejscu odkryłem Teresę Kodelską".

Dzisiejsi nastoletni sportowcy mają już za sobą setki godzin profesjonalnych treningów, a w ich rozwój zaangażowane są sztaby fachowców. Pani trzy i pół roku przed zdobyciem pierwszego tytułu mistrzyni Polski, jeszcze jako dziecko, wzięła udział w Powstaniu Warszawskim.

I jestem przekonana, że narty, ten sportowy hart, odporność fizyczna i psychiczna, upór, pomogły mi przeżyć to wydarzenie. Przecież byłam sama, miałam 15 lat, a jednak z jakichś powodów się nie załamałam. A powodów do strachu i załamania było wiele. Tata przewoził od "Szarego", z Gór Świętokrzyskich, broń na Powstanie. Na szczęście mieli wynajętego i opłaconego volksdeutscha, który pod przykrywką transportu materiałów budowlanych przewoził tę broń. Nie kontrolowali go, bo miał papiery. W pojemnikach na wierzchu wiózł cegły i cement, a pod spodem broń.

Do Powstania trafiłam, bo byłam w Szarych Szeregach. Przeszłam szkolenie sanitariuszki i łączniczki. Dostałam przydział do oddziału. Z kanałów ocalałam cudem. Próbowaliśmy wyjść na Wawelskiej, ale tam byli Niemcy, którzy rzucali do kanałów granaty. Byliśmy na dole kilka dni. Doszliśmy do Wisły, ale tam kanały były zalane. Na rogu Raszyńskiej i Niemcewicza znaleźliśmy kanał rozwalony bombą. Tam się wygrzebaliśmy. Byliśmy tak nieprzytomni, że od razu padliśmy. W pobliżu byli Niemcy, ale nas nie ruszyli, bo byliśmy oblepieni ekskrementami i leżeliśmy bez ruchu. Pewnie myśleli, że nie żyjemy. Potem wróciliśmy na Wawelską 60, i tam się ukrywaliśmy.

Podczas wojny Niemcy zamordowali Pani mamę, Pani sama też wiele przeszła...

Udało mi się wrócić do normalnego życia, bo bardzo kochałam narty. Nic innego mnie nie interesowało. Dziewczyny biegały za chłopakami, a ja zjeżdżałam. Na pierwszym roku studiów wstąpiłam do AZS-u. Klub był biedny, nie miał nawet nart, musiałam więc mieć własne. Zimą wyjeżdżaliśmy na zgrupowania. Jeździliśmy oczywiście na Kasprowym, na którym nie było jeszcze wyciągów. Trzeba było podchodzić z nartami. Latem były zajęcia ogólnosprawnościowe, biegaliśmy po skarpie z kijkami, były figury, przysiady.

Kariera sportowa być może uchroniła Panią przed represjami z powodu akowskiej przeszłości.

Pomogło członkostwo w AZS, a potem reprezentacja. Ale i tak chcieli mnie wepchnąć do ZMP. Tłumaczyłam, że dużo robię dla ojczyzny jako narciarka, i nie mam na nic więcej czasu. Poskutkowało.

Pewnie pomogły mi też sukcesy. W 1948 r.

zdobyłam pierwsze mistrzostwo Polski. Okupione stresem, tak zresztą jak podczas każdego startu, również cztery lata później w Oslo. Dostawałam ataku nerwicy i zawsze, proszę wybaczyć, spędzałam czas przed startem w toalecie, z nartami na nogach. Jak przychodziła moja kolej, to mnie wołali.

W sumie zdobyła Pani trzy tytuły mistrzyni Polski: w 1948 r. w slalomie i cztery lata później w slalomie oraz slalomie gigancie. W 1952 r. pojechała pani na igrzyska do Oslo...

Jestem z tego startu niezadowolona. Zjadły mnie nerwy. Byłam dobra, ale się bałam. Poza tym byliśmy fatalnie wyposażeni, nasz sprzęt w niczym nie przypominał tego, który miał do dyspozycji Zachód. Ubrania reprezentacyjne przechodziły z kadry na kadrę, nie mieliśmy własnych. No i te okropne, workowate skafandry z polskim orłem. Wyglądaliśmy w Oslo jak dziady!

I nie czuliście się chyba zbyt swobodnie. W opisach wyjazdów polskich ekip poza demoludy w okresie stalinowskim przewija się wątek specjalnie wysyłanych przez władze politruków, którzy roztaczali "opiekę" nad sportowcami. Domyślam się, że na igrzyskach było podobnie?

Pojechało ich dwoje. Kobieta przeznaczona dla ekipy żeńskiej - bo ktoś musiał spać z nami w jednym pokoju! - i facet dla męskiej.

Okropnie się bali, że ktoś zostanie albo za dużo się dowie. Kobieta była trochę starsza od nas. Nikt się z nią nie zaprzyjaźniał, nawet trochę ją lekceważyłyśmy.

Pilnowała nas prawie nieustannie. Ale udawało się ją przechytrzyć, bo nie umiała jeździć na nartach. Wjeżdżała z nami do góry, a potem tym samym wyciągiem zjeżdżała, by na dole na nas zaczekać. A my na trasie się zatrzymywałyśmy, żeby pogadać z Francuzkami i Angielkami. One pytały, co w Polsce, a my dowiadywałyśmy się, co się dzieje na świecie. Jak w końcu docierałyśmy na dół, to nasza politruczka strasznie się wściekała, że tak długo. A my na to, że się przewracałyśmy.

Najbardziej, poza startem, zapadł mi w pamięć bal u króla Norwegii Haakona VII. Zawodniczki zachodnie przyszły w pięknych sukniach balowych, na których miały wspaniałe futra. Rzucały je w kąt i szły tańczyć. Potem, jak się zmęczyłam, położyłam się na tej stercie futer.

My zjawiłyśmy się na balu w dresach powypychanych na kolanach. No i musieliśmy trzymać się w grupie, nie wolno było się rozchodzić, osobno tańczyć. Siedzieliśmy więc w kącie, jeden z członków ekipy przygrywał na harmoszce, a myśmy śpiewali. Do tego kazali nam tańczyć krakowiaczka, tak, dla pokazu. Ja tańczyłam ze Stefanem Dziedzicem, narciarzem, który do tańca nadawał się mniej więcej tak jak ja, czyli się nie nadawał. Razem tupaliśmy więc na parkiecie w buciorach i dresach. Okropne to było.

Do Oslo pojechał z ekipą sportowców Jerzy Putrament. Co strażnik socrealistycznych standardów w literaturze robił wśród hokeistów i narciarzy?

Taki był zwyczaj, na igrzyska jeździli też artyści. Putrament pojechał do Oslo jako przedstawiciel literatury polskiej...

...z jego wizyt na skandynawskich igrzyskach w Oslo i Helsinkach powstał nawet reportaż. Ale do roli pisarza się nie ograniczał. W Helsinkach jako szef ekipy interweniował po tym, jak zachodnia prasa sfotografowała polskich sportowców pijących coca-colę. Jak go Pani zapamiętała?

Akurat tam zachowywał się przyzwoicie. Wykradał nas nawet od tych politruków, raz zabrał nas do muzeum w Oslo. Pamiętam z tej wizyty piękne drewniane łodzie Wikingów.

Wróćmy do współczesności. Wszystko się od Oslo zmieniło: mamy wolny kraj, dobry sprzęt, pieniądze, nieograniczone możliwości treningów. Dlaczego z polskim narciarstwem alpejskim jest tak marnie? Dlaczego w kolejnych igrzyskach nawet nikt nie liczy na medal?

Sama się nad tym zastanawiam. My mieliśmy słaby sprzęt, nie było wyciągów, ale zawsze narty były dla nas przyjemnością i pasją. A teraz? Chyba młodzi mają mniej radości z uprawiania sportu. Może nawet są trochę za bardzo rozpieszczeni? Wszędzie jeżdżą, wszystko mają opłacane, zarabiają duże pieniądze. Mimo że jestem ekonomistką, nie mogę tego przetrawić.

My z narciarstwa nawet nie mogliśmy się utrzymać. Dostawałam 450 zł kadrowego, to był "zwrot utraconych zarobków", tak się to nazywało. Jak zdobyłam mistrzostwo Polski, przyszedł do mnie facet z wojskowego klubu i chciał mnie skaperować, żebym odeszła z AZS-u. Dawał mi tysiąc złotych, dla mnie ogromną sumę. A ja się oburzyłam i go przepędziłam. Dzisiaj sobie myślę, że głupio zrobiłam, bo w klubie wojskowym mieli wspaniały sprzęt.

A wracając do polskiego narciarstwa alpejskiego, to może potrzebna jest jedna gwiazda, żeby tę dyscyplinę spopularyzować? Na razie nie widzę kandydatów. Były siostry Tlałki, potem Bachleda, ale nic z tego nie wyszło.

Narzeka Pani trochę na dzisiejszy sport, ale jak przychodzą zimowe igrzyska, gotowa jest Pani nawet zarwać noc...

Oglądam nie tylko igrzyska, również inne zimowe zawody, zwłaszcza skoki i slalom gigant. Co do igrzysk, lubię też uroczystości otwarcia. Ta nasza w Oslo była skromna, teraz jest wielki spektakl. Najbardziej podobała mi się uroczystość otwarcia w Calgary.

Oczywiście kibicuję naszym. Justynka Kowalczyk jest wspaniała. Pokochałam tę dziewczynę za wytrwałość i upór. Jestem zaskoczona, że Polka w takiej dyscyplinie święci triumfy. Myślę, że zdobędzie złoto. No i Małysz. Te ostatnie skoki były wyśmienite. Doskonale wyliczył, kiedy ma przyjść forma. Strasznie te jego skoki przeżywam. Siadam w fotelu, zaciskam kciuki, modlę się za niego i mówię do siebie: "Leć, Adaś, leć!".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2010