Przestrzeń uniwersalna

Zajmujemy miejsca w autobusie kursującym pomiędzy Inwalidami a Orly. Jest niewielu pasażerów, płynny ruch i dobra widoczność. Na progu lata rabaty ogródków po obu stronach szosy mienią się wspaniałymi kolorami - podziwiam je w milczeniu. Stefan pierwszy przerywa ciszę: »Czy byłabyś w stanie mieszkać w Polsce?«. Gdyby nagle strzelił we mnie grom z jasnego nieba, nie byłabym równie wstrząśnięta. (...) Zanim usłyszałam owo proste pytanie, byłam całkowicie przekonana, że moje przyszłe życie - zawodowe, społeczne, duchowe i owszem, rodzinne - będzie związane z Wietnamem. To rozumiało się samo przez się.
 /
/

Rozmowa w drodze na paryskie lotnisko odbyła się na początku lat 60. Rozmówcami byli: Marie-Thérčse Trân Thi Lŕi, córka wysokiego urzędnika i polityka wietnamskiego, katoliczka, po studiach filologicznych w Sajgonie i praktyce nauczycielskiej przebywająca w Paryżu na stypendium, i Stefan Wilkanowicz, inżynier i absolwent filozofii na KUL, redaktor “Znaku" i działacz Klubu Inteligencji Katolickiej, jadący właśnie do Stanów Zjednoczonych, by tam wygłosić odczyt o relacji między techniką a wiarą. Poznali się kilka lat wcześniej, gdy w 1957 r. uczestniczyli w kongresie zorganizowanym przez katolicką organizację Pax Romana w środkowoamerykańskim Salwadorze. Ślub wzięli dopiero w czerwcu 1964 r., już w Polsce.

***

Trudno ominąć romantyczną historię uczucia, które połączyło dwoje ludzi odmiennych kultur, a w dodatku obywateli wrogich bloków politycznych; bez niego nie byłoby przecież tej książki. Ale historia owa jest fragmentem znacznie rozleglejszej opowieści; odbijają się w niej dramatyczne losy XX-wiecznego Wietnamu. Oglądamy świat z całkowicie nowej dla nas perspektywy, widziany oczami Wietnamki zakorzenionej w rodzimej tradycji, a przy tym przekonanej i gorliwej katoliczki; absolwentki francuskiej szkoły klasztornej, mieszkającej od czterdziestu lat w Polsce. Osoby o zdecydowanym charakterze, umiejącej zdobyć się na niezależność sądów i buntującej się przeciw konwencjom, jeśli przeciwne są jej zasadom.

“Opowieść córki mandaryna" - podtytuł sugeruje chwyt marketingowy, tymczasem ma charakter czysto opisowy. Trân Van Lý (1903-1970) był istotnie mandarynem, czyli urzędnikiem państwowym, po ukończeniu odpowiednich studiów szybko wspinającym się po szczeblach drabiny administracyjnej, aż po stanowisko gubernatora i namiestnika cesarskiego południowych prowincji Annamu. Cesarskiego, bowiem Annam, czyli środkowa część Wietnamu, pozostawał w pierwszej połowie XX w. formalnie królestwem pod protektoratem francuskim, a cesarz Bao Dai zdetronizowany został dopiero w 1945 roku (później pełnił jeszcze przez kilka lat funkcję szefa rządu).

Dodajmy, że oboje rodzice autorki wywodzili się z rodzin od kilku pokoleń katolickich, a jej prapradziadkowie po kądzieli zginęli w 1885 roku śmiercią męczeńską podczas ostatniej fali antychrześcijańskich prześladowań. Że jedna z kuzynek pani Trân Thi Nhung, matki autorki, wyszła za mąż za... potomka Marii Walewskiej, a druga została żoną cesarza Bao Dai. Że ojca autorki łączyła za młodu przyjaźń z Ngô Dinh Dięmem, podobnie jak on katolikiem, która później zmieniła się w swe przeciwieństwo, gdy zaś Ngô Dinh Dięm przejął w 1955 r. władzę, jego dawny przyjaciel stał się celem szykan i prześladowań. Że w latach 60., już po zamachu, w którym zginęli bracia Ngô, Trân Van Lý kandydował na urząd prezydencki.

Książka wprowadza nas w sam środek burzliwych dziejów Wietnamu. Sprawy polityczne nie są tu jednak tak ważne, jak kwestia zderzenia kultur, zrozumienia i obrony własnej tożsamości, a wreszcie - krytyka mentalności kolonialnej, która naznaczyła swym piętnem nawet uniwersalistyczne z ducha chrześcijaństwo. “Przez dłuższy czas - pisze autorka - zastanawiałam się nad różnicą pomiędzy dwoma słowami określającymi osoby duchowne. Cha (wymawiane »tja«, znaczy dosłownie: ojciec) dotyczyło księży miejscowego pochodzenia, natomiast co (»ko«, czyli pradziadek) odnosiło się do misjonarzy. I choć w końcu nauczyłam się ich rozróżniać po wyglądzie, co pozostawało nadal wielce tajemnicze - dlaczego misjonarze umieszczali się w hierarchii przodków dwa pokolenia przed swoimi konfratrami?". W klasztornej zaś szkole “dwa nienawistne słowa - »tubylec« i »Annamita« - powtarzały się często, raniąc me tubylcze uszy"...

Możemy się z tych wspomnieć wiele dowiedzieć o różnorodności i zarazem jedności lingwistycznej Wietnamu, o wpływie tradycji konfucjańskiej na stosunki społeczne w tym kraju, o obyczajach panujących w Annamie przed pół wiekiem. Nie wspominając już o licznych dygresjach na temat wietnamskiej kuchni, które za sprawą sensualności opisu budzą trudny do zaspokojenia apetyt na podpieczone na ognisku pataty, kandyzowane nasiona lotosu, owoce longanowca czy rybny sos nuoc mam. I na temat przygód z obcym wietnamskiemu podniebieniu europejskim twarożkiem czy polskim zsiadłym mlekiem.

Autorka z sentymentem przywołuje rodzinne pejzaże: starożytne miasto Hue nad Rzeką Wonną; górskie Dalat, gdzie miał swą siedzibę Klasztor Ptaków, czyli szkoła Nôtre-Dame du Lang Bien, miejsce jej edukacji; annamską wieś. Dla zachęty - jeden cytat, wspomnienie z dzieciństwa: “Kiedy na Boże Narodzenie wracaliśmy z pasterki, najwyższe drzewo, rozświetlone lampionami w formie gwiazd, było widoczne z daleka, niczym przyzywająca latarnia. Gdy tylko je dostrzegałam, natychmiast stawałam się bardzo śpiąca; układano mnie wtedy razem z siostrą w rikszy, która odwoziła nas do domu, podczas gdy rodzice podążali za nami pieszo. Czasami otwierałam jedno oko i przez chwilkę patrzyłam na pogrążoną we śnie wioskę, skąpaną w świetle księżyca - gdzieniegdzie tylko widać było słabe płomyczki olejowych lamp, dowodzące obecności nielicznych katolickich domów. Boże Narodzenie nie było wtedy związane z tą feerią świateł i lawiną prezentów, jakie ogarnęły w dzisiejszych czasach świat azjatycki, w większości przecież niechrześcijański. W tamtych czasach tylko smaczna zupa z kaczki przyprawiona imbirem czekała na szczęśliwców, którzy trzymali się jeszcze na nogach. Przez długi czas do nich nie należałam, szłam więc spać, nie oddawszy honorów tradycyjnemu daniu".

***

A Polska? Jak mogła czuć się córka mandaryna, znalazłszy się nie tylko pod zupełnie obcym niebem i w kraju, którego języka miała się dopiero nauczyć (ze Stefanem porozumiewali się po francusku), ale w dodatku w Peerelu czasu schyłkowego Gomułki i w sublokatorskim pokoju? Z wietnamskim paszportem, który niesłychanie komplikował życie, a zwłaszcza ewentualne podróże zagraniczne?

Szok kulturowy, wzmocniony objawami “gospodarki niedoboru", łagodziło poczucie wspólnoty ze środowiskiem, z którym związany był mąż. Później przyszła radość macierzyństwa, satysfakcja z pracy tłumaczki (francuski przekład “Znaku sprzeciwu" Karola Wojtyły powierzono Teresie Trân Thi Lŕi-Wilkanowicz, zanim jeszcze kardynał Krakowa został papieżem), przyznanie obywatelstwa polskiego (w 1991 r.). Łatwo jednak na pewno nie było. A ostatni rozdział tej fascynującej książki, zatytułowany “Moja rodzinna Polska", Polacy powinni przeczytać szczególnie uważnie. Mogą się z niego wiele o sobie dowiedzieć.

“Moja ludzka przygoda była odległa od poszukiwania mitycznego Eldorado, ale otwarła mnie na przestrzeń uniwersalną, ofiarowała możliwość poznania różnorodności świata, nie tłumiąc tęsknoty za krajem ojczystym, pozwalając dochować wierność ludziom i rzeczom, z którymi związało mnie moje urodzenie. Przygoda ta dała mi przekonanie, że otrzymałam skarb - wolności myślenia i widzenia świata z wielu stron. (...) A szczęście przez wielkie S - czy je napotkałam? Ludzie szczęśliwi nie są gadatliwi - szepcze mi do ucha pewien mędrzec...". Tak kończy Teresa Trân Thi Lŕi-Wilkanowicz swoją książkę. Ilu z nas mogłoby te słowa wziąć za swoje? (Wydawnictwo Znak, Kraków 2004, s. 304. Przekład - bardzo ładny - i wstęp: Wawrzyniec Brzozowski. Książka stanowi wersję skróconą francuskiego oryginału.)

Lektor

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2004