Pożegnanie z przyjacielem

06.01.2002

Czyta się kilka minut

Trudność, jaką odczuwam dziś, pisząc to moje - nie pierwsze już - pożegnanie z najbliższym przyjacielem lat młodości, polega na tym, że do pewnego czasu określona część naszych doświadczeń była wspólna, to znaczy pokoleniowa, a także związana ze wspólnotą pasji i zainteresowań, a potem głęboka przyjaźń - niezależnie od tych czy innych fluktuacji - nie tylko przetrwała, ale jak gdyby umocniła się, natomiast wielka indywidualność Jana Kotta utorowała sobie własny szlak osiągnięć i zasłużonej sławy. I ja oczywiście zdaję sobie w pełni sprawę z charakteru i wymiaru tych osiągnięć, ale trudniej mi w tej chwili dać ich kompetentną syntezę niż moim młodszym i z dystansu patrzącym przyjaciołom.

Z podziwem przeczytałem na przykład krótkie pożegnanie Janka, jakie skreślił Adam Michnik w wigilijnym numerze ,,Ga-zety Wyborczej” (,,Arcymistrz polskiej krytyki”). Z podziwem i poczuciem solidarnej zgody na zawartą w tym pożegnaniu syntetyczną charakterystykę i ocenę zarówno postaci, jak dzieła mego przyjaciela. Ale skoro na tę samą postać i to samo dzieło patrzymy, co oczywiste, z innej perspektywy, to również i spojrzenia nasze muszą być inne. „Wzbudzał emocje aż do ostatnich dni - pisze Michnik. - Wytykano Mu wszystko: naturę proteuszową, przeszłość komunistyczną, pochodzenie żydowskie, niefrasobliwość intelektualną. Wszystko to było prawdą, ale krył się za tym rys zazdrości. Jan Kott wzbudzał zazdrość, ponieważ był arcymistrzem polskiej krytyki literackiej i teatralnej, był niezwykłym przewodnikiem wielkich prądów historii (...) znakomitym eseistą”.

Gdyby mnie ktoś zapytał, dlaczego kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w życiu, w dniu 1 września 1927, jako dwaj chłopcy, obaj przeniesieni z innych szkół do warszawskiego gimnazjum Mickiewicza, od razu odczułem, że w Jego osobie odnajduje jakieś spełnienie moja dziecięca tęsknota za ,,prawdziwym przyjacielem”, odpowiedziałbym tak: poczułem od razu, że to będzie mój najbliższy przyjaciel, bo w nim się coś paliło, bo był wszystkiego ciekaw, bo ciągle czegoś najważniejszego szukał, bo miał znacznie większe ode mnie, też ciekawego świata, ale chyba jakoś spokojniej, poczucie, że trzeba dokonywać jakichś wyborów ostatecznych i w ten sposób skłaniał mnie do intensywnego myślenia, do refleksji, czasem do żywego sporu.

To duże uproszczenie i niezupełnie prawda, kiedy Adam Michnik pisze, że Kott ,,do komunizmu doszedł od sanacyjnej »Kuźni Młodych« poprzez tradycję oświeceniowego racjonalizmu”. Do komitetu redakcyjnego „Kuźni Młodych” Janek nie wszedł, bo zarówno jego rówieśnicy, jak mocodawcy pisma już wiedzieli, że jest ,,za bardzo na lewo”, że do rządów sanacji ma stosunek zdecydowanie krytyczny. Pisywał do „Kuźni” jako współpracownik z zewnątrz, a takim współpracownikiem mógł być wówczas każdy maturzysta, umiejący sformułować swoje myśli na poziomie wymagań redakcji. Pamiętam jak pierwszy redaktor „Kuźni”, działacz Legionu Młodych Wiesław Junosza-Bieliński, irytował się, kiedy w ogłaszanych przez pismo konkursach Kott wciąż zdobywał nagrody. Materiały przysyłano opatrzone godłem i z nazwiskiem w kopercie. I kiedy po otwarciu kopert okazywało się, że autorem najlepszej pracy jest znów Jan Kott, rudy Wiesio dostawał szału.

Jest faktem, że Janek nie od razu zaczął komunizować. Byliśmy razem w latach 1932-1933 w lewicującym ZPMD, skąd drogi młodych ludzi - wówczas, w pierwszej, a potem w drugiej połowie lat 30. -rozchodziły się w dwu rozbieżnych kierunkach. O postawie jednych, jak np. Tadzio Żenczykowski czy Bolek Wierzbiański, decydowała wierność tradycjom piłsudczykowskim i zdecydowany opór przeciw komunizmowi, inni, jak np. Janusz Neugebau-er-Zarzycki, sterowali na lewo i w latach okupacji zasilili szeregi PPR i Gwardii Ludowej.

Janek należał do tych drugich. Już w roku 1935 przyszło mi kołatać do różnych drzwi, by wypuszczono go z aresztu, gdzie trafił za udział w pochodzie nielegalnej KPP, ale zaraz potem napisał świetny esej o Lieber-cie do „Verbum” ks. Korniłowicza. Bo Janek - w przeciwieństwie do mnie - swą „proteuszową”, jak pisze Michnik, naturę objawiał m.in. w tym że - pomimo w zasadzie lewicowych sympatii - wcale nie obce były mu tzw. ciągoty metafizyczne i poszukiwanie Boga. Znalazłszy się w latach 1938-1939 na stypendium we Francji nawiązał - dzięki rekomendacji Rafała Blutha, krytyka katolickiego z kręgu „Verbum” -kontakt z Maritainem, a ten umożliwił mu odbycie kilkutygodniowych medytacji we francuskim klasztorze Dominikanów. Warto zaznaczyć, że to stypendium roczne do Francji otrzymał Janek od rządu francuskiego, a zawdzięczał je błyskotliwie zdanemu egzaminowi z literatury francuskiej w warszawskim Institut Francais, u profesora Fabre'a. Od polskich władz przedwojennych czy instytucji w rodzaju Funduszu Kultury Narodowej z osławionym antysemitą Michalskim - na żadne stypendium liczyć nie mógł. Co więcej, po dossier, na jakie sobie zarobił owym udziałem w komunistycznym pierwszomajowym pochodzie, miał duże komplikacje z uzyskaniem pracy (nie mówiąc o tym, że usunięto go z podchorążówki w Zambrowie i przeniesiono do pułku).

Pod koniec swego pobytu w Paryżu Janek ożenił się z poznaną tam Lidką Steinhaus, córką znakomitego lwowskiego matematyka prof. Hugona Steinhausa. Obdarzony błyskotliwym dowcipem prof. Steinhaus, dowiedziawszy się, że jego córka poślubiła nieznanego mu młodego człowieka o nazwisku Kott, miał rzekomo powiedzieć, że „kupił Kotta w worku”. Znalazłszy się - po klęsce wrześniowej - u teściów w sowieckim Lwowie, Janek miał pierwszą w życiu i chyba dość pouczającą okazję, by zorientować się, czym jest sowiecki system i sowiecka rzeczywistość. Dostosował się do warunków, ale lustratorzy typu Jacka Trznadla niewiele znaleźli materiału, który by go szczególnie obciążał ówczesną współpracą z reżymem Zachodniej Ukrainy. Z listów, które mi stamtąd słał, wiem, że go wtedy nie zawiodła ani inteligencja, ani zdrowy rozsądek, jego stosunek do „cioci Rózi” był szyderczy i sądzę, że do jego utrzymania się w takiej postawie walnie przyczyniła się atmosfera domu pro-fesorostwa Steinhausów.

Zmianę i okres zaczadzenia marksizmem przyniosła druga połowa lat okupacji. Sowiety z wroga przeistoczyły się w sojusznika aliantów, a ukrywający się w okupowanej przez hitlerowców Warszawie Janek nawiązał kontakt z dawnymi przyjaciółmi z Koła Polonistów UW, a obecnie współtwórcami podziemnej PPR - Stefanem Żółkiewskim i Władkiem Bieńkowskim. Stamtąd biegła droga zarówno jego, jak i moja do powojennej łódzkiej „Kuźnicy”. Ten okres jego życia i działalności twórczej najtrudniej mi osądzać, bo „grzeszyliśmy” razem.

Potem natomiast nastąpiło coś, co w zasadzie powinno było nas zbliżyć, a w istocie - na pewien przynajmniej czas - oddaliło. Z tym, w co on rzekomo, przynajmniej według jego własnych deklaracji, głęboko wierzył, łatwiej mu było gwałtownie zerwać niż mnie, mającemu się zawsze za niedowiarka. Wystąpił z partii, a ja w niej tkwiłem, podpisał ,,list 34”, był już daleko ,,po drugiej stronie”, a równocześnie rozpoczął się okres jego największych osiągnięć twórczych. Był krótki czas, kiedy miał do mnie pretensję, że nie byłem, równie jak on, błyskawiczny w reakcjach. Ale to szybko minęło. Od tzw. „sprawy Leszka Kołakowskiego”, kiedy Janek przebywał już jako visi-ting professor w USA, byliśmy znów najbliżsi sobie, choć rozdzieleni oceanem.

Nasze spotkania miały teraz inny rytm. Rok 1979 - pierwszy przyjazd Janka do Polski. W dwa lata później zjawił się ponownie na pamiętnym Kongresie Kultury w grudniu 1981, drwił trochę z siebie, trochę z innych: „Trzynaście lat nie mogłem przyjechać do Polski - powiedział wtedy przemawiając. - Dopiero w r. 1979 skorzystałem z zaproszenia na kongres Amerykanów polskiego pochodzenia. A tak naprawdę - nie jestem żadnym Amerykaninem polskiego pochodzenia, tylko Polakiem pochodzenia żydowskiego”. Mieszkał wtedy u mnie i po ogłoszeniu stanu wojennego zwlekał z wyjazdem przez przeszło tydzień, aż musieliśmy go z moją Irenką wręcz wypchnąć na lotnisko, bojąc się zarówno o niego, jak o niespokojną o niego Lidkę. Potem znów odciął sobie na 10 lat możność przyjazdu do Polski, obrażając dosadnym porównaniem żołnierzy generała Jaruzelskiego, co przypomniał kilka dni temu Janusz Głowacki we wspomnieniu w „Gazecie Wyborczej”.

Dane mi było widzieć go jeszcze w r. 1986 w Santa Monica, podczas podróży do USA, którą zawdzięczałem naszemu wspólnemu koledze i przyjacielowi, Nowakowi Jeziorańskiemu. Janek dostał wtedy stypendium Fundacji Getty'ego ze stażem w Kalifornii. Jako profesor uniwersytetu w Stony Brook był już na emeryturze. Z czasem, kiedy po pięciu przebytych zawałach nie mógł już się przemieszczać, wybrali z Lidką Santa Monica na miejsce stałego pobytu. Dzięki spotkaniu się tam z nim przed piętnastu laty miałem w oczach scenerię jego ostatniej w życiu doczesnym przystani. Pięć minut spaceru dzieliło go wtedy od wysokiej skarpy, pod którą rozciągała się piaszczysta plaża i sunące po piasku fale Pacyfiku. Spacer ten nie przekraczał wtedy jeszcze jego możliwości, ale zejść na plażę nie był już w stanie. I na to się właśnie skarżył, zazdroszcząc mi, że ja jeszcze mogę. Potem przesyłał mi w listach zdjęcia znad oceanu, nad który wożono go samochodem. Wreszcie nasza korespondencja stała się jednostronna. Na moje listy i przesyłane kartki dziennika odpowiadał telefonując. W ciągu ostatnich dwu miesięcy również i regularność telefonów została zakłócona. Składając mu w październiku życzenia z okazji 87. urodzin, uczyniłem to z kilkudniowym wyprzedzeniem. - Dzwonię dziś, Janku, bo wyjeżdżam. Jadę na Sycylię - powiedziałem. I usłyszałem w odpowiedzi: - Zazdroszczę ci. Bo ja właśnie umieram.

Obruszyłem się i gorąco protestowałem, aby dodać mu otuchy. Ale kiedy na początku grudnia posłyszałem ostatni raz jego głos przez telefon, nie miałem już złudzeń: wiedziałem, że kres się zbliża.

Oczywiście wiem, że - niezależnie od tego kresu jego ziemskiej wędrówki - nigdy mnie nie opuści. Bo w jakimś sensie - mam tego głęboką świadomość - jesteśmy już ze sobą w ludzkiej pamięci związani na zawsze. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 1/2002