Pokolenia

JAROSŁAW GUZY, w 1981 r. przewodniczący Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS: Weszliśmy w dorosłe życie, gdy powstawała Solidarność, potem był stan wojenny. Ustawiliśmy się do systemu tyłem i z zaciśniętymi pięściami. Szczęśliwie nie musieliśmy się zastanawiać, jak żyć przyzwoicie w nieprzyzwoitym otoczeniu. Rozmawiała Kinga Hałacińska

14.09.2010

Czyta się kilka minut

Marzec 1988 roku: manifestacja studentów krakowskich uczelni w 20. rocznicę Marca ’68. / fot. Andrzej Stawiarski /
Marzec 1988 roku: manifestacja studentów krakowskich uczelni w 20. rocznicę Marca ’68. / fot. Andrzej Stawiarski /

Kinga Hałacińska: Kiedy zdałeś sobie sprawę, że nie jesteś tylko świadkiem, ale także uczestnikiem historycznych przemian?

Jarosław Guzy: Przejście było płynne. Nie miałem jednego momentu olśnienia. Młodzieńczy bunt przeciwko systemowi przeżywałem w liceum, w Krakowie. Na studiach kontestowałem już świadomie. Miałem coraz większą odwagę mówienia tego, co myślę, i to była moja opozycja.

A poczucie, że historia dzieje się na moich oczach i że jestem w nią zanurzony, przyszło wcześnie. W marcu 1968 r. miałem niespełna 13 lat, ale przeżywałem ten czas w jakimś stopniu świadomie. Mieszkałem w śródmieściu Krakowa, wraz z kolegami oglądaliśmy pałowanych studentów, gazy łzawiące i kordony ORMO... Czuliśmy, że dzieje się coś ważnego i po której stronie jest racja.

W ogóle interesowałem się życiem do­okoła i głównie stąd brały się moje krytyczne poglądy na rzeczywistość. Odkąd pamiętam, zawsze ciągnęło mnie do jakichś osób czy grupek otwarcie wyrażających swoje zdanie. Ale przed rozpoczęciem studiów nie zetknąłem się ze środowiskami opozycyjnymi.

Kiedy byłeś na drugim roku studiów, wydarzył się Czerwiec 1976 roku.

Tu rzeczywiście zaczyna się dla mnie opozycja. Podpisywanie się pod listami to pierwsze zorganizowane działanie, jakie pamiętam. Potem zaraz powstał KOR, a do mnie, do Instytutu Socjologii, zaczęły docierać pierwsze nielegalne materiały. Zbierano pieniądze i znowu podpisy. Nie byłem inicjatorem, ale brałem w tym udział.

Podpisując się, przełamałem pewną barierę. Następną, w maju 1977 r., kiedy wziąłem udział w demonstracji po śmierci Stanisława Pyjasa. Pochód wyszedł z ulicy Szewskiej, widać było, jak się przesuwają czarne sztandary. Miałem poczucie historyczności chwili i uczestnictwa w niej, kiedy razem z kolegą dołączyliśmy na Rynku do parotysięcznego tłumu, a pod Wawelem wysłuchałem deklaracji o powstaniu Studenckiego Komitetu Solidarności.

Funkcjonowałem w szeroko pojętym środowisku, bynajmniej nie w eksponowanej roli. Ale to już był akces. Świadomy. Bo zbuntować się po młodzieńczemu to co innego niż skierować ten bunt przeciwko systemowi. Czyli odrzucić ścieżkę życia, którą fundował mi PRL.

Ale bunt musiał dojrzewać.

Żeby dojrzeć, potrzebował formy. Czasy pod tym względem były ciekawe, bo o ile wcześniej ludzie odrzucający system czuli się osamotnieni, to przed rokiem 1980 powstała już zorganizowana opozycja. Nieważne, że nie była liczna. Taki SKS to był symbol, ale za nim kryło się bardzo dużo ludzkiego potencjału, chęci, buntu.

Podstawowym narzędziem walki stała się bibuła. To się działo w bardzo różnych miejscach. Krążenie gazetek i książek wydawanych w drugim obiegu można przyrównać do krwiobiegu w organizmie.

Byłem zaangażowany w kolportaż w swoim środowisku na uczelni. Centrum wydawnicze było najpierw w Warszawie, potem pojawiły się inicjatywy w Krakowie.

Na co liczyliście?

Dominowało przekonanie, że wiele, a tym bardziej szybko w tej rzeczywistości się nie zmieni. Ale można było dawać świadectwo i poszerzać granice wolności. Przed rokiem 1980 każdy sprzeciw był waleniem głową w mur. Waliłeś i wiedziałeś, że będzie bolało. I nie było z tego świata ucieczki. Byłeś zaprogramowany na życie, jakie ci w PRL-u zafundowali. A że marnowanie potencjału ludzkiego było ogromne, stąd powszechna myśl o emigracji.

Kiedy przyszedł Sierpień ’80, byłem zawieszony pomiędzy uczelnią a dorosłym życiem. Kończyłem studia socjologiczne i postanowiłem kontynuować naukę na historii. Napięcie społeczne było duże. Nabrzmiewał kolejny kryzys, a takie wstrząsy systemem socjalistycznym pojawiały się w Polsce co pewien czas. Ludzie mieli świadomość, że ten system kiedyś padnie. Tylko: gdzie i kiedy? Gdy usłyszałem o strajkach w Lublinie [w lipcu 1980 r. - red.], to pomyślałem, że coś zacznie się dziać. Potem przyszła wiadomość o strajkach na Wybrzeżu, wyglądało to bardzo serio i żałowałem, że taki protest rozpoczyna się w czasie lata, kiedy studenci mają wakacje.

I postanowiłeś założyć organizację studencką?

Nie, to innym przypadła inicjująca rola. Zobaczyłem w połowie września plakat koło "mojego" Collegium Broscianum na UJ, zapraszający na założycielskie spotkanie nowej studenckiej organizacji. Oczywiście poszedłem, ale nie z pomysłem, że będę się tym zajmował. Byli młodsi ode mnie, a zawsze najbardziej aktywni są ludzie pomiędzy drugim a czwartym rokiem studiów. Ale wiedziałem, że powstanie takiej organizacji to zrealizowanie naszych pomysłów sprzed paru lat. I w 1980 r. byłem gotowy z przyjemnością w tym uczestniczyć. Jak w piosence Kelusa, gdzie pada pytanie: "Gdzie wtedy byłeś?". Najbliższa odpowiedź była na dziedzińcu uniwersyteckim.

Co czułeś, kiedy powstawała Solidarność?

Czuło się rewolucję. Na jesieni 1980 r. przeżywaliśmy euforię: najpierw Sierpień, potem rejestracja Solidarności. Ludzie mieli świadomość, że musimy wywrócić wszystko do góry nogami. Wtedy się nie myślało, ani tak naprawdę nie wiedziało, jaki będzie finał. Było natomiast pytanie, gdzie się władza zatrzyma pod naporem, ile wolności uda się wyszarpnąć.

Studenci też tak myśleli. Trzeba było wywalczyć akademickie swobody, wyprać naukę i studia z marksistowskiej ideologii. Solidarność była dla nas nadzieją i szansą w czarnej dziurze realnego socjalizmu, że będzie inaczej, normalnie. W sumie należałem do szczęśliwego pokolenia, które nie musiało się konformizować. Weszliśmy w dorosłe życie niejako z Solidarnością, a potem był stan wojenny. Ustawiliśmy się do systemu tyłem i z zaciśniętymi pięściami. Nie musieliśmy zastanawiać się, jak żyć przyzwoicie w nieprzyzwoitym otoczeniu - wybory były jasne. Na tym podstawowo polegał radykalizm, który przypisywano naszemu pokoleniu i NZS-owi. Jego konsekwencją była diagnoza i ocena komunistów jako niewiarygodnych partnerów, z którymi tak naprawdę niemożliwy jest kompromis inny niż tylko czasowy.

A moje zdanie wtedy było takie, jak większości: że komuniście się nie wierzy, bo bolszewik z natury chce mieć wszystko.

Stan wojenny wiele tu wyjaśnił. Ale Solidarność to był wielki ruch, którego NZS - mimo że dominował w środowisku studenckim - był tylko częścią. Do stanu wojennego działaliśmy w legalnych ramach, wtedy i później wyrzekając się przemocy. W tej sprawie była zgoda. W innych, w tym zwłaszcza co do szans na tzw. porozumienie z komunistami, były zasadnicze różnice. NZS, który nabierał politycznej wagi w momentach konfliktów, takich jak strajki studenckie jesienią 1981 r., przyprawiał wtedy o ból głowy szukających kompromisu z władzą. A było ich sporo w kierownictwie Solidarności i otaczających je kręgach opozycyjno-eksperckich.

Decydując się wtedy na strajk, potwierdziliście opinię, że jesteście radykałami. Solidarność was nie poparła.

Nie mieliśmy innego wyjścia. Na tym etapie rozgrywki władza blokowała rozwiązania wszelkich problemów. Rzeczywiście nie było nam lekko z Prezydium Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" w czasie strajku na jesieni 1981. Przyklejano nam łatkę warchołów, mieliśmy przeszkadzać w tej wspaniałej polityce, gdzie wszyscy już zaraz mieli się porozumieć: Kościół, Solidarność, Jaruzelski, wojsko, partia itd., itp. Ale mieliśmy też wsparcie: od Solidarności uczelnianej, wielu ogniw Związku w dużych zakładach pracy, w regionach. W rozwiązanie konfliktu szczerze zaangażowała się Konferencja Rektorów - walczyliśmy w końcu o sprawy całego środowiska akademickiego; pomagał też Kościół.

Jeżeli staliśmy w poprzek, to jedynie pomysłom politycznym opartym na wierze w dobrą wolę komunistów i możliwość kompromisu w warunkach narastającego konfliktu z władzą. Zwolennicy tej strategii próbowali prowadzić subtelne gry, a było tak, jak kiedyś obrazowo przedstawił Słonimski: my z nimi w szachy, a oni z nami w "dupaka". A my, trochę intuicyjnie i po prostacku, uważaliśmy, że komuniści jednak grają w "dupaka". NZS i strajkujący studenci zdali wówczas egzamin. Wykazaliśmy się kombinacją determinacji i zdrowego rozsądku. Nikt nam już nie mówił, żebyśmy szli do domu i nie przeszkadzali dorosłym. Mam z tego i swojej roli wówczas osobistą satysfakcję.

Co było najcenniejsze w tamtym okresie, w latach 1980-81?

Prywatnie: poznałem moją przyszłą żonę i wielu fajnych ludzi. Miałem też fantastyczne poczucie uczestnictwa w tworzeniu historii. Nie nabrałem też przekonania, że jestem Wałęsą, nie odbiło mi. Poza tym pamiętajmy, że nie była to rewolucja studencka, tylko robotnicza.

Moja satysfakcja ma proste źródło w tym, że uczestniczyłem w wielkich rzeczach, może nie w roli głównej, ale też nie jako statysta. I w poczuciu, że się sprawdziłem. Pod koniec, jak wylądowałem w kryminale, nadszedł czas na refleksję: nie było najgorzej, może nie perfekcyjnie, ale OK. Trudniejsze wyzwania dla ludzi Solidarności miały jeszcze nadejść, ten sprawdzian zresztą wciąż trwa.

I tak uchodziliście na bardziej pokojowe pokolenie niż tzw. druga generacja NZS-u, ta z drugiej połowy lat 80. Jak układały się wasze relacje później, po 1989 r.?

Czasy były bardziej pokojowe... Z drugiego pokolenia NZS-u przed rokiem 1989 poznałem m.in. Mariusza Kamińskiego, Rysia Czarneckiego, Tomka Zimińskiego, ale nie miałem szerokiego oglądu tego środowiska. To było już pokolenie stanu wojennego, rzeczywiście radykalne. Oni z kolei weszli, żeby odrzucić system, który już się walił.

Moje pokolenie miało inne inicjacyjne doświadczenie. Byliśmy pokoleniem Solidarności w kanonie klasycznym, czyli: walka bez przemocy i spory ze starszym pokoleniem o kompromis i jego granice. Ale różnica daty urodzenia w tym przypadku nie jest zasadnicza. Mnie ukształtował koniec lat 70. i Solidarność, ale i lata stanu wojennego. Nie zgadzam się, że to radykalizm różni oba pokolenia NZS-u.

Tylko co?

Zwyczajnie, inne przeżycie pokoleniowe. Te same, bezkompromisowe postawy, ale inny kontekst. Zresztą NZS nigdy nie był jeden, także w latach 1980-81. Były w nim wspólne idee, ale nie było jednych poglądów, organizacja była niesłychanie zróżnicowana. Choć pewne poczucie wspólnoty pokoleniowej zostało. Pomimo że ludzie wywodzący się z tego ruchu mają różne postawy i są obecnie w różnych politycznie miejscach.

I rządzą dziś Polską...

Ludzi w obecnych elitach, którzy mają w swojej biografii NZS, jest wielu. Ale sam ten fakt jeszcze o niczym nie świadczy. Może mieć znaczenie dla konkretnej osoby, ale nie musi. Ważne jest, czy ktoś zapomniał o wartościach z młodych lat, czy też są one wciąż dla niego ważne. Wielu z dawnych członków NZS-u rzeczywiście odniosło widoczne sukcesy i cieszę się, jeżeli naprawdę na nie zasługują. Są i tacy, którzy nie zasługują, to dla mnie zawsze rozczarowanie i przykry fakt. Ja, widząc z bliska, jak zagospodarowujemy naszą wolność, wypisałem się z polityki już w pierwszej połowie lat 90., co nie znaczy, że z całego życia publicznego.

Korzystałam z książki "Jarosław Guzy U źródeł złego i dobrego. Rozmowy z pierwszym przewodniczącym Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS" Roberta Spałka (wyd. IPN Warszawa 2009).

JAROSŁAW GUZY (ur. 1955) był współpracownikiem krakowskiego SKS-u od 1977 r. W 1981 r. przewodniczący Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS. Studiował socjologię i historię w latach 1975-81. W czasie strajku studenckiego jesienią 1981 r. stał na czele ogólnopolskiego Komitetu Strajkowego. Internowany od 13 grudnia 1981 r. do grudnia 1982 r., potem działał w opozycji. W 1992 r. był doradcą ministra obrony narodowej. W latach 90. prezes Polskiego Klubu Atlantyckiego. Przedsiębiorca i menedżer, ekspert i komentator w dziedzinie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Członek Stowarzyszenia Wolnego Słowa oraz organizacji dawnego NZS. Mąż Agnieszki Romaszewskiej-Guzy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „30 lat NZS (38/2010)