Póki my żyjemy, ona żyje w nas

Gdy Władimir Putin tłumaczył na telekonferencji, dlaczego Rosja chce wchłonąć Białoruś, w Grodnie punkowy zespół Dzieciuki ostrzył gitary.

03.02.2020

Czyta się kilka minut

Piotr Dudanowicz, animator białoruskiej kultury w Polsce, niesiony przez tłum na koncercie Dzieciuków. Klub Crazy Dog, Grodno, 21 grudnia 2019 r. /  / FOT. MAŁGORZATA KAWKA
Piotr Dudanowicz, animator białoruskiej kultury w Polsce, niesiony przez tłum na koncercie Dzieciuków. Klub Crazy Dog, Grodno, 21 grudnia 2019 r. / / FOT. MAŁGORZATA KAWKA

Był koniec grudnia 2019 roku, kiedy prezydenci Białorusi i Rosji, Aleksandr Łukaszenka i Władimir Putin, spotkali się w Sankt Petersburgu, aby prowadzić kolejne negocjacje o coraz ściślejszej integracji obu krajów (czyli: o coraz silniejszym podporządkowaniu Mińska).

W tym samym czasie w białoruskim Grodnie muzycy z punkrockowego zespołu Dzieciuki wieźli instrumenty do klubu Crazy Dog. Wkrótce w dawnej grodzieńskiej fabryce włókienniczej ryknął białoruski punk. Był to pierwszy koncert tego zespołu w rodzinnym mieście jego twórców – choć kapela istnieje już od siedmiu lat.

Co łączy spotkanie przywódców Rosji i Białorusi – oraz trwające dziś „przeciąganie liny” między Moskwą a Mińskiem – z historią siedmiu outsiderów spod polsko-białoruskiej granicy?

Punk nad Niemnem

– Grodno od lat 90. XX w. było stolicą białoruskiego punk rocka – opowiada mi Piotr Dudanowicz, animator białoruskiej sceny w Polsce, który zaprosił nas na koncert Dzieciuków. – Scena punkowa na Białorusi w pewnym momencie składała się z dwóch środowisk: grodzieńskiego i ogólnobiałoruskiego. A to wszystko dzięki Stasowi Poczobutowi, kreatorowi nadniemieńskiego punka.

Piotr Dudanowicz opowiada, jak sprowadzał zespoły z Grodna na koncerty do Suwałk, Warszawy i innych miast Polski. – Zapraszało się pięciu chłopaków, ale dzięki temu mogły wystąpić ze cztery kapele. Wprawdzie grał niby jeden skład, ale zamieniał się gitarzysta, więc występował już drugi – mówi.

W pewnym momencie Stas Poczobut (prywatnie młodszy brat Andrzeja Poczobuta, korespondenta „Gazety Wyborczej”) wyjechał z Grodna – najpierw na skłot Rozbrat do Poznania, a później do Petersburga. Siłą rzeczy grodzieński punk zaczął umierać śmiercią naturalną.

Wtedy jednak, w wyniku transformacji kolejnych kapel, powstały Dzieciuki. To jest już raczej postpunk: z akordeonem, z białoruską dudą, czasem z gitarą akustyczną. Niekiedy zahaczający o folk, ale często potrafi wejść w rejony ciężkiego hardcore’u.

Geopolityka i poziom artystyczny

Przed siedem lat swojej historii zespół zagrał już setki koncertów. Nie zawsze mogli grać na Białorusi. W takich momentach występowali – jak każdy opozycyjny czy alternatywny białoruski zespół – na Festiwalu Basowiszcza w Polsce (od 1990 r. odbywa się co roku w lesie koło wsi Gródek, w powiecie białostockim). Mieli też trasy klubowe po Polsce, grali na Ukrainie.

Z czasem zaczęli występować w swoim kraju – w Mohylowie, Mińsku, Homlu. Ale nigdy nie grali w domu, w Grodnie. „Niski poziom artystyczny” – taką opinię wydawali grodzieńscy urzędnicy, na podstawie Kodeksu Kultury Republiki Białoruś.

Chłopcy z Dzieciuków niewiele mogli na to poradzić. Mogli tylko – ironicznie – wypisać sobie tę formułkę na koszulkach.

Jednak tu na scenę weszła geopolityka. Prezydent Łukaszenka w ostatnich miesiącach chciał ponoć udowodnić prezydentowi Putinowi, że z integracją Białorusi i Rosji, którą wymarzył sobie rosyjski władca, nie będzie tak prosto. Że ruchy niepodległościowe, w tym alternatywna młodzież, działają w Mińsku, Mohylowie, Homlu. A nawet i w Grodnie.

W ramach swoistej odwilży zaczęto pozwalać na więcej – i opozycji politycznej, i środowiskom alternatywnym. I w stolicy, i na prowincji. Więc tym razem Dzieciuki dostali zgodę – i mogli zaprosić swoich przyjaciół na pierwszy oficjalny koncert w Grodnie, w klubie Crazy Dog.

Kastuś w dzielnicy Lenina

Dawna fabryka nitek – a ściśle rzecz biorąc: syntetycznego włókna – na ul. Gorkiego 91 ciągnie się przez cały kwartał dzielnicy im. Lenina w Grodnie. Fabryczny budynek wydaje się być dłuższy niż mrówkowiec naprzeciw Dworca Wschodniego w Warszawie, spod którego wyruszyliśmy na koncert dzień wcześniej.

Po tym, jak zakład podupadł, jego poszczególne części zaczęto wynajmować na inne cele. Jest tu galeria handlowa (choć bardziej przypomina bazarek żywcem wyjęty z końca polskich lat 90.), sklep budowlany i oddział banku. Jest też sporo pustostanów, dawnych magazynów. Wszystko pod jednym adresem, więc przy poszukiwaniach można zwątpić, czy na pewno to tam znajduje się pub, w którym ma odbyć się koncert Dzieciuków.

Na szczęście, jak po nitce do kłębka, za magazynem z drewnem i postojem taksówek znajdujemy poszukiwany klub. Wewnątrz – cała załoga grodzieńskich punkowców, opozycjonistów i outsiderów. Przy wejściu: sklepik z punkowymi płytami, z biało-czerwono-białymi flagami (narodowe kolory niepodległej Białorusi, dziś zakazane), z koszulkami z wizerunkami nie tylko zespołów, lecz także – historycznych bohaterów tego kraju.

Słychać już krzyki: „Żywie Biełaruś!”. Niech żyje Białoruś!

Są też oni: siódemka punkowców, nerwowo chodzących po scenie w oczekiwaniu pierwszego koncertu w swoim mieście.

Ze ściany patrzy na nich Kastuś Kalinauski, czyli Konstanty Kalinowski – ten 26-letni powstaniec styczniowy, komisarz powstańczego Rządu Narodowego na województwo grodzieńskie, ujęty przez Rosjan i powieszony w Wilnie w 1864 r. jest dziś bohaterem narodowym białoruskiej opozycji.

Ponoć niektórzy jej weterani, starsi wiekiem, narzekają – że na Dzieciukowej grafice Kastuś wygląda bardziej jak pirat, i że tak się nie godzi. Ale to tylko forma ekspresji. Muzycy podchodzą do swojej historii z pietyzmem.

– Mamy szczęście, że za naszych czasów znaleźli Kalinauskiego i innych powstańców – mówi wokalista Аleś Dzianisaŭ.

Ukrainiec nie „chachoł”, Polak nie „pszek”

Miejsce pochowania Kastusia i innych powstańczych dowódców straconych w Wilnie do niedawna było nieznane. Odnaleziono je dopiero w 2017 r., podczas prac na stoku Góry Giedymina. 22 listopada 2019 r. szczątki Kalinauskiego i kilkunastu jego towarzyszy pochowano uroczyście na cmentarzu na Rossie – podczas wspólnej uroczystości litewsko-polsko-białoruskiej.

Równolegle Dzieciukom nieobca jest też ironia. Śpiewają o Stanisławie Auguście Poniatowskim, że był prawdziwym Białorusinem, bo „oddawał wszystko na lewo i prawo”. Daleko im do nacjonalizmu. „Dla nas Ukrainiec to nie chachoł, Polak to nie pszek” – śpiewają, nawiązując do pogardliwych określeń obu tych narodów w języku rosyjskim.

Równocześnie chcą wspierać białoruski rozwój narodowy. Po piosence „Smutne reggae” ogłaszają minutę ciszy – dla tych, którzy zginęli w „Kuropatach, Katyniu i Chatyniu”.

Kuropaty koło Mińska to miejsce egzekucji przeprowadzanych przez NKWD w latach 1937-41, a Chatyń to białoruska wieś spacyfikowana przez Niemców w 1943 r.; podobieństwo pisowni jej nazwy w języku angielskim do Katynia wykorzystywała sowiecka propaganda, aby podkreślaniem cierpień obywateli sowieckich przykryć na Zachodzie zbrodnię katyńską.

„Za naszu i waszu swabodu”

Specjalnych odniesień do aktualnej rzeczywistości politycznej nie słychać. Zespół deklaruje się wszak jako apolityczny. Zresztą dla zgromadzonej publiczności mniej istotne są chyba powody, które przyczyniły się do wydania pozwolenia na koncert. Raczej ważne jest, że takie święto się odbywa i można się spotkać, wspólnie pośpiewać i pójść w pogo.

A jednak... Z piosenki na piosenkę emocje narastają i impreza przekształca się w coś więcej niż punkowy gig. W pewnym momencie ze sceny padają i takie słowa: „Póki my żyjemy, to żyje Białoruś. Miejmy nadzieję, że także ci, którzy stoją pod czerwono-zielonym sztandarem, też to zrozumieli i coś takiego czują” – krzyczy do publiki wokalista Aleś (zielony i czerwony to kolory obowiązującej dziś flagi białoruskiej, nawiązującej do tej, jaką miała Republika Białoruska w składzie Związku Sowieckiego).

Rozmawiam z Alesiem po koncercie. Jeszcze nie ochłonął z emocji: – To była euforia. O co naprawdę chodziło, zrozumiem dopiero jutro.

Wcześniej mówił tylko o zachwycie, który towarzyszył wchodzeniu na scenę, gdy poczuł, że jest u siebie, idąc wśród znajomych twarzy i przybijając piątki zgromadzonym.

– Zaśpiewaliśmy więcej piosenek, niż zgłosiliśmy urzędnikom. Jeszcze nie wiem, czym to się skończy – mówił mi Aleś.

Podobno wśród publiki byli ludzie, którzy kontrolowali i nagrywali koncert.

– O władzach, o komunistach, o KGB: o tym śpiewać nie powinniśmy. No cóż, przyjdzie zapłacić mandat: połowę my, połowę organizator – powie Aleś.

Pytam Piotra Dudanowicza, jak to jest z kontrolą KGB na koncertach (białoruska tajna policja nosi taką samą nazwę jak w czasach sowieckich). – Kagiebiści byli na pewno, ale gdybyś się ciągle zastanawiał, kto to był i gdzie, tobyś zwariował – odpowiada.

Odnotujmy więc, że na koncercie, oprócz kagiebistów, byli też ludzie w koszulkach z „Pogonią” (herbem Wielkiego Księstwa Litewskiego, a w latach 1991-95 Republiki Białoruś, dziś używanym przez opozycję) i biało-czerwono-białą flagą. Byli w koszulkach Misfits, Dezertera, NRM. Byli punkowcy z Antify, byli starzy białoruscy opozycjoniści. Była dziewczyna, która otworzyła sklep z książkami dla dzieci po białorusku. Była rodzina z dziećmi znającymi teksty Dzieciuków na pamięć, proszącymi zespół o piosenkę „Czorny chleb i garbata” (Czarny chleb i herbata) – cover polskiego „Czarnego chleba i czarnej kawy”.

Euforia poniosła i zespół, i publikę, która w pogo, przy piosence „Тadewusz Каs’cjuszka” (Tadeusz Kościuszko) krzyczała: „Za naszu i waszu swabodu”. W tym tłumie wydawało się, że zaraz wszyscy ruszą w bój o Białoruś, razem z „chłopcami bałachowcami” (żołnierzami oddziałów dowodzonych przez Stanisława Bułaka-Bałachowicza, walczącymi w latach 1918-20 przeciw Armii Czerwonej, także po stronie Wojska Polskiego) czy „leśnymi braćmi” – jak na Białorusi i w krajach bałtyckich nazywa się partyzantów walczących po 1944 r. przeciw władzy sowieckiej. O jednych i drugich też śpiewają Dzieciuki.

Kraj na sprzedaż

Na zewnątrz jednak, po wyjściu z klubu, dzielnica niosąca wciąż imię przywódcy bolszewików jest tak samo szara jak wcześniej.

W jednej z najciekawszych piosenek, „Kraj na sprzedaż”, Dzieciuki śpiewają o kraju „wolności, wieczorem na kuchni”. Wers mógłby traktować również o swobodzie w piwnicznym klubie na tyłach fabryki włókienniczej. – Młodzież to jeszcze do klubu wyjdzie, ale na protest już raczej nie – komentował po koncercie jeden ze starych zgorzkniałych opozycjonistów.

„Kraj wystawiony na sprzedaż / Prawie za darmo / Cały kraj – a co, mało?” – mówi refren. Dalej jest o państwie paradoksów, za które „walczyć pójdą zdrajcy”, o kraju „wyszywanki koloru khaki”. Śpiewają w niej o kraju „opozycji z niezrozumiałą pozycją”, kraju „prozaika, który pisał wiersze”, kraju „posłów wybranych na wieczność”, o „niewolnikach zatrudnianych na kontrakty”.

Aleś opowiada, że napisał ją ponad dwa lata temu, nie sądząc, że jej aktualność tylko wzrośnie: – Myślałem o tym, że jest u nas za dużo ludzi, którzy coś między sobą dzielą. A za mało tych, którzy zastanawiają się nad tym, że jak wszystko podzielimy, to już nic nie zostanie. Wtedy już nie będzie tego kraju.

Pytam, czy sądzi, że Białoruś zostanie w końcu naprawdę sprzedana. I czy jednak poza tym klubem jest jeszcze ktoś, kto rzeczywiście chciałby go bronić.

Tydzień przed koncertem Dzieciuków w wielu miejscach w Białorusi odbyły się demonstracje w obronie niepodległości i przeciw wchłonięciu przez Rosję. Władze ich nie tłumiły.

Niestety, jak mówi Aleś, w 380-tysięcznym Grodnie na placu zgromadziło się raptem ok. 200 osób. – Ludzie się boją. Ale i Łukaszenka się boi. To bardzo złożona gra. Dziś Łukaszenka w jakiś sposób jest gwarantem niepodległości Białorusi. On balansuje w rozmowach z Putinem, próbuje rozgrywać niepodległość – mówi muzyk.

– Jeśli dojdzie do integracji z Rosją, będą tacy, którzy spróbują stawiać opór. Część emigruje, ale większość prawdopodobnie przystosuje się do nowej rzeczywistości – twierdzi Piotr Dudanowicz.

Pytam Alesia o jego słowa z koncertu: o nadziei.

Tłumaczy: – W rządzącej ekipie są ludzie, którzy myślą o dłuższej perspektywie niż nasze czasy, niż rządy Łukaszenki. Wierzę w to. Nie wierzę we władzę, ale w ludzi. Wielu dinozaurów białoruskiej opozycji mówi, że wybuchnie bunt, ale wydaje mi się, że większość ludzi będzie milczeć. Mam jednak nadzieję, że ostatecznie ludzie pomyślą, że dobrze żyć w swoim domu, a nie w domu sąsiada. ©

MACIEJ PIOTROWSKI jest animatorem kultury na wschodzie Polski, działaczem Stowarzyszenia Folkowisko, w ramach którego współtworzy portal translatorski Rozstaje.art; współpracował przy książce „Ogień Majdanu” Fundacji Ośrodek Karta.

MAŁGORZATA KAWKA jest z wykształcenia kulturoznawczynią, z zawodu fotografką. Łączy obie pasje, zbierając historie głównie na wschód od Wisły.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2020