Pokaz z człowiekiem

DOMINIKA CZARNECKA, DAGNOSŁAW DEMSKI: Pod koniec wieku XIX i na początku XX we Wrocławiu, Pradze czy Budapeszcie na takie spektakle przychodziły tłumy, przyciągane egzotyką i rozrywką.
Aszantowie w cyrku warszawskim. Rysunek Stefana Mucharskiego w piśmie „Wędrowiec”, nr 4, 26 stycznia 1888 r. / ILUSTRACJE ZE ZBIORÓW DAGNOSŁAWA DEMSKIEGO I DOMINIKI CZARNECKIEJ
Aszantowie w cyrku warszawskim. Rysunek Stefana Mucharskiego w piśmie „Wędrowiec”, nr 4, 26 stycznia 1888 r. / ILUSTRACJE ZE ZBIORÓW DAGNOSŁAWA DEMSKIEGO I DOMINIKI CZARNECKIEJ

LUDZKIE ZOO

Wystawiani na pokaz, oglądani jak egzotyczne ciekawostki, a nie ludzie: tak w powszechnej pamięci zapisali się Syngalezi, Zulusi czy Pigmeje zwożeni do Europy w ramach „pokazów etnograficznych”, mających zaprezentować Europejczykom życie na rubieżach kolonialnych imperiów. Wystawy, do których przylgnęła nazwa „ludzkich zoo”, uchodzą za jedną ze wstydliwych kart kolonialnej Europy, która z wyzysku nie-Europejczyków uczyniła źródło nie tylko bogactwa, ale też rozrywki dla mas.

Ale rzeczywistość nie jest tak prosta. Faktycznie, poczynając od połowy XIX w. dziesiątki „egzotycznych” zespołów przemierzały przez kilkadziesiąt lat Europę, przyciągając widzów spragnionych wrażeń. Początkowo ich przedstawienia prezentowano w kolonialnych metropoliach, ale potem pokazy odbywały się także w naszej części kontynentu. Można tu wspomnieć grupę legendarnego Buffalo Billa, który w 1906 r. zawitał do Lwowa, Stanisławowa i Krakowa [patrz „TP” nr 25/2019 – red.]. Na krakowskich Błoniach reprezentacja Buffalo Billa rozegrała mecz piłkarski z krakowskimi studentami, uchodzący za jeden z pierwszych w historii międzynarodowych meczów na polskich ziemiach.

Dzieje podobnych pokazów w Europie Środkowo-Wschodniej, w tym na ziemiach polskich, pozostawały w ogromnym stopniu niezbadane. Aż do teraz: Dagnosław Demski i Dominika Czarnecka, badacze z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN, wraz z międzynarodowym zespołem przez ostatnie pięć lat gromadzili dane na temat pokazów etnograficznych w naszej części kontynentu. Rezultatem są: wydana w 2021 r. książka „Staged Otherness. Ethnic Shows in Central and Eastern Europe, 1850-1939” („Inność inscenizowana. Etnograficzne pokazy w Europie Środkowo-Wschodniej, 1850-1939”) i wystawa wirtualna Staged Otherness – w sieci: stagedotherness.eu – pokazujące złożoność procesów, które doprowadziły do rozwoju tego zjawiska. © WB

WOJCIECH BRZEZIŃSKI: Gdy mówi się o takich pokazach, zwykle używa się nazwy „ludzkie zoo”. Wy się od tego odżegnujecie. ­Dlaczego?

DOMINIKA CZARNECKA: Staraliśmy się nie używać tego terminu. Stosowaliśmy inne, jak „pokazy etnograficzne” czy „żywe wystawy”. Wprawdzie termin „ludzkie zoo” funkcjonuje w kulturze popularnej i środowisku akademickim, ale nie jest adekwatny do opisu tego zjawiska. Użycie go to ponowne wejście w kolonialne wyobrażenia, bo sugeruje on, że Europejczycy organizujący te pokazy mieli całkowitą władzę nad występującymi w nich ludźmi, którzy nie mieli nic do powiedzenia i byli bezwolnymi ofiarami. A to, jeśli spojrzymy na cały tzw. przemysł etnograficzny, nie zawsze było prawdą.

Jak ci ludzie trafiali do Europy?

DAGNOSŁAW DEMSKI: Są tu różne historie. Antropolog Jan Czekanowski wspomina w swoich dziennikach, opublikowanych w latach 50. XX w., angielskiego badacza Harrisona, który prowadził w Londynie wystawy z Pigmejami. Czekanowski pisze, że spotkał w Kongo jedną z jego grup. Gdy jej członkowie zorientowali się, że nie są pilnowani, zrzucili ubrania i uciekli. To przykład wykorzystywania tych ludzi. Ale mamy też inne.

DC: Jednym z najsłynniejszych organizatorów tego przemysłu był Carl Hagenbeck, a wraz z nim cała rodzina Hagenbecków, która stworzyła etnograficzno-zoologiczne imperium. Oni zorganizowali najwięcej pokazów w Europie Środkowo-Wschodniej i po nich pozostało najwięcej źródeł. Wynika z nich, że rekrutacja była bardzo sformalizowana. Z wszystkimi, którzy mieli brać udział w pokazach, podpisywano kontrakty, z czasem coraz bardziej szczegółowe. Bywało, że nawet władze kolonialne w Afryce wymagały podpisywania takich umów, a także by organizatorzy zostawiali depozyt na podróż powrotną i pokrycie zakontraktowanych zarobków. Dzięki temu uczestnicy byli w pewien sposób zabezpieczeni.

Trzeba tu zastrzec, że konkretne sytuacje były zróżnicowane i nie wszystkie osoby podpisujące takie kontrakty wiedziały, o co chodzi. Mogły nie zdawać sobie sprawy, jak będą się czuć w Europie. Mamy historie osób, które popadały w depresję i chciały wrócić. Z kolei z badań Bodhariego Warsame’a, który zajmuje się pokazami z udziałem mieszkańców dzisiejszej Somalii i opiera się także na wywiadach z potomkami uczestników takich spektakli, wynika, że Somalijczycy chętnie w nich uczestniczyli i traktowali to jako znakomite źródło zarobku. W pewnym momencie zmonopolizowali ten przemysł w tej części Afryki i występowali również jako mieszkańcy Etiopii czy Abisynii, w zależności od tego, co mogło przyciągnąć widzów. Somalijczyk Hersi Egeh, który brał udział w pokazach przez kilkadziesiąt lat i zaangażował w nie wielu członków własnej rodziny, wrócił do swego kraju i zaczął rozwijać własny biznes. Stał się jednym z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w kraju. To jeden z przykładów ich sprawczości, tego, że nie zawsze byli bezwolnymi ofiarami, lecz potrafili wykorzystać ówczesne warunki na swoją korzyść.

DD: Hagenbeck początkowo zajmował się dostarczaniem zwierząt do ogrodów zoologicznych i część tych grup zarabiała także na tym. To był duży interes. Z czasem Hagenbeck rozwinął go o sprowadzanie do Europy ludzi na pokazy.

DC: Handlując zwierzętami, Hagenbeck rozwinął sieć współpracowników na całym świecie. Ci ludzie opierali się na lokalnej sieci powiązań, korzystali z pomocy przedstawicieli poszczególnych grup etnicznych. Istniały więc lokalne sieci, które odgrywały istotną rolę w rozwoju tego przemysłu.

Gdybyśmy mieli opisać to, co działo się na pokazach, byłoby to bliższe National Geographic czy Disney Channel? Na ile była to próba pokazania rzeczywistości na innych kontynentach, a na ile czysta rozrywka?

DD: To zmieniało się w czasie. Pierwszą sprowadzoną przez Hagenbecka do Europy grupą była rodzina Saamów z Laponii. Oni po prostu siedzieli i byli oglądani. To był początek. Potem zaczęły się pojawiać grupy, które coś przedstawiały. Sprowadzano np. Zulusów, w kilka lat po wojnie, którą prowadzili z Anglikami. Przedstawiano ich jako dzielnych wojowników, potomków wielkiego wodza, którzy przyjeżdżają odwiedzić Europę. Pokazy zaczęły nabierać charakteru wędrownych trup teatralnych, które miały łączyć wiedzę etnograficzną z coraz większą dawką rozrywki. Taka mieszanka okazała się popularna, tysiące ludzi przychodziły na spektakle we Wrocławiu, Poznaniu, Warszawie, Petersburgu, Pradze czy Budapeszcie.

DC: To były przede wszystkim imprezy komercyjne. Miały przynosić zysk. Często były rozbudowane: pokazywano nie tylko ludzi, ale starano się odtwarzać całe światy pozaeuropejskie. Sprowadzano więc lokalne zwierzęta i artefakty, starano się budować tradycyjne domostwa z materiałów sprowadzonych z Afryki i innych części świata.

Hagenbeckowie nazywali swoje pokazy „wystawami antropologiczno-zoologicznymi” i starali się legitymizować je przez kojarzenie ich z wartością edukacyjną. Carl Hagenbeck od początku współpracował z naukowcami i po jakimś czasie został członkiem Berlińskiego Towarzystwa Antropologii, Etnologii i Prehistorii. Hagenbeckowie pilnowali, przynajmniej do końca XIX w., aby ich pokazów nie łączono z freak shows, czyli „pokazami odmieńców”.

Było jednak wielu innych impresariów, którzy kierowali się własnymi pomysłami w organizacji pokazów i łączyli je z różnymi innymi imprezami pobocznymi. Tu przykładem jest Buffalo Bill, który w 1906 r. odbywał swoją drugą europejską trasę, mającą bardzo teatralizowaną oprawę. O ile więc w latach 70. XIX w. próbowano odwzorowywać pozaeuropejską rzeczywistość, utrzymywano iluzję, że ci ludzie przeniesieni z innego kontekstu „normalnie” żyją, jak gdyby nic się nie zmieniło, o tyle później doszło do ewolucji w bardziej złożone scenariusze i teatralizowane formy.

DD: Dodałbym jeszcze jeden typ pokazów: w 1914 r. w Poznaniu i Wrocławiu zebrano sześć różnych grup etnicznych z doliny Nilu. Od fellachów, rolniczego ludu z pogranicza Egiptu, aż po Dinka z Południowego Sudanu. Celem wystawy było zaprezentowanie różnic rasowych związanych z kolorem skóry.

Jak duży to był biznes?

DC: Szczytowa epoka rozwoju takich pokazów to okres od lat 80. XIX w. do wybuchu I wojny światowej, ale rozwijały się one mniej więcej od połowy XIX stulecia. Tu, w Europie Środkowej, ostatnie pokazy, na ślady których trafiliśmy w naszych badaniach, miały miejsce w 1930 r. w niemieckim Wrocławiu. W Polsce ostatni pokaz odbył się w 1928 r. w Poznaniu. Na Zachodzie zdarzały się jeszcze w latach 50. Musimy jednak pamiętać, że pokazy z połowy XIX w. i te z wieku XX to nieco inne zjawiska. Także pod względem sposobu ich organizacji.

Tylko w ramach działalności Hagenbecków w Europie w latach 1875-1932 zorganizowano ok. 70 pokazów etnograficznych. Operujemy jednak na fragmentarycznych źródłach. Np. nie wiemy, czy wszystkie pokazy odnotowano w ówczesnej prasie. Na pewno miały one miejsce w każdym z krajów Europy Środkowo-Wschodniej, może z wyjątkiem Rumunii, bo tam dotarliśmy na razie tylko do wzmianek dotyczących pokazów Buffalo Billa i pewnych pokazów cyrkowych zawierających elementy etniczne.

Pokazy były zróżnicowane, gdy idzie o skalę i stopień nagłośnienia. Mamy tu wielkie trasy z rozbudowaną reklamą, ale też pokazy skromne, impresario z jednym czy dwojgiem ludzi. Mamy przykład Vojtěcha Friča, który sprowadził do Czech Cherwisha Mendozę z Ameryki Południowej i robił z nim takie dwuosobowe wystąpienia.

DD: W naszych badaniach skupialiśmy się na Europie Środkowej, więc mogę powiedzieć, że w całym badanym okresie we Wrocławiu było co najmniej 20 takich występów, w Gdańsku 4-5, a w Poznaniu, Warszawie, Krakowie, Petersburgu czy Rydze było ich od dziesięciu do kilkunastu.

Jak takie pokazy były odbierane w naszej części Europy? Czy wyglądało to inaczej niż na Zachodzie, gdzie imperia prezentowały to, co się dzieje w ich koloniach?

DD: W przypadku Wrocławia i Poznania, należących do imperium niemieckiego, trzeba pamiętać, że Niemcy pierwsze kolonie zdobyli dopiero w latach 80. XIX w. To był czas wielkiej modernizacji tego kraju i pokazy ludów nieeuropejskich miały m.in. przedstawiać wyższość „naszej” cywilizacji. Ale wiemy, że relacje z takich imprez nieco się różniły w wychodzącej w Poznaniu prasie niemieckiej i polskiej. Np. w relacji z wizyty Nubijczyków w prasie niemieckiej pojawia się informacja, że złożyli hołd pod pomnikiem cesarza. W polskiej tego nie było.

DC: Ludność polska bojkotowała w 1911 r. Wschodnioniemiecką Wystawę Przemysłu, Rzemiosła i Rolnictwa w Poznaniu, której częścią była afrykańska wioska, ale głównie z powodu trwającej silnej polityki germanizacyjnej. Na Łotwie, gdzie rdzenni Łotysze mieli pozycję zdecydowanie słabszą niż Rosjanie i Niemcy, wyraźniej widać było zróżnicowanie podejścia do podobnych wystaw. Z badań współpracującej z nami dr Ilze Boldāne-Zeļenkovej wynika, że Łotysze w pewnym stopniu odczuwali współczucie dla pokazywanych na wystawach ludzi, co nie zmienia faktu, że czuli się cywilizacyjnie bardziej rozwinięci.

Jak duży był w tych pokazach element rasizmu? Utwierdzania się w przekonaniu, że my w Europie jesteśmy „cywilizowani”, a „oni” biegają z włóczniami?

DC: To, że dane państwo nie posiadało kolonii zamorskich, nie znaczy, że nie było w nim jakiejś wyobraźni kolonialnej – i tu pokazy były doskonałym instrumentem transmisji pewnych kolonialnych idei czy wyobrażeń dotyczących ludów pozaeuropejskich. Dla większości mieszkańców Europy były pierwszym kontaktem z mieszkańcami Afryki, Azji czy Ameryki, ale przychodząc na nie, mieli oni już pewne wyobrażenia, choćby płynące z popularnej literatury podróżniczej. Widzieli tych ludzi przez pewien filtr. Ta wyobraźnia kolonialna działała także w państwach, które nie miały kolonii.

Sam termin „rasa” nie był często używany, jednak opisy podkreślały wszelkie różnice rasowe. Ogromną uwagę poświęcano zróżnicowaniu odcieni skóry: nie tylko „biały” i „czarny”, ale też „czekoladowy” czy „cynamonowy”. To pokazuje, że kwestie rasowe w kontekście pokazów miały duże znaczenie. Ale musimy też sobie zdawać sprawę, że operujemy dziś w zupełnie innym kontekście. Ówczesna antropologia bardzo skupiała się na kwestiach ras i ich klasyfikacji, ta terminologia funkcjonowała więc też w mainstreamie i wpływała na to, jak mówiono o ludziach biorących udział w pokazach.

Skoro przy nich jesteśmy, co wiemy o ich życiu tutaj?

DC: Źródeł, które opowiadałyby historię pokazów z punktu widzenia ludzi spoza Europy, jest niewiele. Wiemy, w jakich warunkach mieszkali. Były bardzo zróżnicowane i zależały od organizatora i jego relacji z tymi ludźmi. Byli tacy, którzy traktowali swoje grupy brutalnie. Mamy materiał źródłowy z Rosji, gdzie impresario, bojąc się, że członkowie grupy uciekną, zamknął ich w stodole przy ujemnej temperaturze, nie zapewniając im ciepłej odzieży. Mimo ich krzyków pozostali zamknięci przez całą noc. Gdy nad ranem uwolniła ich policja, okazało się, że jedna osoba zmarła. Takie sytuacje się zdarzały, ale wiemy też z innych źródeł, że ci ludzie w zależności od warunków pogodowych mogli mieszkać albo w domostwach wykonanych przez siebie w obrębie wiosek etnograficznych, albo, gdy temperatura była zbyt niska, w wynajętych pokojach. Tak było np. w Warszawie.

Szacuje się, że w pokazach Hagenbe- cków śmiertelność wśród uczestników na przestrzeni lat wynosiła ok. 5 proc. Z dzisiejszego punktu widzenia to dużo, ale jeśli rozpatrujemy to w kontekście ówczesnej medycyny czy śmiertelności Europejczyków pracujących w przemyśle rozrywkowym, np. w cyrkach, znacząco zmienia to perspektywę.

DD: Liczne grupy, przyjeżdżające ze zwierzętami, rzeczywiście czasami nocowały na terenie ogrodów zoologicznych albo poza miastem. To wynikało z konieczności ulokowania gdzieś zwierząt takich jak słonie. Ale pamiętajmy, że ówczesne ogrody zoologiczne, poza częścią ze zwierzętami, miały także część rozrywkową z kawiarniami i innymi atrakcjami. To nie jest tak, że ci ludzie mieszkali zamknięci w klatkach, lecz mieli do dyspozycji swoją przestrzeń.

DC: John Hagenbeck, przyrodni brat Carla Hagenbecka – twórcy imperium – miał silne relacje z członkami grup z Cejlonu, dzisiejszej Sri Lanki, których pokazy organizował. Sam przez wiele lat tam mieszkał, poślubił kobietę stamtąd, żył w tej społeczności. To przekładało się na to, że bardzo dobrze traktował ludzi, z którymi podróżował.

DD: Wiemy, że wielu uczestników tych pokazów zostawało w Europie. Czekanowski wspomina o mieszkańcu Konga pracującym w muzeum w Belgii. W Berlinie kilka lat temu była wystawa pokazująca twarze potomków tych ludzi, którzy do dziś tam mieszkają. Jednak w przypadku Europy Wschodniej mamy na ten temat niewiele danych. Wiadomo, że jeden z uczestników pokazów mieszkał potem w Gdańsku. Ale to wymaga dalszych badań.

Czy dziś zostały jakieś ślady tych pokazów?

DC: To temat projektu badawczego, który właśnie przygotowujemy. Bo to dziedzictwo w dużym stopniu zapomniane, choć odnajdujemy jego ślady. Nie chodzi tylko o dzieła, które pojawiły się w momencie odbywania się tych pokazów – jak obrazy Pantaleona Szyndlera, który namalował portrety „Syngalez” i „Syngalezka”, czy utwory wykorzystujące motywy mające odniesienie do pokazów, jak sztuka „Aszantka” Włodzimierza Perzyńskiego. Te motywy widoczne są również w kulturze współczesnej. Wspominaliśmy o Vojtěchu Friču i, jak mówiono, „jego Indianinie”. W Czechach ukazuje się popularna seria komiksowa Lucie Lomovej pt. „Divoši” („Dzicy”) o przygodach tego tandemu. Ich historia stała się też podstawą sztuk teatralnych i audycji telewizyjnych. Nasze kolejne badania mają udokumentować ślady tych pokazów w kulturze naszego regionu do dziś.

Co sprawiło, że takie pokazy zniknęły?

DC: Z pewnością jedną z ważniejszych przyczyn było upowszechnienie się kina jako nowej formy rozrywki. W efekcie organizacja pokazów dla wielu instytucji, takich jak ogrody zoologiczne, stała się nieopłacalna. Pokazy stopniowo przyciągały coraz mniej widzów, nie były już „nowością”. Ludzi zaczynały fascynować obrazy filmowe i nowe media. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2022