Po Świętach

Ta droga odchodzi od „sześćdziesiątki dwójki” niedaleko mostu przez Bug w Tonkielach. Biegnie wśród podmokłych łąk prawego brzegu, prosto jak strzelił, nie przejmując się meandrującym nurtem.

04.01.2014

Czyta się kilka minut

Dzień po Bożym Narodzeniu jechałem nią, popatrując na rudobrązowy pejzaż. Był niemal nieskażony. Do niektórych wsi i przysiółków prowadziły piaszczyste gruntówki. Można rzec: biedna okolica. Dlatego ludzkie siedziby były dyskretne i nie pruły na wylot krajobrazu. Przyjechałem tutaj, żeby popatrzeć na lewy, wyższy brzeg rzeki, na którym spędzałem miesiące letnich wakacji. Chciałem popatrzeć na przeszłość niejako od drugiej strony. Wśród bezlistnych drzew widać było białe mury dawnego prawosławnego klasztoru. Parę kilometrów w dół biegu na skarpie dało się wypatrzeć wieżyczkę dawnej unickiej cerkwi, która zdążyła już być cerkwią prawosławną, by w końcu stać się kościołem katolickim. Bug był szaroniebieski, trzciny jasnorude, łąki bladozielone i podeszłe wodą. Patrzyłem na druga stronę i zapewne na siebie samego sprzed czterdziestu lat. W tamtych czasach siadałem na kościelnej skarpie i z niejasną tęsknotą wpatrywałem się w brzeg, na którym teraz stałem.

Wróciłem na pustą szosę. Po chwili dogoniłem dwóch rowerzystów. To byli chłopcy po 12-13 lat. Jechali na starych rowerach. Czarnobrązowe były. Od smarów i rdzy. Pochyleni pod wiatr pedałowali z wysiłkiem, ale nie przerwali rozmowy. Droga przed nami szła jak strzelił, lekko się wspinała i niknęła za horyzontem. Jeden z chłopaków, ten z lewej, wiózł coś w ręku. Podjechałem bliżej. To była betlejemska gwiazda, gwiazda na kiju. Tyle że jeszcze surowa, niewybłyszczona, kartonowa.

Dokąd jechali pod wiatr mali kolędnicy? Dokąd w głąb tego monochromatycznego i hipnotycznego krajobrazu? W głąb tego świata ledwo skreślonego, ledwo oddzielonego, ledwo wydobytego z jakiejś pramaterii, bo tylko bure drewno, tylko mur prosto ziemi, dwuspadowy dach w kolorze niskiego nieba, a wokół tylko nasiąknięta ziemia, mgły i czerń zimowych drzew – dokąd? Po skarby jechali, po mirrę, kadzidło i złoto! Do Bużysk! Do Arbasów! Po złoto, żeby betlejemską powlec przed kolędą. I wyobraziłem sobie, jak wracają i gwiazda lśni cudnie i nierzeczywiście w nawilgłym zmierzchu, lśni jakby przed chwilą spadła z nieba.

Następnego dnia wracałem do siebie na południe. Jechałem „dziewiętnastką”, potem 811 i 812. W Siemiatyczach zaczął się zmierzch. Wszędzie coś się paliło. Na niebiesko, na czerwono, na żółto, na fioletowo, na nerwowo. Migało, wirowało, przepływało i pulsowało. Ciemno, ciemno, ciemno i raptem ludzkie się zaczynało i od razu ten elektryczny karuzel. Badziew na prąd. Tysiące kilometrów świecideł z Chin. Wzdęte mikołaje z lampką w brzuchu. Esy-floresy na balkonach, na płotach, na Bogu ducha winnych drzewach. Karykatury reniferów na jarzeniowo. Tak zwane markety z elewacjami usranymi świecidłem od dachu po fundament. Jechałem wskroś jakiejś lucyferii dla ubogich. Na czerwono, zielono i żółto błyskało, więc niebezpiecznie, bo sygnalizację przypominało w tych wszystkich pipidówach. Gdzieś minąłem kościół umajony jak market. Z ramion krzyża zwisały jakieś fosforyzujące wiechcie czy wodorosty i neurotyczne iskry latały po tym gąszczu w kółko. W radio burmistrz Zakopanego żalił się, że mu halny „ozdoby świąteczne” oraz „reklamy” zniszczył. Chwała na wysokości – powiedziałem cicho.

W Łomazach stanąłem przy Biedronce, bo jeszcze kawałek miałem i pomyślałem, że jakiś kefir kupię. Był dzień po świętach, ale ludzie znowu pchali pełne wózki. Może na sylwestra? Dwie starsze kobiety naradzały się po ukraińsku w sprawie szampana. Młoda para z dzieckiem (on – widać, że „z Anglii”) wykładała z wózka towar i niespiesznie gawędziła z kasjerką, co tam słychać. W sumie przyjemny nastrój był w tej Biedronce: taki demokratyczny, że właściwie wszyscy, albo większość, mogą sobie tutaj nakupić rzeczy, których wcześniej nie mogli. Że – w granicach rozsądku – wszystko jest już w zasadzie dla wszystkich. Nawet piętnaście deko owoców liczi.

I wtedy je zobaczyłem, chociaż stały zaraz przede mną. Myślałem, że są razem z tą parą z dzieckiem i tym wyładowanym wózkiem. Ale one były oddzielnie i miały tylko jedno piwo Żubr. Dwie, niskie, grubawe i ponure. Nie wiem, czy miały po 18, ale kasjerka widać je znała, bo nawet nie mrugnęła na to piwo. Stały w milczeniu i nieruchomo. Jedna miała trzy srebrne kolczyki w nieładnej twarzy, druga dwa w twarzy bez wyrazu. W brwiach, w brodzie, w nosie. Zapłaciły dziesięciozłotówką. Wzięły piwo. Potem jeszcze po biedronkowej gazetce wyłożonej przy kasie. Szły w stronę wyjścia w aurze jakiegoś smutku i opuszczenia. Z tymi gazetkami w dłoniach, z kolczykami w twarzach, z jednym piwem na dwie w kieszeni. W jasnym świetle Biedronki. A tam, za progiem, zaczynała się ciemność i tylko paranoiczne światło chińskich ozdób ją rozjaśniało.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2014