Piękny człowiek

Willa na Śmiałej stoi na uboczu, z tyłu jest niewielki ogród. Dom jest zatopiony w ciszy, a mimo to w pracowni wprawiono potrójne okna. Lutosławski potrzebował izolacji. Niewątpliwie wytwarzał wokół siebie pewną aurę nieprzystępności, której nawet przyjaźń nie mogła przekroczyć. Jakby cały czas tkwił w rzeczywistości, którą tworzy.
 /
/

TOMASZ CYZ: - Jak zapamiętała Pani Witolda Lutosławskiego?

JULIA HARTWIG: - Wspomnienie o innym człowieku zawsze odczuwam jako coś bolesnego... Pamięć jest statyczna, a przecież człowiek jest w ruchu! Pamięć z upływem czasu zaciera się, konformizuje. Właściwie nie wiem, od czego zacząć.

- Może od pierwszego spotkania Pani i Artura Międzyrzeckiego z Lutosławskimi...

- To było zupełnie niespodziewane. Wcześniej znaliśmy tylko jego muzykę. Wiedzieliśmy, że to wspaniały artysta i piękny człowiek, bardzo szanowany, który żyje w odosobnieniu, zajęty pracą. Wiedzieliśmy też, że jego sława jest coraz większa. I któregoś dnia zadzwonił telefon. Chyba ja odebrałam. W słuchawce odezwał się męski głos: “Dzień dobry Państwu, nazywam się Witold Lutosławski, nie będę robił żadnych wstępów, chcieliśmy Państwa zaprosić do nas, do domu".

  • Spotkania na Śmiałej

Zostaliśmy zaproszeni razem z Adamem Michnikiem, który był zaskoczony, że tak wielki człowiek jak Lutosławski przy pierwszym spotkaniu zaproponował nam wszystkim, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Rzeczywiście, Lutosławski, kiedy chciał się z kimś zaprzyjaźnić, od razu przechodził na ty. Na Zachodzie jest to powszechnie przyjęte, w Polsce wówczas było to dość niezwykłe.

- Skąd taka lista gości?

- Oczywiście to było związane z sytuacją polityczną. Adam Michnik co chwila szedł do więzienia albo z niego wychodził, Artur był wiceprezesem PEN Clubu. Lutosławski chciał wiedzieć więcej o tym, co się wokół dzieje, co myślą ludzie. Był ciekawy obiektywnych faktów i opinii. Miał do nas zaufanie. Był wrogo nastawiony do reżimu, ale w życiu publicznym postępował ostrożnie, co wynikało z jego temperamentu. Nie był człowiekiem chętnie uzewnętrzniającym swoje emocje. Nie wiem, na ile to się odbiło w jego muzyce...

Uderzył nas piękny stosunek Witolda do żony, do Danusi. To byli ludzie, którzy się fantastycznie ze sobą zgadzali. Jak ktoś opowiedział żart, to oni śmieli się, po czym zwracali się w swoją stronę, twarzami do siebie, jakby chcieli sobie zakomunikować, że to ich bawi, że śmieją się razem. Danusia była osobą nadzwyczajnie miłą, delikatną i bardzo piękną. Oboje zresztą ładnie się prezentowali. Witold był człowiekiem o wyrazistej postawie, niezbyt wysoki, ale doskonale się poruszał, miał piękne rysy. I przyjemnie się go słuchało.

- Kiedy miało miejsce to pierwsze spotkanie?

- Jestem fatalna w chronologii: to chyba był stan wojenny. Nie, jednak wcześniej... Spotkania zaczęły się powtarzać. Bywaliśmy na Śmiałej często, ale nie za często. Kiedy spotykaliśmy się w czwórkę, kontakt był bardziej intymny. Lutosławski z pozoru był człowiekiem, który nie przekraczał pewnej granicy między znajomością a przyjaźnią. Ale pamiętam taki wieczór, kiedy czekaliśmy na dziennik telewizyjny i Lutosławski zaprowadził nas na górę, do sypialni, gdzie był telewizor. Usiedliśmy wszyscy na łóżku, bo tylko tam można było usiąść. Tam też toczyła się dalsza część rozmowy.

Innym razem powiedział: chciałbym Wam pokazać pracownię. Weszliśmy na piętro. To miejsce było wzorem porządku, w północnym, skandynawskim stylu. Przypominało pracownię architekta: olbrzymie stoły, gładkie, czyste, kilka książek, słowników. Wszystko jakby nowe, sterylne, ale nie chłodne. Prosto umeblowane (zdaje się, że sam projektował ten układ). Dużo światła. Witold pokazał nam partytury, mówił, jakie ogromne znaczenie przywiązuje do ich wyglądu. Patrzyłam na nie z ogromnym zainteresowaniem, wyglądały jak abstrakcyjne dzieło sztuki. Powiedział, że to zasługa Danusi, bo to ona je przepisuje.

Każdy, kto wchodził do tej pracowni, czuł, że zostaje dopuszczony do miejsca w jakiś sposób uświęconego... Nie byliśmy intruzami, zostaliśmy zaproszeni, ale widzieliśmy, że to miejsce jest tylko dla niego i osoby mu najbliższej. Dla Danuty. To było mocno odczuwalne.

Willa na Śmiałej stoi na uboczu, z tyłu jest niewielki ogród. Dom jest zatopiony w ciszy, a mimo to w pracowni wprawiono potrójne okna. Lutosławski potrzebował izolacji. Niewątpliwie wytwarzał wokół siebie pewną aurę nieprzystępności, której nawet przyjaźń nie mogła przekroczyć. Jakby cały czas tkwił w rzeczywistości, którą tworzy. W muzyce. Mimo przyjemnych rozmów, żartów, on ją ciągle w sobie nosił. To bardzo rzadkie. Miałam poczucie, że Witold jest wybrańcem i ma świadomość wybrania, świadomość swojego talentu i posłannictwa, które musi zachować, pielęgnować i osłaniać.

- Czy było w tym coś z dumy, pychy?

- Nie. Czuło się raczej przychylność, ale, powiem szczerze, nic z niej nie wynikało. I proszę mnie dobrze zrozumieć. Mieliśmy silne poczucie, że kiedy wychodzimy z tego domu, to już nas w nim nie ma. Wszystko wraca do naturalnego porządku: porządku pracy, samotności, ciszy.

- Może to banalne pytanie, ale kto dzwonił i zapraszał?

- Oni. Wiedzieliśmy, że Witold dużo pracuje, że jakakolwiek próba kontaktu z naszej strony może stać się zakłóceniem rytmu ich życia. Czasami od rozmów odrywały go telefony, najczęściej z zagranicy. Dotyczyły głównie koncertów, kolejnych kompozycji. Ale kiedy wracał, nigdy nie mówił o szczegółach. Nie chwalił się. Mówienie o swoich sukcesach w ogóle nie wchodziło w grę, ale to na ogół cechuje ludzi dobrego smaku. Kiedyś zaprosili nas do domu po koncercie w Katowicach. Wszędzie były kwiaty, niewyobrażalna ilość kwiatów, które za nimi przysłano. Ale nie padło na ten temat ani jedno słowo...

Pamiętam też spotkanie po koncercie w warszawskiej Filharmonii. Byłam sama, Artur nie mógł przyjść. Stałam z boku. Lutosławski zobaczył mnie z daleka, przeszedł przez całą salę i przywitał się. To nie było konieczne. Innym razem nie mogliśmy dostać biletów na jego koncert. Zapytałam Witolda, czy mógłby nam pomóc. Bardzo się ucieszył...

  • Bliskość i dyskrecja

- Często rozmawialiście o muzyce?

- Nie. Prawie w ogóle o niej nie rozmawialiśmy. Sama dziwię się, dlaczego. Witold na pewno chciał, żebyśmy słuchali jego muzyki, ale nigdy nam tego nie objawił. To tylko mój domysł, który przyszedł mi do głowy właśnie wtedy, kiedy poprosiłam go o bilety.

Witold był niesłychanie skromny, ale niewątpliwie znał swoją wartość. Był wyróżniany, odnosił coraz większe sukcesy, a poczucie bycia docenionym w jakiś sposób niesie artystę. To rodzaj nagrody. Są jednak momenty zniechęcenia, chwile osłabienia sił twórczych... Wtedy właśnie drugi człowiek, czytelnik, słuchacz, może się okazać pomocą...

Każdy, który zajmuje się sztuką, ma poczucie, że ten, kto nie interesuje się tym, co tworzymy, mało o nas wie, że tam kryje się nasza prawdziwa istota. Lutosławski musiał mieć podobne tęsknoty. A równocześnie wiedział, że jego muzyka nie jest łatwa, i mimo wspaniałych sukcesów, osiągnięcie “sukcesu" publicznego nie jest możliwe. Ta świadomość musiała być gorzka...

- Lutosławski nie komponował właściwie utworów sakralnych. "Lacrimosę", młodzieńczą kompozycję z 1939 roku, z czysto muzycznych powodów chciał skreślić z listy swoich dzieł. Nurtuje mnie problem religijności Lutosławskiego. To oczywiście nie jest pytanie o to, czy był wierzący - ale czy temat wiary pojawiał się w rozmowach?

- Kiedyś w rozmowie Witold zwrócił uwagę na publikowany w “Tygodniku Powszechnym" wiersz o Bożym Narodzeniu. Redakcja wydrukowała wtedy dwa moje wiersze, jeden z nich tyczył właśnie świąt... To mnie zastanowiło.

W moim przekonaniu, choć nie jest ono niczym podparte, każdy człowiek silnie związany ze sztuką jest w jakimś sensie religijny. To pewien rodzaj duchowości, która już graniczy z religijnością. Ale Lutosławski był w tej materii bardzo dyskretny. Może jego stosunek do Messiaena - kompozytora zanurzonego w religijności - rzuca tu jakieś światło.

Gdyby też ktoś potrafił wyjaśnić, jaki był stosunek Lutosławskiego do natury... Lutosławscy często wyjeżdżali do Norwegii, mieli tam domek. Pamiętam zdjęcia na żaglówce, nad morzem. Oczywiście, to nam jeszcze nic nie mówi o stosunku do natury. Ale również utwory nie dają zbyt wielu wskazówek. U Messiaena jest inaczej, Lutosławski w tej materii znów jest dyskretny....

- Jedynym chyba tropem mogą być "Chantefleurs et Chantefables" z 1990 roku, świadectwo niezwykłego poczucia humoru. To muzyka oddająca dźwiękami skoki szarańczy, ostrożne i kokieteryjne kroczki żółwicy, której "brak tylko skrzydeł, by upodobnić się do jaskółki", zły humor aligatora, który musiał się obejść bez schrupania Murzynka na kolację...

- Jeszcze “Piosenki dziecięce". Są prześliczne. Bardzo je lubię, czasami sobie nucę. Lutosławski miał świetny instynkt w wyborze tekstów poetyckich, potrafił się w nie wczytać, odczytać ich różne warstwy.

- Mieliście wspólne zainteresowania poezją francuską. Niemal wszystkie utwory wokalne Lutosławskiego zostały napisane w tym właśnie języku. Henri Michaux, Jean-François Chabrun, Robert Desnos. Ciekawi mnie Wasz kontakt na linii: kompozytor - poeta. Czy Lutosławski prosił Panią kiedykolwiek o radę podczas szukania tekstów?

- Nigdy. Nie wiem nawet, kto wskazał mu choćby poezję Michaux. To nie jest aż tak poczytny poeta, żeby trafić na niego od niechcenia. Dziwię się, dlaczego nigdy o to nie zapytałam. W Polsce ukazał się “Niejaki Piórko" Michaux w przekładzie Jerzego Lisowskiego, ale Witold wykorzystywał teksty w oryginale, polski przekład nie był mu potrzebny. Potrzebował czegoś ostrego, ponurego i Michaux okazał się odpowiedni. “Le grand combat" to przecież jeden z najbardziej gwałtownych utworów, jakie Lutosławski kiedykolwiek napisał.

Miał niewątpliwie silne związki z francuską kulturą. I wiedział też o naszych pasjach, bo kiedy Artur obchodził 70. urodziny, Lutosławscy wręczyli mu antologię XIX-wiecznej poezji francuskiej: stare, bardzo piękne wydanie. Nigdy jednak nie rozmawialiśmy na ten temat.

- Nie rozmawialiście też o muzyce, mimo że wszyscy byliście nią głęboko zainteresowani. Krystyna Witkowska, znajoma Lutosławskiego z lat dziecinnych, zapamiętała, że młody Witold bardzo się denerwował, kiedy mówiła, że słuchając muzyki widzi obrazy. Przy innej okazji powiedział, że każdy inaczej słyszy muzykę. Może stąd bierze się jego dyskrecja. Muzyka to abstrakcja, słowo może ją jedynie zakłócić.

- Miał silne poczucie odrębności muzyki. Czuł, że nie można jej mieszać z czymkolwiek: jest tak niezależna i czysta, wystarczająca. Było w nim poczucie pewnej świętości, choć może to za dużo powiedziane... Muzyka jest sama dla siebie i niech Pan Bóg broni cokolwiek do niej dodawać, to mogłoby ją tylko zniszczyć. Przypominam sobie, jak Iwaszkiewicz pisał o zachwycie Angielek nad Chopinem. One mówiły, że jego muzyka jest like water, ale Iwaszkiewicz pisał to razem: likewater... To świetne! To od razu wyśmiewa te panienki, ich nabożny i pusty stosunek do całego zjawiska.

Muzyka jest sztuką wymagającą absolutnej wyłączności. Nie powinno się podkładać pod nią historii czy obrazów. Jeśli sama czasem ulegam jakiemuś wrażeniu słuchając muzyki, to czuję uzurpację. Chcę przeżywać muzykę tak, żeby moje przeżycie nie wiązało się z niczym.

Zadziwia mnie świadomość Lutosławskiego obecna już we wczesnym dzieciństwie. To wskazuje na coś bardzo szczególnego, prawie na powołanie. Jakby chciał, żeby to, czym się zajmuje, było tylko tym właśnie, niczym więcej. To bardzo piękne.

- Może dyskrecja była spowodowana tym, że rozmawianie o własnym dziele może wywołać tylko kontrowersje...

- Witold budził nieśmiałość. Czuło się w nim ogromne skupienie wewnętrzne.

Pamiętam odsłonięcie tablicy (bardzo brzydkiej zresztą!) na willi na Śmiałej, które odbyło się w zeszłym roku. Goście zostali zaproszeni na mały poczęstunek. Pierwszy raz zobaczyłam ten dom wypełniony ludźmi. To było wstrząsające. Miałam wrażenie, że jesteśmy uzurpatorami. Ten dom był ośrodkiem ciszy i nagle zapełnił się ludźmi na pewno życzliwymi, ale... W pracowni leżały rozrzucone ubrania... Czułam się źle, do tego stopnia, że szybko wróciłam do domu... Nagle okazało się, że nie mam kluczy do własnego mieszkania. Jedynym miejscem, w którym mogłam je zostawić, był dom na Śmiałej. Wróciłam. Klucze wręczyła mi gosposia, dom był już pusty.

***

- W listopadzie ubiegłego roku byłem pierwszy raz na Śmiałej. Pracownia wyglądała niemal dokładnie tak samo jak na zdjęciach - z jedną różnicą. Zamiast fortepianu, który zgodnie z wolą kompozytora oddano do Zamku Królewskiego, stoi łóżko. Przeniesiono je tam z sypialni po śmierci Pana Witolda, na prośbę Pani Danuty. Marcin Bogusławski, pasierb kompozytora, mówił mi, że matka tylko tam mogła, chciała spać...

- Nie wiedziałam tego... To łóżko zajmowało połowę sypialni. Na nim właśnie musieliśmy oglądać wtedy dziennik telewizyjny. Śmierć Danusi zaraz po śmierci Witolda była bardzo znacząca. Kiedy Witold był chory, nie można było jej zastać w domu, późno wracała ze szpitala. A potem, po jego śmierci, napisała list, w którym przeprosiła, że się nie odzywa. Tłumaczyła, że nie potrafi już uczestniczyć w życiu przyjaciół. Napisała: “mnie już nie ma"...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2005