Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Marek Zając w swoim artykule „Grzech milczeć” pisze z pewnym auto-wyrzutem: „Mówiąc szczerze, trochę sami oddaliśmy pole, przede wszystkim retorycznie. Jakbyśmy uwierzyli, że (...) nasze rozumienie Ewangelii jest herezją, którą można sobie powtarzać półgębkiem, ale nie głosić na dachach. Jakbyśmy mogli mówić tylko obok albo ponad Kościołem, a nigdy z jego wnętrza”. Głęboko się zgadzam z tą diagnozą sytuacji „otwartego katolicyzmu”, choć zarazem dostrzegam jej paradoksalność. Myślę bowiem, że – parafrazując Andrégo Malraux – Kościół albo będzie otwarty, albo nie będzie go wcale.
Nie jest to jednak żaden rewolucyjny manifest, lecz jedno z podstawowych przesłań Ewangelii. Jawnogrzesznice, celnicy, trędowaci, poganie... I wezwanie-obietnica: „Gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi” (Dz 1, 7-8). Z tej perspektywy bycie nawet Kościołem „otwartym” wydaje mi się spłaszczeniem przekazu Ewangelii – Jezus widzi swój Kościół jako „wychodzący ku”. Taki zresztą musiał być Kościół pierwszych wieków – inaczej nie żylibyśmy dziś w (mniej lub bardziej) katolickiej Polsce.
Otwartość nie jest zatem „skokiem w bok” od Ewangelii, lecz wynika z dynamiki życia duchowego. I wychodzę na „krańce świata” nie z obowiązku, lecz dlatego, że to jest mój świat. Bo jestem córką Stwórcy i Władcy tego świata, jestem jego dziedziczką. Bo ludzie, których spotykam, są moimi braćmi i siostrami, i nic nie może tego zmienić. Dzieci Jednego Boga, równi w małości i chwale. Otwartość chrześcijanina jest wprost proporcjonalna do ciekawości i ufności pokładanej w Drugim, której fundamentem jest wiara w Dobro ukryte w każdym bez wyjątku człowieku, na mocy stworzenia nas przez Dobrego Boga.