Ostatni z Radogoszcza

„Leżeliśmy obok siebie na pryczach. Tylko to wolno było robić. Nie mówić, nie szeptać. Tylko leżeć i być posłusznym”. Donat Doliwa to dziś ostatni żyjący więzień niemieckiego więzienia w Łodzi.

04.07.2016

Czyta się kilka minut

Donat Doliwa z rodzicami po przeprowadzce do Piotrkowa Trybunalskiego; okres okupacji niemieckiej /  / Fot. Archiwum prywatne
Donat Doliwa z rodzicami po przeprowadzce do Piotrkowa Trybunalskiego; okres okupacji niemieckiej / / Fot. Archiwum prywatne

Przy ulicy Liściastej w Łodzi stoi osiedle z lat 90. XX w. Uliczki tworzą labirynt, w labiryncie bloki. Tu mieszkają Donat Doliwa i jego czarny jamnik Kora. Korę często wyprowadzają sąsiedzi – Doliwa ma 95 lat i nie zawsze znajduje siłę na spacer z psem.

Przystanek dalej znajduje się Oddział Martyrologii Radogoszcz Muzeum Tradycji Niepodległościowych. Podczas II wojny światowej Niemcy utworzyli tu słynne w regionie więzienie. Na koniec spłonęło – a wraz z nim 1500 osadzonych.

Doliwa jest ostatnim żyjącym więźniem Radogoszcza. Często o tym opowiada. Zapytany, wspomnienia zaczyna dokładnie tak, jak podczas wielu spotkań z ludźmi, którzy przychodzą do muzeum, aby go posłuchać. – Jestem kombatantem II wojny światowej, w 1939 r. brałem udział w obronie Wizny.

Łaźnia

W 1939 r. przy ul. Zgierskiej 147 znajduje się fabryka włókiennicza Samuela Abbego. Wkrótce po rozpoczęciu okupacji, w listopadzie, Niemcy przekształcają ją najpierw w obóz przesiedleńczy, a potem w lipcu 1940 r. w więzienie. Rozszerzone Więzienie Policyjne Radogoszcz – tak się nazywało.

Nie było to miejsce masowej zagłady, przynajmniej do czasu. – Niemcy rozstrzelali tu kilku więźniów, za kradzież chleba – mówi kustosz muzeum Wojciech Źródlak. – W więzieniu nie było komory gazowej, choć mówiło się inaczej. Myśmy nawet musieli wykadrować jedno zdjęcie, które pokazujemy na ekspozycji. Bo widać było na nim pomieszczenie z dużym kotłem, z napisem „Gaszelle”. Gdyby ludzie zobaczyli ten napis, natychmiast mieliby skojarzenia z komorami gazowymi. A w tym zbiorniku była tylko gorąca para wodna do dezynfekowania ubrań więźniów.

Donat Doliwa w swoim łódzkim mieszkaniu, 2016 r. / Fot. Arkadiusz Lorenc

W 1942 r. w więzieniu wybuchła epidemia tyfusu, wtedy Niemcy zaczęli parować ubrania w kotle, a więźniów kąpać.

– Strasznie się tej łaźni bałem – mówi Donat Doliwa. – Bo tam pojawiał się często taki Mateusz, Polak z Pabianic i folksdojcz. Przed wojną był podobno sanitariuszem w pogotowiu. Miał laskę. Ale nie taką cienką, jaką ja mam teraz. On miał grubą. Gdy pierwszy raz byliśmy w łaźni, uderzył jednego więźnia tak mocno w głowę, że ten się przewrócił. Nigdy nie było wiadomo, kto dostanie. Czasami nas ze dwudziestu w szeregu stało, a uderzył jednego.

Doliwa: – Ostatniego dnia mojego pobytu na Radogoszczu też szykowali nas do łaźni. Ale wtedy do sali wszedł żandarm. „Doliwa, ubierać się i na dół!” – krzyknął. Nie wiem jak, ale jeszcze zanim cokolwiek powiedział, wiedziałem, że przyszedł po mnie i po mojego pracodawcę, Tycnera. Krzyknąłem tylko, że ojej, idziemy na wolność. I wtedy wszyscy więźniowie zamarli. Oni nie szli.

Mięso

Przed wojną Donat Doliwa mieszkał z rodzicami przy ul. Radwańskiej w Łodzi. A w trakcie wojny w Piotrkowie, w wynajętym mieszkaniu. – Łódź miała należeć do Rzeszy, mieli Polaków wysiedlać. Pojechaliśmy więc z ojcem do Piotrkowa, poszukać domu. Było ciasno, trzy pokoje i kuchnia. W jednym nasza rodzina, w drugim brat z żoną i synem, bo też przyjechali. W trzecim zamieszkał piekarz, też wygnany z Łodzi.

W czasie okupacji Doliwa pracował jako kierowca. Ukończył w Częstochowie kurs na prawo jazdy. – W którym to było roku? – zadaje sobie pytanie. – W czterdziestym pierwszym – odpowiada po chwili. – Tak, w czterdziestym pierwszym jeździłem z Piotrkowa do Częstochowy. I wtedy też dostałem pracę u Tycnera. On załatwiał mi kursy.

Doliwę aresztowano za nielegalny przewóz towarów. – Jeździliśmy aż za Sulejów, przeważnie do Żarnowa. Bo w Żarnowie był targ, można było kupić mięso, wędliny. Przeważnie woziłem więc ludzi na ten targ. Ale często zatrzymywali nas Niemcy, rewidowali, kradli te zakupy. Więc chowałem mięso do kotła na ciężarówce. Bo przecież na gaz drzewny się wtedy jeździło, nie było benzyny.

– Tycner miał kontakty. Dzięki niemu jeździliśmy też na Śląsk po karbid, tu karbidu nie produkowali. Nie wiem, kto ten towar zamawiał. Nie wtajemniczali mnie. W każdym razie za ten karbid ktoś na nas doniósł. Na mnie, na Tycnera i jeszcze na jednego kierowcę. Ale jego nie aresztowali, bo go akurat nie było w Piotrkowie. I tak mieliśmy szczęście, że wzięła nas straż graniczna, a nie policja niemiecka czy gestapo. W czterdziestym trzecim, w grudniu.

Milczenie

– Bałem się. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Najpierw zawieźli nas do aresztu na Kilińskiego. Tam spotkaliśmy więźnia z więzienia na Kopernika. Powiedział nam: żebyście tylko nie trafili na Radogoszcz. No ale niestety – to właśnie tam nas zawieźli następnego dnia.

W więzieniu obowiązywał zakaz rozmawiania, konsekwentnie egzekwowany. – Leżeliśmy tylko obok siebie na pryczach. Tylko to wolno było tam robić. Nic nie mówić, nie szeptać, nie przyglądać się. Tylko leżeć i być posłusznym. Tyle tylko.

Apele odbywały się trzy razy dziennie. – Najgorszy był poranny. Bo trzeba było wyjść wtedy rozebranym do pasa. A mróz był diabelny! Rano pozwalali nam się myć przy kranach na zewnątrz. Ale tam najwyżej można się było wody napić. Nikt się nie mył, bo zimno. Potem szliśmy na zbiórkę. Przychodził wachman. Odliczał. Ale po co tam było odliczanie? Przecież stamtąd nikt nie mógł uciec. Z przodu i z tyłu strażnicy z karabinami maszynowymi.

Na pytanie, co działo się poza apelami, Doliwa odpowiada: – Każdy dzień to była niedziela. Każdy dzień to był poniedziałek. Wtorek. Nikt nic nie wiedział. Nikt nie miał zegarka. Kalendarza. Nie wiem, ile czasu byłem na Radogoszczu, bo nie mam pojęcia, kiedy wyszedłem.

– A jak tak się leży, to o czym się myśli?

– Kiedy wróci się do domu. Nic więcej.

Schody

– Na obiad była zupa, na rano tylko czarna kawa zbożowa i mała pajdka chleba. Piorun wie, co w tym chlebie było, chyba nawet trociny do niego dodawali. Ale zjadało się, bo głód.

Trudno było o więzienną solidarność. – Przynieśli kiedyś kocioł zupy z długim żebrem w środku, z konia albo krowy. Wyjął je więzień, komendant sali, zaczął obgryzać. Ci, którzy byli w hierarchii niżej niż on, jego „dziesiętnicy”, tak ich nazywam, czekali, aż on zje. I wtedy dopiero dzielili te resztki. Nie wiem, jak oni to zrobili, bo nie mieli nawet noża. Ale ładnie pokroili to mięso, równo. I żebro zostało zjedzone.
– Bili. Bili cholernie. Chociaż ja nie mogę narzekać, lekko dostałem. Tycner za to oberwał batem zakończonym kawałkiem żelaza albo ołowiu, pękła mu skóra – Doliwa klaszcze w ręce. – Na piersi, z prawej strony. Pamiętam dokładnie, darłem koszulę, żeby mu jakoś ranę opatrzyć.

– Kiedy szliśmy na apel, też bili. Schodziliśmy z góry parami. Za ręce się trzymaliśmy. Na każdym półpiętrze stał Niemiec. Najbardziej bili ci, którzy byli na końcu. Zasłanialiśmy sobie rękami głowy, żeby nie dostać. I wtedy nic nie widzieliśmy. To nam nogi podstawiali. I przewracaliśmy się, najpierw dwóch, a potem cała reszta. I oni znowu bili.

– Cywile też przychodzili i pomagali w biciu. To często byli młodzi chłopcy, ale tak zawzięci, że jak deskę złapali, to tłukli bez końca. Czasami za nic, a czasami za jakieś drobne przewinienie. Myślę, że to musieli być kryminaliści.

Powrót

Donat Doliwa nie rozumie do dziś, dlaczego został zwolniony. – Myślę, że mojego pracodawcę z więzienia ktoś wykupił. No a jak wykupił Tycnera, to i mnie, po co mieliby mnie trzymać?

– Kiedy nas wypuścili, ruszyliśmy w stronę centrum. Nie obejrzałem się. Nie wiedziałem nawet, jak wyglądał Radogoszcz z zewnątrz. Szedł z nami ten żandarm, który po nas przyszedł. I nawet poczęstował nas papierosem.

– Potem Tycner się oddzielił, poszedł w swoją stronę. A żandarm wsiadł ze mną do tramwaju i zawiózł mnie na Kaliską, na dworzec. Wpuścili mnie do pociągu wojskowego jadącego do Koluszek. Ale nie miałem biletu do Piotrkowa. Nie wiedziałem, co zrobić. Kiedy dojechałem, zobaczyłem niedaleko dworca restaurację. Jaki ja byłem głodny! Podszedłem do ludzi, którzy siedzieli przy bufecie i jedli. Ukłoniłem się grzecznie, zdjąłem czapkę. I okazałem im ostrzyżoną głowę. Byłem wtedy łysy, tak jak teraz, na starość. I powiedziałem, że wypuścili mnie z więzienia, z Radogoszcza, i że jestem bardzo głodny. Nakarmili mnie, kupili mi bilet do Piotrkowa. A tam już miałem blisko do domu. Rodzice mieszkali na Słowackiego 28, naprzeciw stacji.

Narty

Nie wiadomo, dlaczego w styczniu 1945 r. Niemcy podpalili więzienie. Prawdopodobne wydaje się wytłumaczenie, że nie mogąc ewakuować więźniów, postanowili ich zabić. Kustosz Wojciech Źródlak mówi, że nie udało się znaleźć dokumentu z rozkazem podpalenia.

– Szacujemy, że masakrę przeżyło zaledwie dwadzieścia kilka osób – mówi Piotr Machlański, dyrektor Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi. – Spłonęło wtedy około 1500 więźniów.
Mieszkańcy Łodzi na początku nie zdawali sobie sprawy, do jakiej tragedii doszło na Radogoszczu w nocy z 17 na 18 stycznia 1945 r. Gdy uzyskali pewność, że Niemcy wycofali się z miasta, ruszyli w kierunku więzienia.

Ruiny jeszcze się tliły. Niektórzy z łodzian szukali wśród nich szczątków swych bliskich. Inni byli tylko ciekawi. A na pamiątkę zabrali ze sobą narty. Po jednej, po dwie pary. Czasami więcej.

– Zachodziliśmy w głowę, dlaczego na zdjęciach wielu ludzi stojących przy spalonym więzieniu trzyma w rękach jakieś białe deski czy kije – mówi Źródlak. – Dopiero potem okazało się, że to narty. Przy ul. Liściastej znajdowała się fabryka Michała Glazera. I tam prawdopodobnie magazynowano albo okuwano narty. Stąd zresztą ich nazwa: glazerówki.

Jeden z żyjących dziś jeszcze świadków masakry, profesor prawa Stefan Lelental, wspominał, jak będąc dzieckiem poszedł z kolegami w nocy na Radogoszcz właśnie po narty. Ale nie przyniósł ich ze sobą. Zapomniał.

Łódzka młodzież używała glazerówek powszechnie jeszcze w połowie lat 60. XX wieku. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2016