Opowieści spod stołu

Grzegorz Kasdepke, pisarz: Książki przestały być elementem życia grzecznego dziecka. Są czytane głównie przez intelektualnych chuliganów, którzy po umoralniającą lekturę po prostu nie sięgną.

19.07.2021

Czyta się kilka minut

 / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”
/ MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Od dawna myślałeś o pisaniu książek dla dzieci?

GRZEGORZ KASDEPKE: No co ty! Kto chce w młodości być bajkopisarzem? Chciałem pójść śladami Jacka Londona, zostać zawodowcem i uprawiać literaturę awanturniczo-fantastyczno-przygodową! Gdy byłem czternastolatkiem, udało mi się zaprenumerować „Fantastykę”. Co oznaczała prenumerata „Fantastyki” w latach 80., wiedzą tylko ci, którzy wówczas żyli. Ależ to była radość dostawać co miesiąc numer z galerią znakomitej światowej grafiki, z przewrotną literaturą kierowaną nie tylko do młodzieży. „Fantastyka” wtedy była jednym z nielicznych literackich okien na świat, pismem, które ogrywało cenzurę jak chciało. Cenzorzy nie byli w stanie nadążyć za pomysłami fantastów.

A Twoje pomysły?

Już jako szesnastolatek miałem łeb rozpalony literaturą. Znasz to uczucie? Nie możesz usiedzieć na miejscu, chodzisz w kółko po całym mieszkaniu tylko dlatego, że poruszył cię jakiś tekst! Napisałem bardzo dużo marnych – dziś to wiem – opowiadań, które wysłałem hurtem do redakcji „Fantastyki”. I co się dzieje? Kilka miesięcy później – jestem w drugiej klasie liceum – wchodzę rano do szkoły i widzę zamieszanie na korytarzu. Koledzy wskazują na mnie palcami, kartkując przy tym jakieś pismo. Ale wcale nie to, w którym chciałem się znaleźć! Bo to była „Mała Fantastyka” – eksperyment wydawniczy „dużej”. Adam Hollanek wymyślił, że może warto by było zrobić takie pismo dla dzieci i młodzieży. A Maciek Parowski, który opiekował się w obu pismach literaturą polską, wyczuł we mnie autora książek dla dzieci. Byłem zrozpaczony. Ale dostałem honorarium, poczułem więc, że ten niefortunny początek jest jednak zapowiedzią zawodowej kariery. Zwłaszcza że wydrukowane opowiadanie zrobiło wrażenie nie tylko na kolegach, ale i na koleżankach.

W sumie bardzo dobry początek.

Po maturze pojechałem do Warszawy, aby studiować dziennikarstwo. Wykalkulowałem, że w ten sposób zdobędę doświadczenie, że to będzie dobra przejściówka – trochę popiszę jako dziennikarz, a potem, po pięciu latach, zostanę profesjonalnym ­pisarzem. Ale doskwierał mi problem wielu młodych ludzi: chciałem pisać, a nie miałem o czym.

Nie miałeś tematów?

Może miałem, ale nie umiałem jeszcze tego dostrzec. Szukałem właściwej perspektywy.

Tej z lotu ptaka? Kiedy widać całość?

Mnie się przydała żabia perspektywa – bo rzeczywistość miło oglądać z podłogi. Najważniejszym uniwersytetem mojego życia było siedzenie pod stołem, gdy rodzice spotykali się ze znajomymi. Dzieci mają umiejętność okrywania się pelerynkami niewidkami. Dorośli przestają je zauważać, byle siedziały cicho. Siedzą więc i słuchają. Świat widziany z poziomu podłogi jest fascynujący – te nogi kończące się gdzieś nad obrusem, te dyskusje dochodzące znad blatu. Tylko że wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak ciąć, jak kadrować! Podświadomie uznałem, że należy postępować zgodnie z kulturystyczną zasadą: „najpierw masa, potem rzeźba”. Zassałem przez uszy masę opowieści, a dużo później, już jako osoba dorosła, zabrałem się za ich rzeźbienie. Wykorzystując także własne zabawne wspomnienia.

Które są szczególne dla Ciebie?

Pamiętam obrazek z przedszkola: jest zima, oczywiście stulecia, jak to na Podlasiu, panie zaganiają dzieci do spania – bo czas na koszmar małego dziecka, czyli na leżakowanie. Mamy spać na rozkaz, albowiem panie muszą mieć tę swoją godzinę na kawę i spokój. Dzisiaj bardziej je rozumiem, wtedy leżakowania nienawidziłem. Więc trwa zima stulecia i wychowawczynie w trosce o mnie – a trzeba wiedzieć, że byłem cherubinkiem przez nie uwielbianym – przestawiły gdzieś moje łóżeczko. Pod kaloryfer, abym nie zmarzł. Tyle że nic mi o tym nie powiedziały. Idę więc tam, gdzie powinno stać moje łóżeczko, ale go nie ma, wyparowało. Wszystkie dzieci już leżą, a ja w popłochu wędruję z kocykiem po sali.

Mały człowiek bez miejsca.

Druga sytuacja: w PRL-u ciągle czegoś nie było, nawet piasku w piaskownicy. Panie przedszkolanki rzucają nas jednak do tej piaskownicy, abyśmy się tam bawili, no bo dzięki temu znowu mają pół godziny na posiedzenie, na pogadanie o mężach, o tym, że udało się gdzieś kupić żarówkę. Przez to, że piasku właściwie brak, czujemy się bardziej jak w kwadratowej studni niż w piaskownicy. Chcemy więc z niej wyjść, ja i dwóch kolegów, ale nie możemy, bo wszędzie ściana i ściana. Krążymy w kółko, w pewnym momencie jeden zaczął ryczeć, drugi zaczyna ryczeć, trzeci oczywiście też ryczy i wszyscy jesteśmy zaryczani. Nagle jednak, jak w filmie o Guliwerze, pojawia się gdzieś wysoko nad nami twarz pani nauczycielki – która wyciąga do nas wielgachne ręce. Zapamiętałem ją jako gigantkę! Ta scena, a raczej dziwaczne odczucie perspektywy przypomniało mi się, gdy zacząłem pisać dla mego syna.

A to Twoje dziennikarstwo? Długo trwało?

Na pierwszym roku dziennikarskich studiów poszedłem do „Polityki” i ku szczerej zazdrości moich wykładowców zacząłem z nią współpracować. Byłem w dziale krajowym. Dość szybko jednak zrozumiałem, że to nie dla mnie, że męczy mnie uganianie się za politykami, a zwłaszcza nieustanna potrzeba okiełznywania wyobraźni. Łatwość pisania to jedno, ale jeszcze konieczność trzymania się faktów… Kiedyś pisałem nieduży materiał o prawosławnym arcybiskupie Sawie, który, o ile pamiętam, okazał się tajnym współpracownikiem SB. Myślałem sobie, jak by to było wspaniale dodać do tej historii choć trochę pikanterii – kusiło mnie to straszliwie, ale nie byłem głupkiem, więc z żalem porzuciłem różne fantastyczne pomysły. A potem przyszła propozycja pracy w magazynie dla dzieci „Świerszczyk”.

I co?

Przyjąłem ją bez namysłu, choć wielu znajomych pukało się w czoło. „Chłopie, »Polityka«, a ty idziesz do »Świerszczyka«?!”. A ja cieszyłem się, że w końcu będę mógł uwolnić wyobraźnię od kagańca. Tyle że wcale nie miałem jakiejś szczególnej ochoty pisać dla dzieci. Przyjmowała mnie nowa i dobra naczelna, Dorota Oleksiak, która wyciągnęła „Świerszczyk” z peerelowskiego rozmamłania. Poprzednia redakcja nie miała pomysłu, jak tu konkurować z kolorowymi zagranicznymi pismami, które nagle pojawiły się na naszym rynku. Wcześniej „Świerszczyk” był prenumerowany, chyba obowiązkowo, przez prawie wszystkie szkoły, ukazywał się w kilkusettysięcznym nakładzie i nikogo nie interesowało, czy jest czytany, czy też trafia, jeszcze nie rozcięty, do kosza. I w latach 90. Dorota Oleksiak zrobiła rewolucję. Szukała do pracy mężczyzn, bo z gazetą współpracowały niemal same kobiety. Pisały inaczej, niż Dorota oczekiwała.

Czyli jak?

Słodko. Kwiatki i motylki – tak bym to określił. Dzisiejsze autorki umarłyby od takiej ilości cukru. Więc Dorota uznała, że musi przyjść facet.

Takie myślenie to też znak czasów…

Podczas pierwszej rozmowy szczerze przyznałem, że raczej nie interesuje mnie literatura dla dzieci. „To fantastycznie, zrobimy publicystykę dla dzieci!” – ucieszyła się Dorota. Pisaliśmy więc dla dzieci felietony m.in. o denominacji, o zmieniających się czasach, w sumie tworzyliśmy taką małą „Politykę”, tyle że z grafiką i literaturą dla dzieci. A potem po jakimś sporze Dorota rzuciła pracę – i niespodziewanie padła propozycja, abym to ja został naczelnym. Niemal w tym samym momencie moja dziewczyna powiedziała mi, że zostanę ojcem. Byłem przerażony. Ale powiedziałem wydawcy: „Tak”.

To przerażenie faktem ojcostwa mnie zastanawia.

Facet urodzony na początku lat 70., gdy dowiaduje się, że jego dziewczyna jest w ciąży, oświadcza się, po prostu tak należy, bo o tym czytał w książkach. Planowałeś czy nie planowałeś, czy to była wielka wpadka, czy nie była – kupujesz dwie obrączki i nagle mieszkasz na odległej Woli w jednym pokoju z babcią żony za ścianą i czujesz, że życie, które się tak fajnie układało, wymyka ci się właśnie z rąk.

I?

Rodzi się Kacper. Od tego momentu mijają dwa miesiące, jest wieczór, mama Kacpra już śpi, ja siedzę przy maszynie do pisania i coś tam wystukuję do „Świerszczyka”. W zamyśleniu zerkam w stronę łóżeczka. A Kacper leżąc na boku patrzył na mnie i nagle, gdy nasze spojrzenia się zetknęły, uśmiechnął się, uśmiechnął się do mnie. Do tej pory pamiętam uderzenie ciepła, które wywołał we mnie ten uśmiech. Podszedłem, wziąłem go na ręce i tak się zaczęło moje ojcostwo. Ten uśmiech był pierwszą prawdziwą nicią porozumienia z tą pięciokilową istotą, co godzinę sikającą w pieluchę. Od wtedy już – z moim synkiem.

Dla takich chwil się żyje.

Wtedy też poczułem, że jednak mogę przeskoczyć ze światów fantastycznych, które wypełniały moją pisaninę w czasach liceum, do mniej odległych, realistycznych, na wyciągnięcie ręki. Że można pisać nawet o sobie. Z tego rdzenia wyrosła moja pierwsza książka: „Kacperiada...” – pisana z perspektywy ojca, który jest kompletnie zielony i dopiero uczy się ojcostwa. Pomysły na opowiadania rodziły się naturalnie – w drodze na spacer, podczas karmienia czy rozwieszania prania. Tu mi pomógł Bohumil Hrabal z tym jego zakochaniem się w życiu, w jego peryferiach, w tym, co wielu uznałoby za banalne: powszedniości, codzienności. I w umiejętności zauważenia szczegółu.

W „Kacperiadzie” bardzo lubię opowiadanie, w którym syn wraca od babci z prezentem wywołującym u rodzica potężny ból głowy. Samo życie.

Kiedy czytałem Kacprowi przed snem, nieraz bywało, że zasypiałem pierwszy – z nudów. A przecież czytający rodzic powinien być co najmniej poruszony literacką historią. Dlatego lubię wyzłośliwiać się w literaturze wobec nas, dorosłych. Francuscy autorzy opanowali to do perfekcji – czego świetnym przykładem jest choćby seria o Mikołajku.

„Kacperiada” powstała głównie dlatego, że chciałem sprawić przyjemność mojemu synkowi. A tu proszę: okazało się, że świat książek dla dzieci to znaczące nagrody, ważne gremia, krytycy, literaturo­znawcy, honoraria – a także walczący o obiecującego autora wydawcy! Miałem 29 lat. Porzuciłem pracę w „Świerszczyku”, zresztą nie tylko ją – zrezygnowałem i z innych zawodowych zajęć.

Jakich?

Choćby z bycia jednym z dziewięciu scenarzystów telenoweli „Klan”. Główny scenarzysta, tzw. wątkowiec, przesyłał nam co jakiś czas informacje typu: w twoim odcinku powinno być jedenaście scen, w tym dwie plenerowe, dzieje się mniej więcej to i to. Akcja całości była wymyślana na rok do przodu. Pisałem: „Ryśku, Ryśku” – ale to nie ja uśmierciłem postać graną przez Piotra Cyrwusa. Oczywiście jako scenarzysta byłem najmniej widoczną osobą, z ekipą spotkałem się chyba tylko raz na jakimś bankiecie – na który poszedłem głównie po to, aby się najeść. Jedna z naszych aktorek, pal licho nazwisko, przepychała się ze mną w walce o łososia. „A pan jest chyba nowy?” – zagaiła. „Pracuję tu dopiero od kilku miesięcy” – potwierdziłem. „A czym się pan zajmuje?”. „Jestem scenarzystą”. „Aha...” – odpowiedziała bez zainteresowania. Równie dobrze mogłem powiedzieć, że jestem szczurołapem, może nawet byłoby lepiej – zawsze to jakaś egzotyka. Postanowiłem więc pozwolić sobie na żarcik: „A pani?” – zapytałem. Znieruchomiała z widelcem nad rybą. „Ja? – odzyskała wreszcie głos. – Ja jestem gwiazdą”.

Na tej samej imprezie krążyła między nami pani fotograf, żeby nacykać fotek, ile się tylko da – potem te zdjęcia trafiały do kolorowych magazynów. Fotografowała gwiazdy, gwiazdki, no i, rzecz jasna, producentów. W pewnym momencie zrobiła zdjęcie aktorce, z którą właśnie gadałem. Usłyszałem, jak odwraca się potem do naszego producenta i pyta: „Kto to jest, ten facet przy Beatce?”. „To? – producent rzucił na mnie okiem. – Nikt”.

Kiedy podjąłem decyzję, że będę autorem książek dla dzieci, miałem wrażenie, że zaczynam wakacje.

Wakacje?

To, co robię, jest najzwyczajniej w świecie przyjemne. Niezmiennie od dwudziestu lat. Przy tym jestem sam dla siebie szefem, więc mogę sam siebie prosić o urlop, a że jestem łagodnym szefem, zawsze go sobie udzielam.

I jednocześnie nauczyłem się systematyczności, która powoduje, że jednak nie kładę się spać, dopóki nie napiszę kolejnego zdania.

I na tej czarnej ścianie w Twoim gabinecie zapisujesz pomysły?

Od dzieciństwa chciałem mazać po ścianach. Więc zrealizowałem swoje marzenie: w pracowni, którą mój syn nazywał pisalnią, jest jedna ściana pokryta farbą tablicową, po której można mazać kredą i potem zmazywać to, co się nagryzmoliło – gąbeczką. Rozrysowuję tu plan nowych książek, a czasami przypominam sobie, co było w książkach poprzednich, które zamierzam kontynuować, zwłaszcza w przypadku cykli, takich jak seria o Kubie i Bubie czy o Detektywie ­Pozytywce.

Pomyliłeś się w którymś z cykli?

Zdarzyło się coś gorszego: po napisaniu czterech tomów przygód detektywa Pozytywki zorientowałem się, że nie wiem, jak mój bohater ma na imię – zapytały o nie dzieci podczas spotkania autorskiego. Potem ogłosiłem wraz z wydawnictwem internetowy plebiscyt; czytelnicy wybrali imię pasujące do geniusza detektywistyki – Eugeniusz.

Tablicę stojącą przy wejściu do Twojej kamienicy opisałeś w „Mruczandzie na trzy rodziny i jedną kamienicę”?

Podobne rysowałem już pięć razy, bo od dziesięciu lat organizuję Waleczne Sąsiedzkie Mistrzostwa przy okazji mistrzostw świata lub Europy w piłkę nożną. Dlaczego Waleczne? Bo walka toczy się na sasko-kępskiej uliczce Walecznych. Typujemy wyniki. Zasady są proste, zresztą muszą takie być – w naszych zawodach biorą udział dzieci, a także dwa zwierzaki kamieniczne: pies Grubson i kot Benek.

Kot Benek w „Mruczandzie...” został przemianowany na Kota Dzbanka?

Powiedzmy, że to jego pseudonim artystyczny. Typuje wyniki spotkań stawiając łapkę na klawiaturze kalkulatora, podobnie jak kamieniczny pies Grubson. ­Czasami prognozy bywają absurdalne – np. 9:7. Ale i tak często udaje się im wytypować przynajmniej zwycięzcę meczu, a zatem zdobywają jeden punkt.

Ja to jeszcze jestem w stanie przeżyć, ale w kamienicy mamy prawdziwych znawców futbolu, którzy do ostatniej chwili przysyłają mi typowania wyników, sprawdzają składy, patrzą, którzy zawodnicy wyszli na murawę. A tu kot okazuje się lepszy!

Zupełnie mnie to nie dziwi.

Ta tablica jest wyrazem mojej wiary w to, że czasami jesteśmy bardziej homo ludens niż homo sapiens. Jak wielu humorystów, jestem podszyty smutkiem. Nieustannie szukam okazji do rozrywki, aby nie pozwolić, żeby do głosu doszło to, co ciągnie mnie w stronę zabagnionej chandry.

Skąd te bagna?

W rodzinie od strony mamy to dość naturalny krajobraz. Jakieś smuty, jakieś żale, jakieś pretensje do świata. Zauważyłem, że można się przed tym obronić.

Jak?

Pogoda ducha jest zadaniem, które człowiek powinien stawiać sobie każdego dnia. Jak już Bóg się zorientował, że spieprzył świat, to rzucił ludziom koło ratunkowe w postaci poczucia humoru. Jest taka straszna pora, około czwartej-piątej nad ranem, gdy szyszynka, uważana kiedyś za siedzibę duszy, przestaje pracować na pełnych obrotach. Produkuje mniej serotoniny – i nic nas wtedy nie strzeże przed najbardziej okrutnym i może nawet najbardziej prawdziwym widzeniem świata. Przychodzą nam do głowy czarne myśli: że umrzemy nie zabezpieczając bliskich, że i oni umrą albo zachorują, no i w ogóle że życie to galopada nieszczęść. Boję się chorób, które uderzają właśnie w mózg, zwłaszcza w obszary odpowiadające za umiejętność i chęć śmiania się. Bez uśmiechu jesteśmy bezbronni.

Order Uśmiechu, który odebrałeś dwa lata temu, ma być amuletem?

Amuletem? Raczej przypomnieniem o zaciągniętym kredycie. Mam przekonanie, że dostałem ten order za wcześnie – że jeszcze wiele lat będę musiał spłacać raty.

Uroczystość odbyła się podczas warszawskich Targów Książki, order wręczał mi Marek Michalak, ostatni dobry Rzecznik Praw Dziecka w Polsce. Trwało to wszystko dość długo, niektóre dzieci siedziały na podłodze i jeździły po niej tam i z powrotem odrobinę znudzone. A łapki szybko się brudzą. W pewnym momencie Marek zapytał: „Które z dzieci chciałoby teraz wycisnąć soczek z cytryny dla kandydata na Kawalera Orderu Uśmiechu?”. Bo częścią uroczystości jest to, że delikwent odznaczany orderem musi wypić świeżo wyciśnięty sok z cytryny. I zobaczyłem, że ręce podnoszą głównie te najbardziej znudzone dzieci, które od pół godziny szlifowały podłogę łapkami. Rozbawiony Marek Michalak wytypował najbrudniejsze łapki. Ratowałem się myślą, że cytryna ma właściwości bakteriobójcze. Wypiłem do dna, uśmiechnąłem się najszczerzej, jak mogłem.

I jak sobie radzisz ze świadomością, że kształtujesz literackie gusta młodych ludzi?

Współczesny bajkopisarz pisze dla całych rodzin, a nie wyłącznie dla dzieci. Poznaję te cudowne inteligenckie rodziny czytelników na spotkaniach autorskich w bibliotekach, domach kultury, podczas Targów Książki, na festiwalach literackich – na które my, autorzy książek dla dzieci, jesteśmy od dobrych już kilku lat zapraszani na równych prawach z autorami piszącymi dla dorosłych. Pewnie i dlatego, żeby robić frekwencję – bo o naszej popularności niektórzy „dorośli” autorzy mogą tylko pomarzyć. Jedno jest pewne: książki trafiają do czytających domów – tam, gdzie są czytający rodzice, są i czytające dzieci. Że o dziadkach nie wspomnę – dziadkowie i babcie czytają szczególnie chętnie.

Autorski raj?

Zdarzają się perturbacje. Pamiętam chłopca, który na początku spotkania powiedział ponuro, że dostał pałę z „Detektywa Pozytywki” – i jak ja się teraz z tym czuję? Bo „Detektyw Pozytywka” jest obowiązkową lekturą w klasach I-III.

Kiedy Roman Giertych był ministrem edukacji, usiłował wyrzucić z listy lektur uzupełniających Twoją książkę „Mam prawo!”.

I chciał ją zastąpić którymś z dzieł Karola Wojtyły. Broniła mnie wtedy m.in. profesor Magdalena Środa. A dziś wszyscy widzimy w Giertychu dzielnego obrońcę wolnego świata.

W 2016 r., protestując przeciwko próbom upolitycznienia kultury, zrezygnowałem z przyjęcia brązowego medalu Gloria Artis z rąk ministra Glińskiego. Pisanie dla dzieci przestało być zajęciem niewinnym, książki stają się orężem w ideologicznej walce. Czytam w ­mailach: „Już nie kupię pana książeczek!”. Co ciekawe, naburmuszają się w równym stopniu skrajni lewicowcy, jak skrajni prawicowcy. Jedni chcieliby wyłącznie przełamywania tabu, drudzy – wyłącznie betonowania konserwatywnych wartości. Ale pomiędzy tymi biegunami jest spora grupa samodzielnie myślących ludzi, którzy nie zacietrzewiają się, a co więcej – zachowują poczucie humoru. To moi czytelnicy. Nie piszę przecież książek, aby dzieci były grzeczne. Na szczęście w naszych czasach książki są czytane głównie przez intelektualnych chuliganów – którzy po umoralniającą lekturę po prostu nie sięgną. Mam zresztą wrażenie, że książki przestały być elementem życia tzw. grzecznego dziecka. Książki czytają dzisiaj przyszli buntownicy, wynalazcy, rewolucjoniści, niespokojne duchy – ludzie, którzy zmienią świat na lepsze.

Skąd to wiesz?

Spotykam ich. Mają na razie po kilkanaście lat, ale już wiedzą, że trzeba działać – choćby dlatego, że dorośli spartolili im Ziemię. Wśród organizatorów Strajków Klimatycznych byli moi wyrośnięci czytelnicy. Tak samo jak podczas protestów pod znakiem błyskawicy. Jestem z nich dumny, a jednocześnie zawstydza mnie, że dzieciaki muszą aż tak bardzo poprawiać po nas świat.

Co dzieci mówią na spotkaniach autorskich?

Ostatnio, że boją się ponownego zamknięcia szkół. I że covid zrobi krzywdę babci.

Czyli boją się tego, co dorośli.

Kilkanaście miesięcy temu dzieci bały się wojny z Rosją. Albo że tata za długo nie wraca z Holandii. Moi mali czytelnicy traktują mnie czasami tak, jak kiedyś traktowało się księdza: można o wszystko zapytać, można się zwierzyć, można się poradzić. Ja nie rozgrzeszam, ale przynajmniej próbuję zrozumieć. Bywa zabawnie: dziecko coś tam usłyszało w telewizji, w domu, od nauczyciela, a potem pyta: „Czy pan już napisał książkę o żołnie­rzach przeklinających?”.

Padło pytanie, na które nie umiałeś odpowiedzieć?

Pamiętam sześciolatkę, która zdobyła się na odwagę, podniosła rękę, a potem zadała na jednym oddechu aż trzy pytania: „Ile pan ma lat, ile pan napisał książek, czy istnieje Pan Bóg?”. I weź tu człowieku odpowiedz! Jeszcze tak, żeby nie zamieniać każdej odpowiedzi w żart. To pokusa – odpowiedzieć zabawnie, tak aby cała sala miała uciechę. Cała sala, poza dzieckiem, które zadało pytanie – ono czasami całym sobą czeka na odpowiedź. Chociaż czasami trudno nie wybuchnąć śmiechem. Zapisuję od lat najśmieszniejsze pytania od czytelników. „Co pan by wolał: żonę czy lamborghini?”, „Znał pan Andersena?”, „Czy to pan napisał Biblię? Nie? To dobrze, bo tam nie wszystko dobrze się kończy”, „Lubi pan podrywać dziewczyny? A jeżeli tak, to jak pan je podrywa w takich butach?!”. Czy moje ulubione pytanie: „Był pan kiedyś przystojny?”.

No ale co powiedziałeś dziewczynce na temat Boga?

To, o czym rozmawialiśmy: że poczucie humoru jest niezłym dowodem na jego istnienie. ©

GRZEGORZ KASDEPKE (ur. 1972) jest pisarzem. Opublikował ponad pięćdziesiąt książek dla dzieci, z których większość była bestsellerami (m.in. „Mam prawo!”, „Detektyw Pozytywka”, „Kuba i Buba”, „Tylko bez całowania!”, „A ja nie chcę być księżniczką”, „Mity dla dzieci”, „Potworak i inne ko(s)miczne opowieści”). Laureat Nagrody Kallimacha za wybitne osiągnięcia w sferze edukacji. Nakładem Wydawnictwa Literatura ukazała się niedawno jego najnowsza książka – „Mruczando na trzy rodziny i jedną kamienicę”

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2021