Okiem Guliwera

Często podczas kręcenia sceny uśmiecham się, iskrzą mi się oczy. Jest to objaw radości, jakiej dostarczają mi aktorzy, oglądanie ich talentu. Myślę, że nawet muzyka w wykonaniu wirtuoza nie dostarcza mi tylu radosnych przeżyć. Zawsze miałem szczęście do aktorów.
 /
/

ŁUKASZ MACIEJEWSKI: - Filmowy realizm, który Pan uprawia, ma z reguły drugie, niepokojące dno. Szacunek dla detalu, fotograficznie odtwarzana małomiasteczkowa rzeczywistość (przypominająca zawsze Pana rodzinny Pińczów), gdzie rytm egzystencji wyznaczają szlaki pomiędzy szkołą, apteką a kościołem, są scenografią dramatu, który przekazuje Pan jakby mimochodem.

ANDRZEJ BARAŃSKI: - Moje wybory artystyczne nigdy nie były wykoncypowane, one same mi się narzuciły i chyba wynikają z mojego życiorysu. Na pewno zadecydowało miejsce urodzenia i dzieciństwo, dom rodzinny, również szkoła i mądrzy nauczyciele, którzy w czasach przewartościowywania wszystkiego i stawiania świata na głowie umieli wskazać na to, co niezmienne: humanistyczną koncepcję człowieka, poczucie sprawiedliwości społecznej, szacunek dla tradycji i kultury ludowej. Świat i wartości, które są mi bliskie, znajduję w książkach autorów z różnych pokoleń: Stanisława Czycza, Kornela Filipowicza, Waldemara Siemińskiego, Marii Kuncewiczowej, w filmach Kazimierza Kutza.

Koncepcja formalna moich filmów powstaje jednocześnie z dojrzewaniem tematu. Jeśli jest w nich jakaś specyfika, to trafnie nazwał ją Andrzej Kołodyński, jako spojrzenie “okiem Guliwera" - współistnienie dwóch planów oglądu świata: tego najodleglejszego, totalnego, i tego najbliższego, detalu. W planie totalnym filmu oko jest bardzo wysoko nad ziemią i widzi życiową krzątaninę maleńkich ludzi pod kopułą nieba. Detal jest oglądem świata okiem maleńkiego Guliwera, który widzi wszystko z bardzo bliska, niczym przez silne szkło powiększające. Z książką o Guliwerze łączy mnie jeszcze utajony uśmiech, poprzez który zawsze wszystko, smutne czy wesołe, jest opowiedziane.

  • W obronie "człowieka porządnego"

- Ten uśmiech może być smutny, gorzki albo wykrzywiony, ale zawsze jest to uśmiech człowieka porządnego.

- Tak, bohaterem moich filmów jest człowiek porządny, z natury dobry. Taki bohater i takie życie wydaje mi się najciekawsze jako zadanie twórcze; zawiera ono najważniejsze pytania dotyczące naszego bytowania w świecie, bez zbędnego opakowania, np. sensacji. Człowiekowi porządnemu wszystko może się przytrafić, ale ma zakodowaną ludzką normę, która powinna być również normą dla sztuki. Filmy o zdeklarowanych przestępcach zawsze wydawały mi się podejrzane moralnie, chociaż wiele z nich tworzy historię sztuki filmowej. Bandyta-bohater niestety w jakimś stopniu legalizuje istnienie w społeczeństwie jemu podobnych.

W XX wieku na różne sposoby starano się zdemaskować i skompromitować “porządnego człowieka". To on rzekomo milczał i zamykał się w domu na cztery spusty, kiedy na ulicy działy się straszne rzeczy, to on miał tworzyć bierną i zacofaną milczącą większość. Nawet prawo odchodząc od ludzkiego poczucia sprawiedliwości, polubiło przestępców, a srożej spojrzało na ofiary. Mam nadzieję, że XXI wiek będzie dla nich łaskawszy.

- Zwyczajną dobroć zaobserwował Pan u swojego ojca.

- Mój ojciec był bardzo przyzwoitym człowiekiem, spokojnym i odważnym, nie wiedział, co to kłamstwo. Bardzo cenił sobie czas wolny i wielogodzinne rozmowy z kolegami na ławce w parku albo nad Nidą. Był technikiem budowlanym (przedwojennym - co miało wtedy znaczenie), kierował budowami, ale wzdychał do posady stróża nocnego na budowie. Cenił mądrość prostych ludzi, za nic miał moje rewolucyjne mądrości wyczytane z książek. Buntowałem się, ale tak naprawdę przyznawałem mu rację i zawsze patrzyłem na świat z perspektywy jego spokojnej akceptacji losu, porządku i kultury.

- W małym miasteczku pielęgnowanie takiej postawy jest łatwiejsze?

- Było tak samo łatwe i podobnie skomplikowane jak w dużych metropoliach, zwłaszcza że czas nie był sprzyjający; chociaż państwo lepiej niż teraz opiekowało się ludźmi, obowiązująca była poetyka zakłamania. Z oddali lat, kiedy znam meandry ideowe różnych autorytetów, z tym większym uznaniem myślę o moim ojcu, o jego trzeźwej ocenie tego, co się wtedy działo, a ocena ta wypływała przecież z elementarnych, ludzkich przesłanek. Myślę, że dzięki temu widział rzeczy takimi, jakie były naprawdę. Żartując - może również dlatego, że w małym miasteczku porządek świata jest bardziej widoczny: szpital znajduje się przy ulicy Szpitalnej, szkoła przy Szkolnej, klasztor przy Klasztornej, ulica Cmentarna prowadzi wprost na cmentarz, Krakowska do Krakowa, Kielecka do Kielc, a Buska do Buska. W małym miasteczku trudno było ukryć biedę czy dostatek. Panowała swoista jawność. Kiedy piekarz piekł chleb albo masarz wędził kiełbasy, zapach rozchodził się na całe miasteczko - wszyscy łykali ślinkę.

  • Klucz do świata

- Mitologizacja małomiasteczkowego, zapamiętanego z dzieciństwa “theatrum mundi", rymuje się w Pana twórczości z Kantorowską wizją Wielopola, z Radomskiem Tadeusza Różewicza.

- Miasteczko może być “dziurą", “światem zabitym deskami", ale i “pępkiem świata". Żeby stało się “theatrum mundi", chyba jednak trzeba się tam urodzić. Każdy może robić filmy wielkomiejskie, wiejskie, podwodne i kosmiczne, ale poezja i wewnętrzna logika małego miasteczka jest najbardziej hermetyczna. W “procesie poznawczym" liczy się tylko dzieciństwo i wczesna młodość, tylko wtedy możemy otrzymać klucz do tego świata, który po latach okazuje się kluczem do świata całego.

- Na “Dwa księżyce" można spojrzeć poprzez wiersze z tomu “Umarli ze Spoon River" Edgara Lee Mastersa. W serii monologów Mastersa zmarli pochowani na cmentarzu amerykańskiego miasteczka wyjawiają sekrety przeszłości. Dla Pana (i Kuncewiczowej - autorki literackiego pierwowzoru “Dwóch księżyców") święta jest tajemnica, “ciemna" jak ciało zmarłej żebraczki Agaty.

- Nad Kazimierzem Dolnym i miasteczkiem na Środkowym Zachodzie świeci ten sam księżyc, a może nawet te same dwa księżyce. Kuncewiczowa pisze o księżycu wiszącym nad ziemią: “zimna tajemnica". Ci ludzie z Kazimierza i ci ze Spoon River to dwie “umarłe klasy" zwykłych zjadaczy chleba, a jednocześnie niezwykłych, jedynych ludzi, którzy wzięli udział w pięknej przygodzie pod tytułem “życie" i przeminęli. Od czasu realizacji tego filmu patrząc na księżyc myślę o tych ludziach, widzę twarze aktorów, słyszę wypowiadane przez nich kwestie. Ma miejsce jakiś rodzaj transmisji satelitarnej.

- Skoro rozmawiamy o poezji: oglądając Pana filmy “Nad rzeką, której nie ma" czy “Dzień wielkiej ryby" miałem niemądre wrażenie, że czytam poezje Roberta Frosta. Bohaterowie tych filmów, jak w słynnym wierszu Frosta, raz po raz zdawali się powtarzać swoje życiowe credo: “że czas mnie wyznaczony nie jest mu wiadomy / jest mi noc znajoma i jestem jej znajomy".

- U Frosta podoba mi się pochwała pracy i praktycznej strony życia: tematem jego wierszy jest dostawianie drabiny do drzewa i zbiór jabłek, sianokosy, naprawianie muru. Przy całej świeckości tych zajęć, czytając Frosta odczuwam aurę religijną. Tak jak myśląc o świętym Józefie, fizycznie czuję zapach wiór lecących spod jego ciesielskiego topora. Wyobrażam sobie półkę w domu farmera, gdzie stoją obok siebie dwie książki: Biblia i tomik wierszy Frosta. Ciekawe jest też jego życie, farmera, poety, emigranta. Czasami zastanawiam się, dlaczego człowiek, który wyjeżdża ze swojego miasteczka i zostaje lekarzem albo kierownikiem restauracji w - dajmy na to - Warszawie przestaje mnie, jako filmowca, interesować.

- Nie tylko świat wokół niego się zmienił, ale i on sam się zmienił. Przeszedł do innej rzeczywistości, jak u Frosta: “jedni twierdzą, że świat nasz zginie w morzu ognia / Inni - że pod pokrywą lodu".

- Dla mnie człowiek i miejsce, w którym żyje, są nierozerwalną jednością. Inaczej mamy do czynienia z figurką wyciętą z tła, na które składa się sto ważnych elementów. Na całe życie zapamiętałem rozdzierająco smutną końcówkę opowiadania o irlandzkiej dziewczynie, która chcąc ulżyć głodującej rodzinie opuściła swoją piękną wieś, znajomych i wyjechała niepostrzeżenie: “Nigdy już nie wróciła. Podobno ktoś ją widział, błąkającą się po brukach Londynu. Później już nikt o niej nie słyszał".

  • Humor i obraz

- Pana filmy bywają zabawne, ale tym wyrafinowanym poczuciem humoru, do którego droga prowadzi nie od konceptu humorystycznego, ale od obserwacji życia.

- Ile humoru jest w realistycznym malarstwie holenderskim i nie tylko w scenach rodzajowych dziejących się w gospodzie! Odnoszę wrażenie, że nawet malując chmury burzowe “jak żywe", malarze uśmiechali się. Humor jest też ważnym elementem pamięci, wiele osób i zdarzeń żyje w nas tylko dlatego, że na ich wspomnienie uśmiechamy się. W literaturze zawsze najwyżej ceniłem humor zawarty w dziennikach czy pamiętnikach, gdyż jest on częścią szerszej prawdy; właśnie dlatego zrobiłem film “Kawalerskie życie na obczyźnie". Wymyślone scenki humorystyczne mają dla mnie już zupełnie inną rangę.

- Odniesienia do malarstwa flamandzkiego - van Dycka, Jordaensa - są u Pana równie silne, co inspiracje twórczością Hoppera czy Vélazqueza.

- Pierwsze plany artystyczne wiązałem z malarstwem. Gdyby tak się stało, byłbym zapewne malarzem przyrody, może w stylu Georgii O’Keeffe, której malarstwo bardzo lubię. Chociaż nie wiem, czy bym przezwyciężył ogromne onieśmielenie, które mam wobec dzieła Stworzyciela. Już niedościgniona doskonałość źdźbła trawy uświadamia mi całą niedoskonałość, kalectwo i pokraczność rzeczy stworzonych przez ludzi, artystów, uczonych, techników.

- Kadry Pana filmów są zakomponowanie jak gotowe obrazy.

- To wynik starania, żeby jak najprawdziwiej przedstawić rzeczywistość. Piękno kompozycji kadru filmowego jest tylko pochodną, podstawę stanowi sumienna dokumentacja fotograficzna obiektów zdjęciowych na etapie przygotowań do realizacji filmu. Raczej nigdy nie nawiązywałem wprost do dzieł sztuki. Oglądamy z operatorem albumy z malarstwem, ale tylko po to, żeby sprecyzować, o co nam chodzi, żeby jakoś to nazwać. Natomiast w związku z realizowanym filmem mam ustawioną na widoku jedną pocztówkę z reprodukcją bliskiego mi w tej chwili obrazu. Jest to dla mnie jakiś stały punkt. Na czas realizacji filmu mam też wybraną muzykę, jeden krótki utwór albo fragment, którego słucham przed wyruszeniem na plan. To rodzaj mobilizacji, jak trąbka do boju.

- Poza malarstwem interesuje Pana także fizyka, matematyka.

- Ale tylko pierwsze kroki, prehistoria nauki. Ciekawi mnie, jak się to wszystko zaczęło. Również prawo, prawo prymitywne.

- Żeby zrozumieć współczesnego człowieka, trzeba najpierw rozeznać pierwsze zasady, które kształtowały cywilizację?

- Pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobiła na mnie przed laty wystawa “Domy koczowników", którą widziałem w Paryżu. Wprawiła mnie w podziw wynalazczość tych ludzi, piękno i wspaniała prostota ich “patentów". To była myśl w stanie czystym, gdyż koszt materiałowy był żaden: kawałek patyka, sznurek, kamyk. Jak równanie genialnego matematyka, zapisane ołówkiem na świstku papieru.

- Pana filmy są bliskie poezji. Z Różewiczem łączy Pana niechęć do zbyt łatwego poetyzowania, z Szymborską dystans i dowcipna anegdota.

- Posługiwanie się prostymi słowami przez poetę nie jest rezygnacją z piękna i poezji, wprost przeciwnie: to piękno doskonalsze i mądrzejsze. Mam szczęście znać Tadeusza Różewicza już trzydzieści lat i gdybym był pojętnym uczniem, może i to, co dzisiaj mówię, byłoby “prostsze" ze wszystkimi konsekwencjami. Natomiast dystans pozwala nam na pominięcie szczegółów, które tylko zaciemniają sprawę. Dowcipna anegdota lepiej oświetla i ociepla przekaz. Nawet bardzo trudne czy smutne sprawy zostają przedstawione w innym, zaskakującym ujęciu.

- Podczas pogrzebu mojego wujka ciotka zaczęła zawzięcie przekładać wieńce na trumnie, ustawiając je w “odpowiedniej" hierarchii ważności.

- Można się z tego śmiać, ale z drugiej strony można też na swój sposób podziwiać Pana ciotkę, która ceniła sobie porządek do tego stopnia, że nawet w takiej chwili nie chciała od niego odstąpić. Cieszy mnie istnienie takich ludzi, dzięki nim świat jest barwniejszy. Również z tego względu lubię małe miasteczka i prowincję, bo właśnie one są niezwykle bogate w ludzi chodzących swoimi ścieżkami.

- W “Dwóch księżycach" wyzwalająca siła humoru, ukryta w artystycznych pretensjach malarza Jeremiego, w erotycznych niespełnieniach Flory czy tęsknotach krawcowej Walentyny do “czarnych oczu", przypomina stały motyw gombrowiczowskich autokreacji kończących się, jak w “Operetce", wyzwalającym aktem nagości Izy.

- Kuncewiczowa pisała czy “malowała" z natury. Musiała być taka Iza, dziewczyna niepogodzona z sobą i światem, zdolna w taki właśnie sposób zademonstrować niezgodę na sztuczność zachowań wakacyjnych znajomych. W filmie jej protest skierowałem nie przeciw letnikom, tylko przeciw naturze. Ale natura jest ślepa na bunt człowieka. Można krzyczeć, rozbierać się, biegać po ścieżkach - a noc i tak zapadnie. Jesteśmy drobinkami w kosmosie, nasz czas jest krótki, a świat piękny - kochajmy dzień, kochajmy noc. Gdy realizowałem “Dwa księżyce", nie dawała mi spokoju myśl, że za chwilę nadejdzie rok ‘39, piekło wojny i kres moich letników, polskiej inteligencji.

  • Pogoda z niebios

- Pejzaż jest w Pana twórczości często ważniejszy od zdarzeń.

- Czasem to właśnie pejzaż generuje zdarzenia i zachowania. O tym jest “Dzień wielkiej ryby" według Kornela Filipowicza. Marek Walczewski kreujący rolę Mecenasa mówi wprost, jak niebezpieczna jest uroda krajobrazu. Wraz z operatorem, Krzysiem Ptakiem, staraliśmy się nic nie uronić z oszałamiającego piękna okolic Kazimierza. W plenerze najsilniej odczuwamy dramat naszej skończonej egzystencji, a jednocześnie pejzaż łagodzi ból i pociesza.

- Czyli pejzaż to nie tylko tło, także byt.

- Oczywiście, że tak. Martin Heidegger jedną z prac poświęcił polnym drogom.

- “Upał zelżał. Słońce nachyliło się do rzeki, przyleciał świeży wiaterek, liście pomidorów zaczęły z wolna odzyskiwać sprężystość, nadchodziła w miasteczku pora kolacji" - tak zaczynają się “Dwa księżyce" Kuncewiczowej.

- Jestem pełen niesłabnącego uznania dla mistrzostwa Marii Kuncewiczowej. Znam prawie wszystko, co w polskiej literaturze napisano o Kazimierzu nad Wisłą, choćby głośne kiedyś “Lato" Adolfa Rudnickiego (które też bardzo lubię), ale kunszt pisarski, zmysł obserwacji, słuch na dialogi Kuncewiczowej nie miał sobie równych. Każda postać z “Dwóch księżyców" jest uosobieniem jakiejś komplikacji ludzkiej, i nie są to schematy, lecz ludzie z krwi i kości. Ta reprezentacja naszego gatunku wydaje się wyczerpującą i zamkniętą całością - jakby Kuncewiczowa opisała wszystkich ludzi na całej kuli ziemskiej, a przecież znalazła ich w maleńkim Kazimierzu. Księżyc i otchłań kosmosu stały się czymś realnym, jak Męćmierz czy Bochotnica.

- Pamiętam niezwykłą projekcję “Dwóch księżyców" na kazimierskim Rynku, z żywo komentującymi każdą scenę mieszkańcami miasteczka. Było w tym coś z misterium - radość ze wspólnego oglądania kina.

- Tak, jest coś mistycznego w tych projekcjach. Znam osoby, które specjalnie przyjeżdżają, żeby po raz kolejny w nich uczestniczyć. Oglądamy księżyc nad Górą Trzech Krzyży i ten sam obraz mamy na ekranie; jesteśmy na starym Rynku i ten Rynek widzimy na ekranie - ludzie z ekranu przeminęli, sceneria została. “Dwa księżyce", tak jak międzywojenna poezja i malarstwo, budzą nostalgię i żal za minionym bezpowrotnie światem. Miło mi było, kiedy przeczytałem, że jedna ze znanych osób na bezludną wyspę zabrałaby dwa filmy: “Piknik pod Wiszącą Skałą" i “Dwa księżyce". Dla wielu, nie tylko dla mnie, prowincja jest rodzajem Arkadii, serenitas coeli - pogodą z niebios.

- “Serenité" to tytuł późnego opowiadania Iwaszkiewicza. Tam także groza śmierci sąsiaduje z potęgą życia i pięknem przyrody.

- Mam gotowy scenariusz o wyniesionym na ołtarze franciszkaninie Alojzym Kosibie, skromnym braciszku, którego świętość została zbudowana - jak czytamy w materiałach kościelnych - “z okruszków dobroci". Brat Alojzy był kwestarzem i z tej racji prawie zawsze był w drodze, pośród natury, zmieniającej się pogody i spotkań z bardzo różnymi ludźmi. Bardzo liczę na ten film, oby tylko znalazły się fundusze. Od dłuższego czasu usiłuję też zrobić film o niezwykłym związku niewidomej poetki Jadwigi Stańczakowej i Mirona Białoszewskiego. Nawet mam już obsadę głównych ról.

***

- Niemal wszyscy aktorzy występujący w Pana filmach na hasło “Andrzej Barański" roztkliwiają się. Nie muszę dodawać, że o innych reżyserach opowiadają już bez podobnych uniesień...

- Często podczas kręcenia sceny uśmiecham się, iskrzą mi się oczy. Jest to objaw radości, jakiej dostarczają mi aktorzy, oglądanie ich talentu. Myślę, że nawet muzyka w wykonaniu wirtuoza nie dostarcza mi tylu radosnych przeżyć. Zawsze miałem szczęście do aktorów. W teatrze studenckim w Gliwicach spotkałem niezwykle utalentowanego licealistę, Wojtka Pszoniaka. Do głównej roli w mojej pierwszej etiudzie w szkole filmowej zaangażowałem kolegę z roku, Krystiana Lupę. Praca z aktorem to bardzo delikatna materia, szczególnie w filmie, gdzie wielką wartością jest naturalność. Reżyserowi nie wolno wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, bo może wszystko popsuć. Głośno można mówić tylko o rzeczach oczywistych, jako uzupełnienie informacji, których dostarcza scenariusz. Natomiast w sprawach najważniejszych aktor nawet nie powinien zauważyć, że jest sterowany.

- Pana filmy wydają się przesycone nieskrępowaną twórczą radością.

- Wszystkie filmy zrobiłem w zgodzie z sobą, a pierwszy - “W domu" - jest wprost o moim domu rodzinnym, matce, ojcu. Trudno o coś bardziej osobistego. To samo dotyczy moich etiud filmowych - to zawsze były moje szczere “spowiedzi". Później sięgnąłem po książki bliskich mi autorów, książki, które sam chętnie bym napisał, gdybym potrafił. Przeważnie chodzi o utwory zakotwiczone w znakomicie znanym autorom środowisku, będące opisem autentycznych zdarzeń i osób; zależało mi na takim mocnym punkcie wyjścia do opowieści fabularnej. Zawsze był to wartościowy materiał, daleki jednak od obiegowego wyobrażenia o materiale na film, dlatego wiele zależało od wrażliwości osób, które decydowały o skierowaniu takiego scenariusza do realizacji.

Niedawno młody reżyser powiedział mi, że obserwował mnie na planie i chciałby robić filmy w ten sam sposób, jak ja - z uśmiechem, pogodny, na luzie. Ale dla reżysera praca na planie to nagroda za miesiące (a przeważnie lata) starań i zabiegów, żeby doszło w ogóle do realizacji. To - jak za Hemingwayem mówi Kazimierz Kutz - ruchome święto.

---ramka 327611|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2004