Obywatel nieistniejącego miasta

Podczas jednego z Festiwali Kultury Żydowskiej ktoś zapytał Rafaela Scharfa, komu kibicowałby, gdyby na boisku piłkarskim spotkały się reprezentacje Polski i Izraela. “Marzyłby mi się piękny, permanentny remis" - odpowiedział.

28.09.2003

Czyta się kilka minut

Czy przedwojenny krakowski kibic przypomniał sobie w czasie tego spotkania historię żydowskiego klubu Makkabi, któremu udało się kiedyś wygrać 1:0 z samą Cracovią? Jak wspominał, uczniowie Państwowego Gimnazjum Hebrajskiego z Podbrzezia bardzo sobie cenili znajomych, których kamienice sąsiadowały ze stadionem ich ukochanego klubu. Można było sobie kupić słodką bułkę w piekarni pana Beigla (cóż za znaczące w Krakowie nazwisko!), potem zaś spokojnie, a w dodatku za darmo, oglądać z balkonu przebieg meczu.

Ale w pamięci Scharfa pozostało też zupełnie inne - tragiczne - wspomnienie tego samego miejsca. Któregoś dnia, jeszcze przed rozpoczęciem wojny, wypadł z takiego balkonu starzec na wózku inwalidzkim. Popełnił samobójstwo, bo nie mógł wyemigrować ze swoimi dziećmi do Palestyny, one zaś nie chciały jechać tam bez niego.

"Miał rację"

Świadek tej historii sam marzył o renesansie państwa żydowskiego. A choć wyjechał z Polski, nie dotarł wtedy do Palestyny. Chyba pozostał po tym jakiś żal niespełnienia. W notatkach Scharfa zachowało się wspomnienie wydarzenia z początku lat 50. Zwiedzając Muzeum Żabotyńskiego w Tel-

-Awiwie, spotkał Menachema Begina. “»Patrzcie, patrzcie, kto się tu przypętał - powiedział Begin, cedząc słowa. - Felek Szarf zjawia się w Izraelu. Jako turysta! Tfu!«. Splunął, nie podał mi ręki. Nigdy tego nie zapomniałem. On miał rację" - czytamy.

Wybitny dziennikarz nie idealizował ani nie dyskredytował kraju swojej młodości. Syjonista z Krakowa, żołnierz Armii Brytyjskiej, pracownik jednostki przygotowującej procesy niemieckich zbrodniarzy wojennych, redaktor “The Jewish Quarterly" i rocznika “Polin" doskonale rozumiał tych, którzy wyjechawszy, nie chcieli mieć już z Polską nic wspólnego. Sam, mieszkając od 1938 roku w Londynie, nie chciał się jednak z polskości “wychrzcić". W książce “Co mnie i tobie, Polsko" pisał półżartem: “Polacy mnie zawsze uważali i uważają za Żyda, Żydzi za Anglika, Anglicy za Polaka. Ja z kolei mógłbym powiedzieć, że Izrael uważam za kochankę, Anglię za żonę, Polskę za macochę. (...) W istocie ja sam nie mam z tym trudności, nie mam żadnego rozdwojenia jaźni (...). Jestem Żydem tout court, całkowicie, jawnie, naturalnie, oczywiście. W przeciwieństwie do tego moja polskość wymaga dowodów - i jakieś dowody to ja mam, choć nie przechwalam się nimi".

“Polskim paszportem" był dla Scharfa przede wszystkim język, o którym mówił, że jest “częścią wewnętrznego inwentarza, bez którego wnętrze jest puste". Polszczyznę wybrał zresztą świadomie - w domu rodzinnym, w którym tradycja sztetla mieszała się z dążeniem do nowoczesności, z równą swobodą porozumiewano się w jidysz i po niemiecku.

Słowo stało się dla niego ważne już wtedy, gdy pisywał pierwsze teksty dla “Nowego Dziennika", gazety żydowskiej wydawanej w Krakowie po polsku, lub gdy adiustował publikowane tam artykuły Ozjasza Thona, rabina postępowej synagogi Tempel i posła na Sejm. Literatura, zwłaszcza ta romantyczna, pojawiała się w młodzieńczych wystąpieniach syjonistycznych, wygłaszanych w lokalu organizacji Massada, której Scharf był prezesem.

Po wyjeździe książki nie pozwalały zapomnieć “widoku i krajobrazu młodych lat (Janusz Korczak podczas swego pobytu w Palestynie żalił się, że eukaliptus nie mówi do niego tym samym językiem co sosna) - więc Wisły i przełomu Dunajca, »kominów« w Strążyskiej i Giewontu, tego podwórka Gomulickiego, gdzie »pościel się wietrzyła... a w kącie dwie akacje marły na suchoty«".

Spotkanie z Scharfem zawsze pozostawiało ten sam, zdumiewający obraz: drobna postać w kłębach papierosowego dymu, równie otwarta, co przenikliwa, szybko zmieniająca kurtuazyjną rozmowę w gawędę. W niej zaś musiały się pojawić - zawsze ad rem - długie fragmenty tekstów Słowackiego, Wyspiańskiego, Leśmiana, Tuwima - recytowane melodyjnie i oczywiście z pamięci. Podobno, kiedy podczas II wojny światowej postanowiono w Anglii wydać książeczkę dla polskich żołnierzy zawierającą arcydzieła ojczystej poezji, wobec bibliotecznych braków Mieczysław Grydzewski wykorzystał pamięć “Felka". Ta okazała się niezawodna.

"Ja bym nie przeżył"

“Polskim paszportem" była dla Scharfa odwaga życzliwego i ufnego mówienia sobie i Polakom trudnych prawd, które były przecież doświadczeniem jego własnej młodości. Opisywał bójki prowokowane na uniwersytetach, getto ławkowe, karykatury w prasie narodowej, których nie powstydziłby się “Der Stürmer". Przyznawał, że przed wojną nie miał prawie żadnych polskich kolegów. Próbował także, nie szukając usprawiedliwienia, zrozumieć polskiego antysemitę. Niezwykle brzmi wyznanie: “Chcę wierzyć, że gdybym był w owym czasie Polakiem, nie dałbym się porwać temu nurtowi, służyłbym innym, bardziej humanitarnym, a nie mniej patriotycznym ideałom, że wiedziałbym, do czego szowinizm i nienawiść mogą prowadzić. Rad jestem, że nie byłem wystawiony na taką próbę".

O jego głębokiej uczciwości świadczy sposób, w jaki mierzył się z doświadczeniem Zagłady. Pracował wtedy w Wielkiej Brytanii. Współpracował z doktorem Ignacem Schwarzbartem, który do przyjazdu Szmula Zygielbojma był jedynym reprezentantem Żydów w Polskiej Radzie Narodowej przy rządzie londyńskim. Wspominał, jak któregoś dnia zobaczył Schwarzbarta zapisującego w notatniku zdanie: “To niemożliwe". W Polsce została matka “Felka", której cudem udało się przeżyć na “aryjskich papierach". Szantażysta doprowadził ją kiedyś na gestapo, ona zaś wybroniła się nie tyle nienaganną niemczyzną (która w tej sytuacji była raczej dowodem żydowskiego pochodzenia), ale złotą obrączką, niedyskretnie upuszczoną na dywan. Ktoś inny, dawny sąsiad, pomagał przeżyć, wyprzedając rodzinne obrazy - Kossaka, Malczewskiego, Hofmana. Działacze podziemia, u których wynajmowała mieszkanie, nie wiedzieli, że jest Żydówką.

Scharf pisał po latach: “Wiem, że ja bym tam nie przeżył". I to właśnie stało się dla niego podstawowym znakiem tożsamości: “w poszukiwaniu definicji, kto jest Żydem, wielki premier państwa Izrael Ben Gurion orzekł, że Żydem jest ten, kto się za takiego uważa, albowiem tylko ktoś niepoczytalny podawałby się za Żyda, gdyby nim nie był. Ale ja hołduję prostszej definicji: czy Hitler by cię zabił? Jeśli tak, jesteś Żydem".

"W dobre ręce"

Zobowiązanie objawiło się niemal symbolicznie. Gdy tuż po wojnie przyjechał do Polski w poszukiwaniu matki, jakiś chłop odnalazł go w ambasadzie brytyjskiej i wręczył hebrajski manuskrypt, do którego dołączony był polski dopisek: “Pobożna duszo, to jest dzieło życia człowieka. Złóż to w dobre ręce". Okazało się, że tekst został napisany przez nauczyciela z krakowskiej szkoły hebrajskiej, Bencjona Rappaporta. “Felek" doskonale pamiętał jego lekcje historii biblijnej.

O tym, jak bardzo zależało Scharfowi na rzeczywistym dialogu polsko-żydowskim (i to wtedy, gdy słowo to nie miało jeszcze w sobie nic z politycznej poprawności), świadczy także jego pozaliteracka działalność: to on zakładał przecież Instytut Badań Spraw Polsko-Żydowskich w Oksfordzie, w dużej mierze to jemu właśnie zawdzięcza swe istnienie Fundacja Judaica i Centrum Kultury Żydowskiej na krakowskim Kazimierzu.

Bo Scharf przez całe życie był krakowianinem, pamiętającym jeszcze prawdziwą żydowską dzielnicę miasta, Kazimierz. Przedstawicielem bardzo szczególnego pokolenia, wyrastającego tuż przed jej Zagładą. Spacery z nim pozwalały zrozumieć słynne zdanie Jerzego Ficowskiego z wiersza o Korczaku: “Pełno ich - nigdzie". Wystarczało, że stanął na rogu św. Sebastiana i Berka Joselewicza. Mówił wtedy o chederze, który mieścił się w oficynie na parterze i do którego poszedł tylko raz, bo nie spodobała mu się monotonna repetycja wersetów Pisma Świętego. O Zuckermanach z pierwszego piętra; najstarszy syn był członkiem partii komunistycznej, więc któregoś dnia zamknięto go w więzieniu śledczym “Pod Michałem". O panu Danzingerze, który mieszkał piętro wyżej, nauczycielu ze szkoły żydowskiej na Miodowej i odnosił wielkie sukcesy wśród kobiet. O Slaci Bertram, gorseciarce, i jej córce Oldze, najpiękniejszej dziewczynie w okolicy, która w czasie wojny przez Rosję i Japonię przedostała się do Ameryki.

Spośród wszystkich ojczyzn Scharfa Kraków pozostał najważniejszą: “jest zwrot w języku hebrajskim Ir wa’em be’Israel - »Miasto i matka w Izraelu«. Niewiele miejsc na świecie się tym przydomkiem obdarza - Kraków, nasz Kraków błogosławionej pamięci jest jednym z tych miejsc". To miasto umiera wraz z ostatnimi świadkami jego istnienia. Pozostają tylko książki, takie jak “Co mnie i tobie, Polsko".

W tradycji żydowskiej istnieje opowieść o Aniele Śmierci, który omija domy tych, którzy pracują nad książką. Tym razem ów wysłannik przeznaczenia bardzo się pomylił: “Abecadło", które pisał Rafael Scharf w ostatnich, bardzo trudnych dla siebie latach choroby, nie zostanie już nigdy dokończone.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2003