Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Czy to o nas? O naszych kościołach? Czytajmy dalej: "Infrastruktura wprawdzie się rozrasta - ale kult chyli się ku upadkowi. Czy świątynia stała się już cmentarzyskiem modlitwy? Wielu jest robotników w winnicy krasomówstwa, ale kto umie się modlić, kto wie, jak inspirować innych do modlitwy? Wielu potrafi wykonać wspaniałe fajerwerki i zorganizować ich pokaz - ale kto wie, jak skrzesać iskrę w ciemnościach duszy? Oczywiście, ludzie wciąż uczęszczają na »nabożeństwa«, ale co to uczestnictwo dla nich oznacza?".
Wiele lat temu jako nastoletni ministrant stałem przed kościołem w niedzielę Chrystusa Króla i zapisywałem na kartce przychodzących: osobno kobiety, osobno mężczyzn. Byłem częścią wielkiego mechanizmu statystycznego, który raz do roku zliczał wiernych zmierzających do świątyni. Ludzi było dużo; liczyliśmy również tych, co się spóźniali. Tuż przed czytaniami wpadaliśmy do zakrystii, żeby dołączyć do reszty kolegów. Proboszcz cieszył się, bo wynik był dobry; wyglądało na to, że przychodzą do nas również wierni z sąsiednich parafii.
Kiedy człowiek ma ogień w duszy, z początku nie zadaje sobie pytań, jak radzą sobie inni. Dopiero z czasem dostrzega, że tam, gdzie on ogrzał ręce, inni wychodzą z zesztywniałymi z zimna palcami. Zaczyna czuć się z tym źle, nagle zdaje sobie sprawę, że nie dopuszczał do świadomości, iż świątynia może stać się modlitewnym cmentarzyskiem. Jakże straszne to słowa! Ich autor rozwija tę myśl następująco: "W naszych domach modlitwy panuje spokój i samozadowolenie. Co może wyniknąć z takiej atmosfery? Nabożeństwa są sztywne, głosy beznamiętne, w kościele jest czystość i porządek, ale dusza modlitwy leży w agonii. Wiadomo, że nikt nie zawoła, nikt nie zapłacze, słowa urodzą się martwe".
Ale - powtórzmy pytanie - czy to o nas? O naszych kościołach? Cytuję tu rozdział książki wybitnego żydowskiego filozofa Abrahama Joshui Heschela - w miejsce "synagogi" podstawiłem "świątynię" i "kościół". Cytuję słowa wypowiedziane podczas spotkania żydowskich duchownych w Atlantic City na początku lat pięćdziesiątych. Heschel przygląda się swoim współczesnym. Widzi, że brak wiary lub religijna wstydliwość sprawiają, iż modlitwa staje się pustym gestem, a wysiłki tych, którzy powinni się troszczyć o religijne życie, skupiają się przede wszystkim na tym, jak zapełnić budowle, a nie jak zainspirować serca. "Problem nie dotyczy chodzenia do synagogi, ale obecności duchowej", mówi. Chodzi o to, by ci, którzy przyszli, rzeczywiście tam byli.
Dużo w ostatnim czasie pisało się - w kontekście Kościoła w Polsce - o gigantomanii. W istocie, dziś bardziej niż kiedykolwiek Kościół nasz potrzebuje małych form, religijności, w której człowiek poczuje się jak w ewangelicznej izdebce. Dużych form mamy pod dostatkiem, niektóre z nich dobrze służą wspólnocie lub przynajmniej jej części. Ale wspólna wiara potrzebuje też czegoś bardziej subtelnego, miejsc, w których nie tyle objawi się potęga sacrum, ile misterium Tego, który "uniżył samego siebie". I w których człowiek noszący w sobie zaledwie iskrę modlitwy napotka wiatr zdolny tę iskrę rozdmuchać.