O artylerii

Do pięknych tekstów z poprzednich numerów Tygodnika, związanych z osobą prof. Stefana Swieżawskiego, chciałbym dorzucić swoje wspomnienia. Podczas Wielkiego Tygodnia 1969, gdy odwiedzałem Groby Pańskie, w kruchcie kościoła akademickiego św. Anny na Krakowskim Przedmieściu przeczytałem małą karteczkę z informacją, że profesor Swieżawski prowadzi raz na dwa tygodnie, w salce parafialnej, spotkania na temat dokumentów Soboru Watykańskiego II.

20.06.2004

Czyta się kilka minut

Zaraz po świętach tam się wybrałem. Oprócz obojga państwa Swieżawskich było jakieś dziesięć osób, młodych i starszych. Przeważały studentki i studenci. Prócz mnie było jeszcze dwu rzemieślników i lekarka. Profesor odczytywał kilka kolejnych zdań któregoś z dokumentów, następnie je komentował. Potem rozpoczynała się ogólna rozmowa. Wśród uczestników najbardziej wyrazista była pani doktor. Drobna, z pewnością starsza od profesora, obrotna w języku, była osobą mocnej wiary o silnych skłonnościach do fundamentalizmu. Stanowczo występowała w obronie najbardziej tradycyjnych form katolicyzmu. Profesor świetnie znał jej argumenty. Zaczynał od doprowadzenia ich do postaci jeszcze doskonalszej niż zostały przedstawione, a następnie wysuwał nieodparte racje, dla których nie dawały się utrzymać. Bezradna pani doktor zdawała się być przekonana. Po czym, przy najbliższej okazji, znów zaczynała swoje. Dialogi między profesorem a panią doktor nie były oczywiście jedynym wątkiem tych spotkań. Tym, co było dla mnie całkowitą i zachwycającą nowością, było mówienie o sprawach najważniejszych w sposób najnaturalniej prosty. Rzemieślnicy i profesor mówili tym samym językiem. Ani on się do nich nie zniżał, ani oni do niego nie próbowali się wspinać.

A ja miałem za sobą studia doktoranckie rozpoczęte jesienią '66 na Wydziale Filozofii UW. Tam, nawet na seminariach dobrych profesorów, korciło nas przedstawianie spraw skomplikowanych w sposób zawiły. Najbardziej ryzykowne konstrukcje zdaniowe, jeśli nie przekroczyły granic jawnej parodii, mogły spotkać się z aplauzem. Być może jednym z motywów mogła być chęć wymknięcia się ostrej kontroli politycznej. Dość, że zawiłość stała się generalną manierą.

W marcu '68, po usunięciu Leszka Kołakowskiego, uznałem, że nie mam już po co chodzić na uniwersytet. Ponieważ nie widywano mnie, zaniedbano usunięcia mnie stamtąd. W sezonie 68/69 potrzebę uczestnictwa w życiu umysłowym zaspokajałem bywając na dyskusjach w Instytucie Badań Literackich. Moi koledzy poloniści też skłaniali się ku zawiłości, choć ich szanse w tej dziedzinie w porównaniu z moimi, zyskanymi na filozofii, wydawały się skromne.

W lutym '69 pojawiłem się na Wydziale Filozofii, by zgodnie z regulaminem zdać obowiązujące egzaminy. Ponieważ dotąd pobierałem stypendium, nie umiano odmówić przeegzaminowania mnie. Dopiero gdy uzyskałem (po raz drugi) tytuł magistra, zostałem usunięty ze studiów.

Wtedy właśnie trafiłem do św. Anny. Na dodatek, szczęśliwie, by uchronić mnie przed głodem, pani Zofia Bartoszewska z Państwowego Instytutu Wydawniczego powierzyła mi najpoważniejszą chyba pracę, jaką w życiu wykonałem: sporządzenie indeksu nazwisk do dzieła mediewisty z Balliol College w Oksfordzie, Richarda Williama Southerna, “Kształtowanie Średniowiecza". Obcowanie z tą książką, którą warto by polecić wszystkim gotowym wyrzec się wspomnienia o chrześcijańskich korzeniach w Konstytucji Europejskiej, uwolniło mnie od naiwnych mniemań związanych z tamtym okresem dziejów i uczyniło wdzięcznym słuchaczem nielicznych zresztą do niego odwołań. Uczestniczyłem z radością w spotkaniach grupki profesora aż do mego wyjazdu z Polski w roku '74. Czasem bywało nas ośmioro, nigdy liczba uczestników nie przekraczała kilkunastu. Zawsze mężowi towarzyszyła pani Maria. Jeśli jakieś spotkanie bywało odwołane, to tylko z powodu jej choroby.

Obserwowałem w życiu kilka par profesorskich. Panie Ossowska i Kotarbińska bywały na seminariach swych mężów. Za życia profesora państwo Ossowscy zawsze razem jeździli żoliborskim autobusem. Podobnie Nina Assorodobraj nieodmiennie towarzyszyła w nim Witoldowi Kuli. Nawet na tym tle związek państwa Swieżawskich wydawał się wyjątkowy. Bodaj raz tylko spotkałem profesora samego na korytarzu Pałacu Staszica, gdzie coś załatwiał. Pani Maria u św. Anny odzywała się rzadko, czasem wybuchała śmiechem. Miałem jednak wrażenie, że mówiąc, profesor zwracał się do niej, co jednak w żadnej mierze nie spychało nas na plan dalszy. Gdy jednak wkroczyłem, na widok państwa S., do sklepu z serami na Nowym Świecie dla przyjemności spędzenia pół godziny w kolejce w ich towarzystwie, na pani Marii spoczął główny ciężar rozmowy.

Gdzieś po dwóch latach pojawił się nieznany nikomu dyskutant w średnim wieku o wyglądzie urzędnika, próbując nas zachęcić, byśmy wyrazili upodobanie do czegoś w rodzaju katolickiego państwa narodu polskiego. Zrobiło mi się bardzo przykro, że po raz pierwszy muszę odmówić zaufania komuś w tym gronie. Pomyślałem, że to pachnie prowokacją, mogącą posłużyć przepędzeniu nas. I wtedy pierwsza zabrała głos pani doktor. Z właściwą sobie żarliwością wystąpiła w obronie tolerancji, ekumenizmu, odwołań do sumienia i wewnętrznej dyscypliny duchowej zamiast narzucania restrykcyjnych reguł. To było nawet zabawne: słuchać, z jaką surowością można polemizować z przeciwnikiem tolerancji. Przybysz poczuł się zapędzony w kozi róg i nigdy więcej się wśród nas nie pojawił.

Sądzę, że dziś, ktoś o usposobieniu Stefana Swieżawskiego mógłby wypełnić misję apostolską wobec środowiska Radia Maryja. Tylko z właściwą mu nieustępliwą łagodnością dałoby się może część tych osób skłonić do pogłębionej refleksji.

Profesor, mówiąc o Kościele przedsoborowym i soborowym, nie dopuszczał pojęć: oni i my. To my: wspólnota, byliśmy Kościołem przedsoborowym i soborowym. Krytykując konstantynizm, władczość, mówił o Kościele powszechnym i naszych własnych wyobrażeniach. Kiedyś nieco podniósł głos mówiąc o grozie, jaką budził w nim fakt, że Państwo Watykańskie posiadało swego czasu własną artylerię. Innym natomiast razem, może właśnie w sklepie z serami, powiedział, że w młodości myślał, czy nie wstąpić do konnej artylerii. Dostrzegając moje zdumienie, dodał: bo pan nie ma pojęcia, co to była konna artyleria. Konie to klub ziemiański, a artyleria to wyższa matematyka.

W tamtych czasach ani jedno z wypowiadanych przez niego słów nie dopuszczało cienia myśli o jakimś dystansie wobec polskich biskupów jako naszych duchowych przewodników. Szczególnie wiele słyszeliśmy od niego o ówczesnym arcybiskupie Krakowa i jego roli w pracach Soboru.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, publicysta i były felietonista “TP". Wydał zbiory tekstów: “Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia" (Puls 1993) oraz “Generał w bibliotece" (WL 2001). Zagrał w “Rejsie" Marka Piwowskiego. Od lat mieszka w Paryżu, gdzie prowadzi księgarnię.

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2004