O Andrzeju Ziemilskim

18.05.2003

Czyta się kilka minut

Po każdej rozmowie z Andrzejem Ziemilskim, zmarłym w końcu kwietnia, zdawałem sobie sprawę, jak bardzo ciekawe było jego życie, jednocześnie było oczywiste w ciągu paru dziesięcioleci, że najważniejsze z jego doświadczeń całkiem nie nadają się do opisania.

*

Urodzony w roku 1923 w rodzinie znanego lwowskiego lekarza, zdążył dobrze zapamiętać przedwojenną Polskę i rodzinne miasto. Z gimnazjum wyniosł też doskonałą znajomość niemczyzny, która być może dwukrotnie pomogła mu ocalić życie, a potem odgrywała niemałą rolę w życiowych przypadkach. Sowiecką okupację Lwowa przeżywał już jako człowiek w pełni świadomy. Od roku 1943 zaczął konspiracyjne studia na Politechnice Warszawskiej, pracując równocześnie w fabryce kabli w podwarszawskim Ożarowie, no i oczywiście należąc do AK.

W połowie roku ' 45 wyszedł z partyzantki AK w Tatrach zgłaszając się do PPS. Tak przed wojną nazywała się partia jego ojca. W marcu tegoż roku - dwudziestodwuletni - został, z trzema innymi nawzajem nie znającymi się rówieśnikami, w roli „pełnomocnika do spraw administracji polskiej na Ziemiach Odzyskanych” wysłany do Gliwic. W najtrudniejszych miesiącach wykonywał swą misję z zapałem i pełnym przekonaniem. Wkrótce jednak zrezygnował z kariery w administracji i rozpoczął studia uniwersyteckie na socjologii w Warszawie u Stanisława Ossowskiego. Tam zaprzyjaźnił się ze Stefanem Nowakiem i Janem Strzeleckim. W początkach roku 1948 wystąpił też z własnej woli z PPS, jeszcze przed jej połączeniem z PPR.

W roku 1950 nie było już socjologii. Były akowiec, były socjalista opuścił Warszawę i po odpowiednim kursie został w Zakopanem - latem był instruktorem taternickim, zimą trenerem narciarskim. Podczas październikowego ożywienia roku 1956 zjechał z gór, lądując prosto w redakcji „Trybuny Ludu”, nie zostając jednak członkiem partii. Wtedy go właśnie poznałem. Przyniosłem wówczas do warszawskiego teatru Ateneum, którego byłem sekretarzem literackim, przekład sztuki Artura Koestlera. Moja propozycja została storpedowana nie przez cenzurę, lecz przez zespół. Artyści dramatyczni mieli ochotę raczej zagrać coś tradycyjnego w rodzaju „Zielonego fraka” Caillaveta i de Flersa, niż, nieprzymuszani, angażować się w sprawy ideologiczne. Zaniosłem wówczas w grudniu 1956 do tej „Trybuny Ludu” Andrzeja Ziemilskiego krótki, szyderczy tekst o ludziach, którzy marzą o fraku, choć wkładając co wieczór stroje robotnicze i chłopskie bądź surduty kupców w sztukach Aleksandra Ostrowskiego, zapomnieli, jak się nosi frak. I propozycja, by wystawić na scenach Artura Koestlera, ukazała się w organie Komitetu Centralnego. Był to mój jedyny tam występ.

Andrzej, z którym wtedy zaczęła się moja znajomość, a wkrótce przyjaźń, był na tyle inteligentny, by opuścić redakcję po paru miesiącach. Już wtedy usłyszałem parę jego opowieści ze Lwowa i Gliwic. Nawet w okresie dyspensy na nazwisko Koestlera absolutnie niecenzuralnych.

W styczniu 1957 Ziemilski, który do końca życia nie zerwał z narciarstwem, po raz pierwszy w życiu przekroczył żelazną kurtynę. Ponieważ o wszystkim, co w życiu robił, potrafił interesująco opowiadać, był jednym z pięciu Polaków uczestniczących w Międzynarodowym Kongresie Nauczania Narciarstwa w Storjlen w Szwecji.

Wróciła też na Uniwersytet socjologia. Tyle że już pierwsze poważne badania empiryczne zespołu Stefana Nowaka nad postawami studentów Warszawy zostały surowo zgromione przez Adama Schaffa. Socjologia stała się przedmiotem szczególnej troski partii i cenzury. Sam Nowak zaczął uprawiać wyrafinowane studia metodologiczne. Andrzej Ziemilski zajął się socjologią sportu i rekreacji. Jak wszystko w życiu, robił to z pasją i na wysokim poziomie. Ale słuchając go, miało się pewność, że jego zainteresowania sięgają znacznie dalej.

Ja zresztą zawsze myślałem, że socjologia dotyczy nas, ale w znikomym stopniu mnie samego. Andrzej Ziemilski również wymykał się formułom socjologicznym określającym polskiego inteligenta jego czasów. Przez wiele lat uniknął etatu. Dzielił czas między chodzenie po górach, zjeżdżanie z nich na nartach, prywatny udział w dobrych uniwersyteckich seminariach. Zjeżdżając z gór promieniował dobrą energią tam zaczerpniętą.

Potrafił być równocześnie świetnym gawędziarzem i doskonałym rozmówcą, szczerze zainteresowanym innymi. Wystarczyło przejść z nim Krakowskim Przedmieściem czy rue du Cherche-Midi, by zwrócił nam uwagę na coś, co bezmyślnie mijaliśmy wiele razy. A równocześnie wydobywał z nas samych (żony i mnie ) myśli nowe i nieoczekiwane. Każde spotkanie z nimdziałało ożywczo. Nic dziwnego, że starano się go - mówiącego swobodnie językami - ściągnąć na niezliczone kongresy już to teoretyków jazdy na deskach, już to socjologów sportu czy po prostu Rencontres Internationales de Geneve. Owocowało to dobrą znajomością świata, ciekawych ludzi, trudno dostępnych w kraju książek.

Czasem coś przy okazji załatwił. Gdy „Dialog” ogłosił „Wizytę starszej pani” DUrrenmatta, lecz autor nie godził się na wystawienie sztuki w Polsce, poproszono Andrzeja Ziemilskiego, by będąc w Szwajcarii spróbował rzecz załatwić. Został przyjęty, poczęstowany kawą i cygarem, lecz pisarz odmówił w obawie, by nie uczyniono z tego w PRL „krwawej satyry antyka-pitalistycznej”. Andrzej Ziemilski roześmiał się: „Cokolwiek się u nas teraz wystawia, obojętne co, staje się krwawą satyrą antystalinowską”. Durrenmatt się uśmiechnął i zgoda została udzielona. Ja daję dziś słowo, że nie dostrzegłem w tym świetnym przedstawieniu cienia antystalinizmu.

W roku 1995 - autor miał już 72 lata - ukazała się pierwsza socjologiczna praca Andrzeja Ziemilskiego na najważniejszy temat: „Polska w latach dziewięćdziesiątych. Problemy społecznego przystosowania do wielkiej zmiany”. Socjolog z instytucjonalnym stażem napisałby na ten temat dwa, może trzy grube tomy, 1200 stron i półtora tysiąca przypisów. AZ zawarł rzecz na 86 stronach i dał wszystkiego 130 przypisów na ośmiu dalszych. Praca napisana jest powszechnie zrozumiałą polszczyzną, a wprowadzane terminy socjologiczne są klarownie definiowane. Po ośmiu latach większość wyrażonych w niej diagnoz i obaw wciąż zachowuje aktualność, że wspomnę choćby rozdział o społecznych funkcjach szkoły.

*

W roku 1997 ukazał się „Dobry Niemiec. Opowiadania prawdziwe”. Już chyba w 1956 roku usłyszłem opowieść o tym, jak pierwszego maja 1945 podczas uroczystego bankietu u prezydenta miasta Gliwic i sowieckiego komendanta wojskowego rozległy się z ulicy rozpaczliwe wołania po polsku o pomoc. Prezydent Gruszczyński, dogmatyczny PPR-owiec, wybiegł z pistoletem na drugą stronę placu, a za nim woźny magistracki. Po chwili padły strzały. Polak zobaczył na schodach jednego z domów rabującego żołnierza radzieckiego. Obaj strzelili do siebie równocześnie i obaj padli trupem.

Dopiero po latach AZ, którego połowa przyjaciół zginęła podczas wojny i tylko niektórzy z nich w otwartej walce, natomiast inni zostali rozstrzelani w ulicznych egzekucjach, opowiada bez cienia satysfakcji o tym, jak on sam wysiedlał Niemców z Gliwic, „biorąc jakiś zdumiewający odwet za poniżenia - zdumiewający, bo skłaniający do wypchnięcia na dno pamięci rodowodu naszych losów przesiedleńczych. Do postrzegania w żołnierzach sowieckich - mimo wszystko - pobratymców i sojuszników”.

W tej niewielkiej książce, która nie skłania do szybkiej lektury, by przekonać się, jak się skończy, bo nic się w niej naprawdę nie kończy, są w sposób lapidarny zapisane wyjątkowe doświadczenia jego generacji.

Na trwałe został w mojej pamięci opis pierwszej w życiu wycieczki na Zawrat. Dwaj młodzi AK-owcy z Warszawy przybyli w czerwcu '44 do Zakopanego, by coś zorganizować. „Wdrapawszy się na przełęcz, tylko chwilę oddychaliśmy urodą tego miejsca: zobaczyliśmy Niemca. Siedział sam: niedaleko, na zboczu ścieżki lekko wznoszacej się z przełęczy ku Małemu Koziemu Wierchowi.

On także nas zobaczył. Miał zwykły polowy mundur Feldgrau. Pas, kabura z pistoletem...

Krótko potem skonfrontowaliśmy nasze myśli w owej chwili. Przysięgam, mieliśmy niemal tożsame. Jeden skacze, chwyta za ręce, drugi wyszarpuje broń. Strzela - byłby to zapewne Tadeusz, miał rutynę. Potem - potem należałoby jakoś ściągnąć w kosówki. Ukryć wśród głazów. Zatrzeć ślady.

- Haben Sie vielleicht Feuer?

Tadeusz jakby się zawahał, ale podszedł, podał zapałki. Może nawet powiedział półgłosem: - Bitte. I poszliśmy w dalszą drogę...”.

ANDRZEJ DOBOSZ

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, publicysta i były felietonista “TP". Wydał zbiory tekstów: “Pustelnik z Krakowskiego Przedmieścia" (Puls 1993) oraz “Generał w bibliotece" (WL 2001). Zagrał w “Rejsie" Marka Piwowskiego. Od lat mieszka w Paryżu, gdzie prowadzi księgarnię.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2003