Nóż do przecinania tajemnic

(fot. A. Kramarz)

Andrzej Franaszek: - Co dokumentalistka i studentka Krzysztofa Kieślowskiego sądzi o jego przekonaniu, że film dokumentalny się skończył?

Maria Zmarz-Koczanowicz: - Szczerze mówiąc irytowało mnie ogłaszanie przez Kieślowskiego śmierci dokumentu, bo wyglądało to tak, jakby po nim wszystko się kończyło. Ale też nie sposób nie doceniać jego kategoryczności, dbania, by każdy film był istotną wypowiedzią, bo dzięki temu każde z jego dzieł do dziś jest jakoś ważne. Chodziło mu o coś więcej niż po prostu o powstanie kolejnego dzieła. Może właśnie z tego powodu najpierw porzucił dokument, potem zrezygnował z tworzenia fabuł, bo uznał, że wyczerpał możliwości tkwiące w tych gatunkach. Zawsze chciał odkrywać coś nowego.

Sedno rzeczywistości

- Co po latach pozostaje z jego dorobku?

- Bardzo dużo. Filmy Kieślowskiego nieustannie zyskują, bo oglądamy je dziś bez dawnych uwikłań, z dystansu, umiejąc dostrzec to, co w nich najważniejsze. Grono jego widzów rośnie. Mój 16-letni syn zadzwonił do mnie niedawno po obejrzeniu "Przypadku" - zachwycony. Zabrakło Kieślowskiego w polskim filmie, i pewnie w światowym. Wydaje się, że gdyby żył, to z naszym kinem działoby się lepiej. Umarł za szybko, mógł zrobić jeszcze bardzo wiele i jako reżyser, i jako pedagog, i jako mistrz.

- Mistrz?

- Odcisnął wyrazisty ślad na życiu wielu ludzi. To powtarzali niemal wszyscy moi rozmówcy. Co mnie jako studentce wydawało się kategorycznością - dla nich było po prostu charyzmą. Przynajmniej kilka osób opowiadało mi o snach, w których Kieślowski nadal się nimi interesuje, ocenia ich życie. Sama miałam takie sny. Bo był kimś, kto ocenia. Potrafił współczuć, był opiekuńczy, równocześnie jednak był - jak sądzę - typem wymagającego moralisty. No i autorytetem nie tylko w sprawach zawodowych - ludzie radzili się go, kiedy mieli osobiste problemy.

Bardzo świadomie wybierał ludzi, z którymi chciał pracować. I szybko wiedział, co chce robić, znał swoją wartość. Takim wspominają go choćby Andrzej Titkow czy Tomek Zygadło. Choć przecież, jak wszyscy filmowcy w PRL-u, tworzył pod presją polityczną, to kiedy patrzy się z perspektywy skończonego już dzieła, odnosi się wrażenie, że się nie wahał, że w jakiś bardzo istotny sposób komunikował się ze współczesnym mu widzem, z rzeczywistością. Dobrze zresztą pamiętam, jak mówił nam na zajęciach na Wydziale Radia i TV Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, że najważniejsze jest wyczucie sedna otaczającej rzeczywistości. Szukanie istotnego problemu, który warto pokazać, a potem dopiero sytuacji czy bohatera, poprzez które problem najlepiej widać.

Trzeba jednak dodać, że był kategoryczny w obronie złożoności świata, a nie w dążeniu do jego uproszczenia. To wyraźnie widać w wielu jego filmach dokumentalnych, które powstawały na przecięciu różnych oczekiwań: państwa, które dawało na nie pieniądze (filmów nie można było jak książki publikować w drugim obiegu), społeczeństwa, które nie do końca pragnęło pełnej prawdy, środowiska filmowego, w niektórych okresach silnie opozycyjnego - on w tym wszystkim szukał swojego tonu. Wskutek tego znosić musiał liczne ataki, gdy z jednej strony jego filmy zatrzymywała cenzura, a z drugiej zdarzało się, że przyjaciele mówili o nim "ten komuch"...

Nie oznaczało to relatywizmu. Kiedy przyszliśmy na zajęcia po raz pierwszy po wprowadzeniu stanu wojennego, zebrał cały nasz rok i powiedział: "Przyszedł czas, bym dał wam naukę moralną: jak ktoś się teraz zeszmaci, to się będzie szmacić do końca życia".

Uwikłanie i bezradność

- Kieślowski szedł pod prąd społecznych oczekiwań?

- Jego filmy zawsze miały widownię, choć nie był naturalnie jedynym ważnym reżyserem, raczej jednym z grupy ważnych twórców - obok Wajdy, Agnieszki Holland, Wojciecha Marczewskiego czy Krzysztofa Zanussiego. Natomiast niewątpliwie były momenty, kiedy się rozmijał ze środowiskiem filmowców czy krytyków. Agnieszka Holland mówi, że sfrustrowany atakami w Polsce na "Bez końca" i "Dekalog" zaczął szukać drogi do widza, który go pokocha, stąd decyzja o pracy we Francji, po wielkich sukcesach "Krótkiego filmu o zabijaniu" i "Krótkiego filmu o miłości".

Jednym z jego tematów było uwikłanie i bezradność naiwnego bohatera, który chce mieć spokój w życiu i nie może tego osiągnąć. Kieślowski w wywiadach często przywołuje rok 1968 przeżyty w szkole filmowej jako pierwszy i ostatni jego kontakt z polityką. To zaangażowanie okazało się pułapką, w którą wpadł wbrew sobie. Strajki studenckie zakończyły się w szkole filmowej wyrzuceniem profesorów pochodzenia żydowskiego na fali antysemickich czystek. Studentom wydawało się, że walczą o swobody, o złagodzenie cenzury, a tymczasem posłużono się nimi w brudnych politycznych grach. Kieślowski wspominał zebranie, na którym zmusił Toeplitza do opowiedzenia się po stronie studentów - "to uważam za największy swój idiotyzm".

Poczucie uwikłania i bezradności odbija się w jego filmach - "Personel" kończy się sceną, w której głównego bohatera proszą, by napisał donos na przyjaciela, bohater "Spokoju" staje się wbrew swej woli właściwie łamistrajkiem, naiwność Filipa z "Amatora" jest wykorzystywana wbrew niemu. Wielokrotnie bohaterowie Kieślowskiego chcą dobrze, ale nie są w stanie wywikłać się z intryg, uwarunkowań, układów, które wypaczają ich intencje.

Myślę, że sercem i duszą czuł się związany z opozycją, ale stał pośrodku. Uwikłania polityczne dużo go kosztowały, jak zresztą wielu innych. Jego filmy często odkładano na półki. Ciągle musiał prowadzić gry z władzą, cenzurą. Później na spotkaniu z Wimem Wendersem powiedział: "My mieliśmy cenzurę polityczną, ale wy mieliście cenzurę komercji, nie wiem, co gorsze". Potem skwitował to: "Może lepiej, jak jest trudniej".

Był tytanem pracy. Zanussi wspomina, że w reakcji na złe przyjęcie "Bez końca" uciekł w pracę nad "Dekalogiem". Tak jakby chciał się pracą ogłuszyć. Sukces też stał się dla niego rodzajem pułapki - oprócz pracy doszły promocje filmów, czego nienawidził, życie bez wytchnienia. Wszystkich to przerażało, a równocześnie nikt nie mógł go zatrzymać.

- Czy tego poświęcenia paradoksalnie nie wymusiła na nim oszałamiająca światowa popularność późnych filmów, które zresztą w Polsce nie przez wszystkich były i są cenione?

- Wielu ludzi w Polsce, m.in. ja sama, miało kłopot z francuskimi filmami Kieślowskiego - z "Podwójnym życiem Weroniki" i "Trzema kolorami". Gdy pamiętało się o tym, że Kieślowski był zawsze z ludźmi skromnymi, biednymi, brzydkimi, żyjącymi w zakamarkach świata, to historie na przykład o żonie wybitnego kompozytora, która straciła w wypadku rodzinę, czy o starym sędzim, który podsłuchuje sąsiadów, jakoś rozczarowywały, miało się poczucie, że to "nie jest Kieślowski". Pewnie gdybym oglądała te filmy jako dzieła jakiegoś Francuza, nie zwróciłabym na to uwagi. To zresztą może jeden z kluczy do zrozumienia różnic w ocenianiu Kieślowskiego w Polsce i na Zachodzie. Tam jest on jednak znany przede wszystkim ze swej twórczości po "Dekalogu", nam - z naszą pamięcią, doświadczeniem historycznym - bliższe są dzieła wcześniejsze. A w każdym razie mojemu pokoleniu, bo przecież młodzi ludzie znają przede wszystkim późnego Kieślowskiego, "Podwójne życie Weroniki" odniosło w Polsce ogromny sukces. Widać w tych późnych filmach, że są one adresowane do innego widza - przede wszystkim młodego, no i "zachodniego".

Z drugiej strony jest jakaś racja w tej słynnej wymianie listów z Hanną Krall, do której Kieślowski pisał, że piękni i bogaci cierpią równie mocno jak brzydcy i biedni. Szybko i zaskakująco dobrze odnalazł swój osobisty ton w filmach francuskich. Ale niewątpliwie były to filmy bardziej "introwertyczne". W wywiadach komentował to krótko: "może się starzeję i już rzeczywistość przestała mnie interesować, interesuje mnie to, co w środku".

Pęknięcie w człowieku

- Ksiądz Józef Tischner mówił na pogrzebie Kieślowskiego, że "pokazywał on pęknięcie w środku człowieka"...

- Wielu ludzi wspomina, że kiedy się go poznawało, on w ogóle nic nie mówił, tylko niesłychanie uważnie się przyglądał. Wspaniale opisał to Adam Zagajewski: "Twarz Kieślowskiego miała coś absolutnego; skupiała w sobie wszystko, co było Krzysztofem. Zdawała się nawet ujawniać intencję tego, kto nas zaprojektował: była wąska jak ostrze noża. Noża do przecinania tajemnic. Oto do czego powinna służyć twarz ludzka, chyba że rozjaśnia ją i łagodzi uśmiech, jak to się często zdarzało z twarzą Krzysztofa". Sam Kieślowski powiedział kiedyś, że tak naprawdę interesują go tylko ludzkie namiętności. Było to dla mnie zaskakujące, bo obecny w jego filmach rodzaj rygoryzmu na pierwszy rzut oka eliminuje otwarcie na namiętności.

Tadeusz Sobolewski uważa, że Kieślowskiego interesowało, jak przebiega życie, ludzki los. To widać np. w filmie dokumentalnym "Siedem kobiet w różnym wieku", gdzie na przykładzie baletnic stara się on śledzić rozwój człowieka od dzieciństwa do starości. Sam Kieślowski mówił, że chciał pokazać, iż życie trwa bardzo krótko, że nam się wydaje, iż mamy jeszcze dużo przed sobą, "a to jest tylko krótka chwilka". Podobnie było w "Gadających głowach", gdzie w prościutki sposób pokazał, jak się zmienia nasze myślenie o tym, co ważne w życiu, w zależności od tego, ile mamy lat. Zaczyna od nic nierozumiejącego niemowlaka, którego pyta: "Kim jesteś? Czego byś w życiu chciał?", a kończy na stuletniej babci, która mówi "chcę żyć". Sobolewski uważa, że postać Anioła z "Dekalogu", grana przez Artura Barcisia, jest właśnie takim spojrzeniem Kieślowskiego na ludzi, które jest obecne również w jego filmach dokumentalnych. Kogoś, kto patrzy i "przecina wzrokiem tajemnice".

- Czy można jakoś nazwać duchowość Kieślowskiego?

- Myślę, że była ona oparta o jakiś konkret, np. o drugiego człowieka, nie była nadmiernie intelektualna czy "uduchowiona". Niewątpliwie pytania, które zadawał - o sens życia, o ludzki los, o przeznaczenie i przypadek - były pytaniami par excellence religijnymi. Nie powinniśmy jednak zachowywać się jak te paryskie dziennikarki, które przychodziły na wywiady z Kieślowskim z zawieszonymi na piersi krzyżami, bo słyszały, że jest to reżyser religijny... Niewątpliwie Kieślowski był daleki od religijności instytucjonalnej. Jak mówi Krzysztof Zanussi (mając na myśli brutalny atak Krzysztofa Kłopotowskiego, który na łamach katolickiego "Przeglądu Powszechnego" zarzucił autorowi "Dekalogu" koniunkturalizm i wyrachowanie): "Kieślowski został odepchnięty od bram Kościoła, zanim zaczął się do nich zbliżać". Myślę, że jego szukanie sensu życia i świata było bardzo osobiste i odrębne - podobnie jak droga artystyczna, którą zmierzał. Szukał Boga, z którym można by rozmawiać i się spierać.

Maria Zmarz-Koczanowicz jest reżyserem filmowym, zrealizowała kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, m.in.: "Major albo Rewolucja krasnoludków", "Polska ruletka", "Zwyczajna dobroć. O Jerzym Turowiczu", "Jerzy Grotowski", "Czarodziejska góra. Amerykański portret Czesława Miłosza", "Noc z Generałem", "Pokolenie '89", "Profesor. Portret Leszka Kołakowskiego". Adaptowała prozę Janusza Andermana "Kraj świata", reżyserowała też w Teatrze TV - ostatnio "Pamiętnik z powstania warszawskiego" wg Mirona Białoszewskiego. Jej film dokumentalny "Still Alive" o Krzysztofie Kieślowskim wyemituje 14 marca Program 2 TVP.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2006