Nieznośna wieloznaczność

Co się stało na szczycie NATO w Walii? Czy w razie zagrożenia Zachód nas obroni? I co dalej z Ukrainą?

08.09.2014

Czyta się kilka minut

Przywódcy NATO podczas szczytu w Newport, 5 września 2014 r. / Fot. Matt Dunham / AP / EAST NEWS
Przywódcy NATO podczas szczytu w Newport, 5 września 2014 r. / Fot. Matt Dunham / AP / EAST NEWS

NATO jest jedynie narzędziem. Niczym mniej, niczym więcej – pisał lata temu nieżyjący już sekretarz generalny Sojuszu Manfred Woerner. To banalne stwierdzenie wraca do mnie za każdym razem, gdy pojawia się pytanie o sens polskiego członkostwa w Sojuszu i wartość jego gwarancji bezpieczeństwa.

Wbrew bowiem skrótom myślowym (powielanym przez media i ekspertów) NATO nikogo nie broni, nie ma własnej armii i nie jest samodzielnym podmiotem polityki. NATO to formuła organizacji międzynarodowej, która stworzyła podwaliny pod system powiązań międzypaństwowych – zwanych potocznie Zachodem. Choć zadaniem Sojuszu jest dbanie o bezpieczeństwo swych członków, to jak rozumieją oni bezpieczeństwo, jakie zasoby militarne posiadają i są gotowi użyć dla obrony siebie i innych, pozostaje zawsze ich suwerenną decyzją.

Tak jak język projektowanych ustaw potrafi zdradzić ich beneficjentów, tak czytając natowskie dokumenty wiele akapitów można opatrzyć nazwami państw, które są ich „sponsorami”. Ale język dyplomacji nie ma mocy prawnej, a papier jest cierpliwy. Ambiwalentność uczuć, która towarzyszy komentatorom podsumowującym każdy „przełomowy” szczyt Sojuszu, ma więc swe źródło w celowej dwuznaczności zapisów: mają być one na tyle pojemne, by każdy mógł się w nich odnaleźć – i na tyle konkretne, by stworzyć podstawę pod wspólne działanie.

Cała reszta – a raczej to, co najważniejsze, czyli polityka – jest konsekwencją wydarzeń. Takich jak rozpad ZSRR, wojna w Bośni czy napaść Rosji na Ukrainę. Ale też kryzys finansowy czy wybory prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Sojusze: siła i słabość

Nie sposób pisać o NATO bez zrozumienia samej idei sojuszu: jej siły i ograniczeń.

Sojusze tworzą jedne państwa przeciw drugim, by odstraszać potencjalnych agresorów. Czasem grupa państw chce umocnić swój stan posiadania i ustanowić polityczny monopol. Historia jest pełna obu przykładów: Trójprzymierze i Trójporozumienie z jednej strony, XIX-wieczny „koncert mocarstw” z drugiej. Zawarcie sojuszu jest zatem najpierw próbą zachowania status quo: uniemożliwienia zmiany reguł panujących na danym obszarze. Ochrony nie tylko stref wpływów, ale i porządku polityczno-społecznego w obrębie państw i narodów.

Ponieważ jednak w polityce nic nie trwa wiecznie, także żywot sojuszy jest kruchy. Budowane w czasie pokoju często rozpadają się, gdy dochodzi do wojny. Jedni sojusznicy (oczywiście ci zaatakowani) są wierni zobowiązaniom. Inni (z reguły ci, którzy mieli przyjść z pomocą) dokonują kalkulacji: walczą lub rejterują (dowodem sojusz Polski z Francją i Wielką Brytanią w 1939 r.). Ale są też sojusze budowane wokół... agresora. Gdy potencjalne ofiary są zbyt słabe i nie mają silnych partnerów w pobliżu, przyłączają się do państwa, które jest dla nich zagrożeniem – w nadziei na lepszy los niż ten, który czekałby je na wypadek oporu. Tak powstał Układ Warszawski, tak dziś funkcjonuje Organizacja Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym pod patronatem Rosji.

Słowa i interpretacje

Wieloznaczność samej idei sojuszu jest zatem wpisana w logikę działania NATO. I nie dotyczy to jedynie ostatnich 25 lat, ale jest jego cechą od samych narodzin. Choć z polskiej perspektywy okres „zimnej wojny” wydaje się czasem, gdy NATO było „silne i zwarte”, bez żadnych wątpliwości, to rzeczywistość nie była tak różowa.

Już dyskusje nad słowami, które miały być użyte w tekście artykułu 5, trwały rok. Im bardziej stanowcze byłoby zobowiązanie do wzajemnej pomocy, tym większej można się spodziewać skuteczności traktatu w zakresie powstrzymywania ZSRR. Im słabsze z kolei, tym mniejsze problemy z zapewnieniem koniecznych do ratyfikacji traktatu dwóch trzecich głosów w Senacie USA miała administracja Trumana. Artykuł 5 nie przesądza więc ani o tym, jak sojusznicy mają reagować w przypadku zbrojnej agresji na jednego z nich, ani nawet, jak interpretować samo pojęcie zbrojnej agresji (w świetle rosyjskiej napaści na Ukrainę to ciekawe zagadnienie) – zostawiając wszystko dyplomacji i wydarzeniom tworzącym kontekst dla jej działań.

Na tym tle słowne inwencje komunikatu końcowego ze szczytu NATO w Walii – mówiące o stałej, a zarazem rotacyjnej obecności wojskowej NATO na jego wschodniej flance – nie wydają się szczególnym problemem interpretacyjnym.

Tymczasem źródłem dwuznaczności NATO były też jego kolejne rozszerzenia. Z innych powodów dołączyły Grecja i Turcja (1952 r.), z innych RFN (1955) czy Hiszpania (1982). Natowski pochód do Europy Środkowej i na Bałkany nie miał wiele wspólnego z odstraszaniem i siłą wojskową. Jak na ironię największymi przeciwnikami członkostwa Polski byli wyznawcy poglądu, że polityką rządzi twarda siła – w NATO jesteśmy natomiast dzięki wierzącym w politykę opartą na instytucjach i prawie (wartym śledzenia refleksem tych sporów będzie pewnie polska dyskusja nad sensem i celem zaangażowania NATO na Ukrainie).

Co się stało w Walii

Nie ma zatem większego sensu patrzeć na NATO wyłącznie przez pryzmat technikaliów – planów operacyjnych, zapisów koncepcji strategicznych czy zapowiedzi budowy nowych sił – choć bez tego trudno oczywiście o realny wymiar jego działania. Dziś, tak jak zawsze od jego powstania w 1949 r., pytanie o przyszłość NATO jest w istocie pytaniem o przyszłość wszystkiego, co kryje się pod pojęciem Zachodu.

Czy w takim kontekście szczyt w Walii otworzył nowy rozdział? Chyba jednak nie.

Przede wszystkim: NATO, rozumiane jako połączona refleksja szefów państw i rządów, nie potrafi (nie chce?) nazwać głównego zagrożenia, przed którym stoi. Nie są nim przecież działania zbrodniarzy z Państwa Islamskiego ani polityka starzejącego się rosyjskiego macho na Kremlu. To jedynie przejawy wrogich nam projektów cywilizacyjnych, które godzą w istotę systemu zachodniego, w jego wymiarze politycznym i społecznym.

Bez uświadomienia sobie tego trudno będzie przekuć dyskusje wywołane wydarzeniami ostatnich miesięcy na głęboką korektę kursu. Wbrew pozorom pytanie o politykę wobec Rosji wyrasta z podobnych przesłanek co debata o prawie dżihadystów do posiadania obywatelstwa brytyjskiego. Jego intencją jest ustanowienie granic dla używania otwartości Zachodu przez jego wrogów do walki z nami. Nie ma i nie będzie drugiej „zimnej wojny”, tak jak nie ma i nie będzie powtórki z historii. Ale pochód putinizmu i wojującego islamu wydaje się dziś takim samym zagrożeniem, jak niegdyś fascynacja elit europejskich komunizmem.

Po drugie, co wiąże się z pierwszym: porozumienie z Walii nie powstrzyma tendencji odśrodkowych w Sojuszu. Najbardziej wymownym i zarazem niedobrym z polskiej perspektywy tego przykładem jest zmiana w regionie: już nie tylko południe Europy, ale i nasi wyszehradzcy partnerzy zapominają chwilami o historii i własnych słabościach, poszerzając grono miłośników putinowskiej Rosji.

Jedno spotkanie nie zmieni też trwającego od 25 lat trendu spadku wydatków wojskowych w Europie. Deklaracja szczytu w Newport po raz kolejny przypomina i zobowiązuje państwa do przeznaczania 2 proc. PKB na obronę i 20 proc. budżetu obronnego na zakupy uzbrojenia. Ale nawet najwięksi optymiści nie wierzą, że tak będzie. W pogrążonej w kryzysie strefie euro wzrost wydatków na wojsko oznacza albo zabranie pieniędzy obywatelom (czyli przegranie wyborów), albo wejście w spór z Komisją Europejską na temat przekroczenia progów deficytu budżetowego (czyli problemy z pomocą finansową). Zmierzamy zatem nieuchronnie do sytuacji, w której odpowiedzialność za bezpieczeństwo militarne Europy będą ponosić 3–4 państwa.

I wreszcie: NATO – podobnie jak Unia – potrzebuje zastrzyku nowej energii, w miejsce nieustannego przetwarzania dyskusji ostatnich 25 lat. Takim impulsem może stać się negocjowane porozumienie handlowe między UE a USA i Kanadą. Chyba że wydarzenia na południu i wschodzie nabiorą tempa, które wymusi wyjście poza sferę deklaracji i zapewnień...

Dla Polski i dla Ukrainy

Na tle powyższych makrouwag szczyt w Walii przyniósł też kilka dobrych, zwłaszcza dla Polski, decyzji w skali mikro. Oficjalnie zdjął odium z „przednowoczesnej” koncepcji inwestowania w zdolności obronne skupione na terytorium danego państwa. Politycznie to zwrot ważny, gdyż kończy debatę nad przewagą zagrożeń „niesymetrycznych” poza obszarem Sojuszu nad tradycyjnymi na jego terytorium mandatowym (toczoną w duchu dyskusji o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą).

Także otwarcie na Ukrainę jest dobrym sygnałem. Wprawdzie 15 mln dolarów na pomoc dla armii ukraińskiej nie rozwiąże oczywiście żadnego problemu, ale ważny jest moment: po raz pierwszy od 1997 r. – kiedy to, obok porozumienia o stałej współpracy NATO z Rosją, podpisane zostało także porozumienie powołujące komisję NATO–Ukraina – po stronie Kijowa jest prawdziwa wola do zmian, a na Ukrainie szybko zmieniają się preferencje społeczne na korzyść NATO i UE. Prezydent Petro Poroszenko wydaje się autentycznie zainteresowany zacieśnianiem współpracy z Sojuszem, a zarazem ma świadomość problemów, jakie perspektywa ta wywołuje nie tylko w Kijowie i Moskwie, ale i stolicach natowskich. To dobry prognostyk, choć przed Ukrainą daleka i wyboista droga do przetłumaczenia zachodnich idei na język prawa i nowych instytucji politycznych i społecznych.

NATO – tak jak i Unia – ma szansę na wspólny sukces z Ukrainą, jeżeli będzie asystować w jej reformach. Ale ani NATO, ani Unia nie są w stanie wyręczyć Ukraińców w budowie silnego państwa na wzór zachodni ani też wygrać wojny z Rosją. Ukraina odrabia dziś lekcję brutalnej polityki, płacąc cenę za zmarnowane 25 lat, gdy idea „pozablokowości” nie była programem politycznym, ale pustym hasłem, mającym uzasadnić brak doktryny państwowej.

Lekcje historii

To właśnie świadomość wieloznaczności kontekstów, w których funkcjonuje Sojusz, powinna towarzyszyć wszystkim polskim dyskusjom o wartości NATO dla bezpieczeństwa naszego państwa. Bardzo dobrze się stało, że szczyt w Walii przyniósł akceptację dla polskich obaw; że będziemy mieć silne dowództwo sojusznicze w Szczecinie i więcej żołnierzy oraz sprzętu, stale rotowanych w Polsce. Ale spór o gwarancje bezpieczeństwa jest tak naprawdę sporem o rozumienie istoty polityki.

Ponieważ nasze dyskusje o polityce są często dyskusjami o lekcjach historii, warto przywołać wspomnienia ambasadora II RP w Londynie Edwarda Raczyńskiego, odnoszące się do wysiłków skłonienia Wielkiej Brytanii, aby we wrześniu 1939 r. przyszła z pomocą Polsce. „Czwartek 14 września: Przyjeżdża Stebelski z Paryża, z nim płk. Fyda. Przywozi mi notę Łukasiewicza [ambasadora we Francji – red.], odmienną niż moja. Jego nota zawiera próbę argumentacji merytorycznej wykazującej celowość pomocy dla nas, moja nota natomiast zawiera przypomnienie wiążących angielskich zobowiązań i mówi o wszystkich wysiłkach Warszawy i moich, aby skłonić Anglię do ich honorowania”.

Choć żadna z not nie mogła już nic zmienić, myślenie Łukasiewicza było myśleniem na wskroś politycznym, gdy podejście Raczyńskiego przypominało powoływanie się na kodeks Boziewicza w obliczu światowej wojny. Doskonale ilustruje to dylematy leżące u podstaw deficytu bezpieczeństwa zewnętrznego II oraz III RP. Wybór sojusznika, a także formuły związania się z nim jest zwieńczeniem długiego okresu współpracy, który charakteryzuje nie tylko zbieżność interesów i poglądów, ale przede wszystkim współzależność.

W takim ujęciu gwarancje bezpieczeństwa są jak gonitwa za króliczkiem: nie chodzi o to, aby je zdobyć, ale żeby przez wysiłek włożony w pogoń za nimi być w kontakcie z czołówką, aby uniknąć inercji, aby stale dokonywać oceny własnej sytuacji i stosownie zmieniać politykę. I aby zapobiegać zagrożeniom.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2014