Nie bierzcie łapówek od świata

Dawid Grosman, pisarz: Akademia Języka Hebrajskiego podjęła decyzję, że hebrajskim odpowiednikiem słowa „frustracja” będzie „tiskul”. Izraelczycy przyjęli to z entuzjazmem. Byli przeszczęśliwi, że mogą stać się sfrustrowani.

04.04.2015

Czyta się kilka minut

Dawid Grosman, Jerozolima 2011 r. / Fot. Ziv Koren / POLARIS
Dawid Grosman, Jerozolima 2011 r. / Fot. Ziv Koren / POLARIS

OLGA KACZMAREK: Zyskuje Pan w Polsce zupełnie nową publiczność, zaraz ukaże się tutaj Pańska „Księga gramatyki intymnej”. Czy ma Pan poczucie, że pisze jednak głównie dla Izraelczyków?
DAWID GROSMAN: Gdy „Księga…” miała się ukazać w Izraelu, wydrukowałem ją najpierw dla moich rodziców. Opowiada przecież o żyjącej w Jerozolimie małej rodzinie – przypominającej moją. Pomyślałem, że powinni ją przeczytać jako pierwsi. Ojciec po lekturze powiedział: „Dawid, to bardzo ładna książka, ale czy sądzisz, że ludzie spoza naszej rodziny będą w stanie ją zrozumieć?”. To było bardzo słodkie z jego strony. Teraz, gdy wychodzi jakiś przekład tej książki, po fińsku, po japońsku, po czesku, zawsze mu ją przynoszę. „Widzisz, tato, zrozumieli”.

Czy Pana ojciec czyta po polsku?
Przyjechał do Izraela jako dziewięcioletnie dziecko. Umiał czytać po polsku, bo w Polsce poszedł do szkoły. Ale już nie umie. Mówi łamaną polszczyzną. Dla niego to bardzo ważne, że tu przyjeżdżam. Nieraz podkreślał, jak żałuje, że nie może być tu ze mną. Ja również żałuję.

Pisał Pan sporo dla dzieci, ale też o dzieciństwie. Dlaczego?
Dzieciństwo jest fundamentem wszystkiego. Mam dwuletnią wnuczkę. Dzięki niej znów mam okazję obserwować, jak skomplikowane jest bycie dzieckiem. Dziecku towarzyszy uczucie, że nie rozumie czegoś, co rozumieją wszyscy dookoła. Że musisz się starać, a twój język jest zbyt ubogi, by wyrazić wszystko, co chcesz. Dobrze to pamiętam: nie tyle frustrację językiem, bo dziecko o tym nie myśli, ale poczucie, że zaraz pęknę od tych wszystkich emocji i przeżyć.
Dziecko musi nauczyć się rozwiązywać te setki zagadek: jaki jest odpowiedni dystans między ludźmi? Kim jestem ja? Jak to możliwe, że mój tata nie może wkroczyć w mój sen i uratować mnie od koszmarów?
Lubię też pisać dla dzieci. Piszę wtedy z myślą o chwili, gdy rodzic czyta dziecku przed snem. Zwykle to jest trudna godzina, przed wejściem w noc. Dzieci boją się nocy, to naturalna, pierwotna reakcja. Nie wiedzą, dlaczego znika światło, a one są same w pokoju, chociaż słyszą, że inni w domu coś robią. I nagle rękaw koszuli okazuje się trąbą słonia albo wężem. Noc to też sny, a dzieci boją się snów, bo ich nie rozumieją, czasem są nimi przerażone.
Chcę, żeby moje opowieści czytano w tym kluczowym momencie dnia, aby rodzic i dziecko razem schronili się w bajce. Tak właśnie – oboje, nie tylko dziecko. Gdy rodzice czytają z zaangażowaniem, dziecko zyskuje okazję zobaczenia ich jako dzieci.

W „Patrz pod: miłość” główny bohater, Momik, jako mały chłopiec robi właśnie to, o czym mówił Pan przed chwilą. Próbuje zrekonstruować świat, do którego nie ma dostępu, buduje go z docierających do niego elementów języka dorosłych. W tym wypadku chodzi o świat Zagłady. Działanie słowami to kolejny wielki temat Pańskiej twórczości: do czego ludzie używają słów?
Myślę, że każdy z nas ma swój, bardzo własny język. Każdy, nawet o tym nie wiedząc, ma słowa, które, choć sobie tego nie uświadamia, są mu bliższe. Niektórzy oczywiście mówią głównie kalkami, ale również wtedy mają jakieś ulubione monety tej językowej wymiany. Dla mnie język jest sposobem kontaktu z rzeczywistością. Czasem ktoś chce mnie skrytykować i mówi: piszesz takim bogatym językiem. Bo nie chodzi o bogactwo, chodzi o zniuansowanie. Im bardziej zniuansowany jest język, tym subtelniejsza jest relacja ze światem.
Istotą pisania jest dla mnie możliwość dotarcia do miejsc, które mnie przerażają. Pisałem o Szoah, o tym, jak ciało przejmuje władzę nad duszą w „Księdze gramatyki intymnej”, o okupacji w „Uśmiechu baranka”.
Kiedy pisałem „Poza czasem”, książkę o utracie dziecka – to było wkrótce po tym, jak zabito mi syna [Uri Grosman zginął jako żołnierz w ostatnich dniach drugiej wojny libańskiej w 2006 r. – przyp. red.] – bardzo mnie kusiło, by się za to nie brać. Wiedziałem, że będzie bolesne, więc lepiej zapomnieć, wyprzeć. Ale zaraz potem pomyślałem, że w życiu jest zawsze mnóstwo powodów, by unikać życia, nie przyjmować go z całą jego brutalnością i okrucieństwem. A przecież życie na tym właśnie polega – na tym, by nie omijając tych jego aspektów, lecz by je wyzyskać.
Pracowałem nad tą książką dwa lata. Z jednej strony to była udręka. Codziennie siadałem w pokoju, gdzie piszę, i wbrew sobie zmuszałem się do wejścia w opowieść. A potem, po pięciu-sześciu godzinach pracy, nie chciałem wyjść. Czułem, że jestem dokładnie tam, gdzie powinienem, że nie uciekam, nie ustaję w poszukiwaniu odpowiednich słów dla oddania tego przeżycia.

„Poza czasem” ma szczególną formę, to właściwie nie jest nawet powieść. Dlaczego?
Kiedy powstawało, znajomi pytali mnie: co to jest? Odpowiadałem, że trudno powiedzieć, sam nie wiem – raczej jakieś stworzenie, żyjące własnym życiem, a nie książka. Teraz, po wszystkim, sądzę, że zabierając się za temat – „temat”, samo to określenie jest okropne – utraty dziecka, pisząc o czymś, co przecież jest złamaniem praw natury, bo dzieci nie powinny umierać przed swoimi rodzicami, musiałem złamać również prawa literatury. Można to porównać do ogromnej katastrofy, po której budowałem most między rzeczywistością, którą straciłem, a tą nową. Posłużyłem się wszystkim, co udało się znaleźć: wziąłem piasek, kamienie, szkło, żelazo i plastik, wszystko. Zacząłem wznosić ten most z tego, co było pod ręką, bo był mi niezbędny. Nie ma słów dla opisu niewyobrażalnego bólu – tak jak nie ma ich dla opisu niewyobrażalnej przyjemności. Język nie wystarcza, zawodzi. Posługujemy się zwykle w takich sytuacjach wciąż tymi samymi kalkami, bezradnie.

W „Patrz pod: miłość” jest scena, w której Bruno Schulz wraca do Drohobycza. Opisuje Pan tam rzeczywistość, w której słowa nie są potrzebne, są wręcz przeszkodą, bo wszyscy rozumieją się na wylot bez nich, z całą subtelnością. Czy ten osobisty, idealnie precyzyjny język, którego Pan szuka, nie niesie ze sobą zagrożenia, że będzie w istocie językiem jednoosobowym?
Moje doświadczenie jest odwrotne: im bardziej się staram dotrzeć do tego intymnego języka, tym intensywniej ludzie na to reagują, tym bardziej mają poczucie, że to ja daję głos czemuś w ich wnętrzu, co dotąd było nieme.
Do końca lat 60. ludzie w Izraelu nigdy nie byli sfrustrowani. Nie żebyśmy byli takim znów szczęśliwym narodem, ani trochę. Byliśmy nerwowi, zgorzkniali, wściekli, rozczarowani, ale nie było hebrajskiego odpowiednika słowa „frustracja”. Aż nagle Akademia Języka Hebrajskiego zebrała się na trzydniowe posiedzenie – mam stenogramy tych dyskusji – i podjęła decyzję, że hebrajskim odpowiednikiem słowa „frustracja” będzie „tiskul”. To słowo brzmi bardzo dziwnie po hebrajsku, a mimo to natychmiast ludzie je zrozumieli i przyjęli z entuzjazmem. Byli przeszczęśliwi, że mogli stać się sfrustrowani. Zyskaliśmy coś, co do nas należało.

Szkoda, że Polacy już znają wyraz „frustracja” i nie mogą go dla siebie odkryć. Pańskie pisarstwo jest też zuchwałe. Nigdy nie skrywa się Pan za ironią czy dystansem, co przecież jest dzisiaj dość powszechne.
Ironia jest w porządku, to cynizm mnie martwi. Ironiczny stosunek do czegoś oznacza, że wciąż jesteś z tym jakoś związany. Kiedy jesteś cyniczny, to już znaczy, że straciłeś ten kontakt, stoisz na zewnątrz, nie bierzesz na siebie odpowiedzialności ani za sytuację, którą opisujesz, ani za sposób, w jaki ją opisujesz – łatwizna.
Coraz częściej mam takie wrażenie w Izraelu. Im ludzie są bardziej zdesperowani, gdy idzie o szanse na pokój, tym bardziej stają się cyniczni. Pamiętam, że kiedyś byliśmy ironiczni – wtedy śmialiśmy się nawet z siebie. Ironia pozwala spojrzeć z zewnątrz na siebie i innych. Cynizm to deklaracja porażki.

Ale Pan jest bezkompromisowy w diagnozowaniu ludzi, w odkrywaniu wszystkich aspektów i konsekwencji zjawisk.
Kiedy myślę o Szoah, o tym, co ludzie byli w stanie innym zrobić, czasem przestaję chcieć żyć w świecie, który pozwolił na takie okropności. Myślę o wszelkich arbitralnościach, które nami rządzą: o arbitralności władzy ciała nad duszą, arbitralności śmierci, o wszelkich elementach kondycji człowieka, które brutalnie ukazują nam, jak bardzo jesteśmy słabi i maluczcy – dla mnie to wystarczy, by się po prostu poddać. Ale poddanie się jest dla mnie upokarzające.
Ludzie pytają mnie, czemu wciąż domagam się pokoju, mówią, żebym dał spokój, przecież nie ma szans, to się nie wydarzy. Wtedy myślę, że oni zostali pokonani, że pokonała ich wojna. Uważam, że ogłoszenie kapitulacji mnie odczłowiecza. To tak jak z cynizmem – gdy staję się cyniczny, to znaczy, że straciłem zupełnie nadzieję. Nie uważam, że moje pisarstwo jest zuchwałe – jest raczej desperacką próbą niepoddania się tym wszystkim siłom, które mogą mi odebrać indywidualność, wyjątkowość.
Nie pisałem o Szoah z przekonaniem, że jestem w stanie rozwiązać zagadkę tego, co się stało. Napisałem to, bo czułem, że inaczej nie mógłbym dalej normalnie żyć. Kiedy zacząłem pisać „Patrz pod: miłość”, na świecie był już mój najstarszy syn, a potem, w trakcie mojej pracy urodził się Uri. Wiedziałem, że jako ojciec, mężczyzna, Izraelczyk i Żyd nie będę mógł dalej żyć, jeśli nie zrozumiem, jak wyglądałoby moje nieprzeżyte życie „Tam”. Jak miałbym dalej żyć w Izraelu, nie spróbowawszy, na tyle, na ile to możliwe, postawić się poprzez czy dzięki pisarstwu w tamtej sytuacji? Odsłonić się całkowicie i wyobrazić to sobie? Pisałem bardzo szybko, naprawdę, powieść powstała w zaledwie półtora roku. Przez ten czas żyłem „Tam”. To było ważne dla mnie jako Żyda. Ale musiałem też zrozumieć, jak normalny człowiek staje się drapieżnikiem. Ważne były dla mnie obie strony: nie chciałem tylko myśleć o sobie jako o ofierze. Pragnąłem zobaczyć, co trzeba w sobie zatrzeć, wymazać, żeby móc wymazać tyle innych istnień.
Życie jest bardzo krótkie, to okropne. Im jestem starszy, tym bardziej dojmujące jest dla mnie to uczucie, ale miałem je już jako całkiem młody człowiek. Cała rzeczywistość jest tak skonstruowana, by odwodzić nas od tej świadomości. Świat daje nam łapówki, byśmy o tym zapominali, byśmy faktycznie w naszym życiu nie uczestniczyli. Otacza nas przemysł iluzji: konsumpcji, podróżowania, wystawiania nas na oddziaływanie tych głupich mediów. To bardzo wyrafinowane mechanizmy, które odwodzą nas od wyzwań własnego życia.
Książki są wspaniałym – i odważnym – sposobem świadomego uczestniczenia w życiu. I mówię to nie tylko jako pisarz, ale i jako czytelnik. Każdy z nas, kto kocha czytać, zna to uczucie, gdy podczas lektury nagle mamy przekonanie, że w ten sposób odzyskujemy jakieś części siebie, które zostały nam skonfiskowane, czy to przez strach, czy przez rutynę, czy przez proces stawania się gruboskórnym i odizolowanym od świata. Czytając, odzyskujemy swoją prawdziwą twarz.

Działanie słowami zawsze było wielkim tematem, ale w ostatnich Pana powieściach bohaterowie głównie chodzą.
Muszę ciągle coś robić, chodzić, dotykać, doświadczać świata fizycznie. Może to ma związek z tym, o czym mówiliśmy wcześniej. Kiedy się poruszasz, nie jesteś zniewolony miejscem, w którym próbują cię umieścić okoliczności zewnętrzne. Gdy pisałem „Tam, gdzie kończy się kraj” i „Poza czasem”, wiedziałem, że żałoba może paraliżować, odbierać energię i elementarną możność poruszania się. Kurczysz się i stajesz zupełnie bierny. Samo pisanie, dawanie bohaterom anegdot, namiętności, poczucia humoru, wymyślanie ich od nowa było dla mnie aktem sprzeciwu, początkiem ruchu.
Zawsze chodzę podczas pisania, bo nie mogę usiedzieć. Moja żona i ja spacerujemy co rano po pięć kilometrów, towarzyszy nam jeszcze jedna para i pies. Ruch jest zmianą; chodząc, zmieniasz okoliczności. Dziś rano byłem w Jerozolimie, a teraz siedzimy tu w Krakowie, jakby to było normalne. To nie jest normalne! W niesamowitym tempie przebyłem tysiące kilometrów!

A jak najprościej opisać społeczność, dla której Pan pisze? Mówił Pan o powszechnym cynizmie, rezygnacji, ale przecież to tylko powierzchnia.
Społeczeństwo żyjące w stanie wojny od ponad stulecia musiało wytworzyć mechanizmy obronne pozwalające przetrwać w obszarze dotkniętym katastrofą – bo to jest obszar dotknięty katastrofą. Jednym z takich mechanizmów jest właśnie założenie zbroi cynizmu, odmawianie styczności z rzeczywistością, demonizowanie wroga i idealizowanie własnej strony. Większość z nas ciągle pamięta, co tracimy, poddając się tej pokusie zapomnienia i zaprzeczenia. Kiedy w 1977 r. w Izraelu wylądował prezydent Egiptu As-Sadat, Izraelczycy zbierali się wokół telewizorów i oglądali relację z jego powitania. Pamiętam, że w grupie, w której byłem, jakaś kobieta powiedziała: „jest całkiem przystojny, dobrze się prezentuje”, inna zwróciła uwagę, że jest „elegancki”, jeszcze ktoś powiedział, że „wygląda jak gentleman”. Żadnego z tych słów nie używano w odniesieniu do niego, gdy byliśmy wrogami. W tym momencie jednak ludzie zaczęli próbować je do niego przykładać, tak jak sprawdza się głazy w rzece, żeby upewnić się, czy można na nich bezpiecznie stanąć. Ludzie sprawdzali, czy takie określenia ich poniosą. I zadziałały.
Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jaką ulgę daje zdjęcie tej zbroi. Urodziłem się w świecie, w którym As-Sadat był naszym wrogiem. I nagle przyszła ta ulga, mogłem zobaczyć w nim człowieka, zobaczyć jego gesty, pozwoliłem mu „na powrót stać się człowiekiem”. Kiedy kogoś nienawidzisz, odbierasz mu prawo bycia człowiekiem. To było tak, jakbym nagle dostał zastrzyk jakiegoś minerału, którego od dawna mi brakowało. Oczywiście, potem wszystko się popsuło, choć, trzeba przyznać, jest to wciąż stabilny pokój, mimo że relacje między nami są chłodne.
Przywołałem ten przykład, żeby wyjaśnić, że ludzi można odzyskać, nawet zbawić, jeśli przywróci się warunki, w których mogą rozkwitać, ufać innym i być ich ciekawi. To niemało. Żyjemy w realiach, które od stulecia odbierają nam przywilej doświadczania zaufania i ciekawości, podstawowy przywilej postrzegania innych jako ludzi takich jak my. Pisarstwo jest wyjątkową metodą, by w innym, we wrogu, dostrzec człowieka i przyznać mu wszystkie ludzkie właściwości, skomplikować nasz stosunek do niego, uczynić tę relację bardziej wymagającą wobec nas samych. ©

DAWID GROSMAN (ur. 1954) jest jednym z najwybitniejszych izraelskich pisarzy, autorem powieści, książek dla dzieci, esejów i reportaży. Mieszka w Jerozolimie. Od lat jest aktywnie zaangażowany w działalność na rzecz pokoju izraelsko-palestyńskiego. W Polsce ukazało się dotąd pięć jego powieści: „Kto ze mną pobiegnie”, „Patrz pod: miłość”, „Tam, gdzie kończy się kraj”, „Poza czasem” oraz „Bądź mi nożem”.

DAWID GROSMAN, KSIĘGA GRAMATYKI INTYMNEJ, przeł. Regina Gromacka, Świat Książki, Warszawa 2015

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2015