Nazywam się Tybet

Ngałang Sangdrol nie czuje się ofiarą. Przecież zwyciężyła: nie załamała się, nie popełniła samobójstwa, nie podpisała oświadczenia, że Tybet jest częścią Chin. Nie wyrzekła się Dalajlamy. Ale bycie ofiarą to teraz jej publiczna rola.

06.03.2006

Czyta się kilka minut

Ngałang Sangdrol w Amsterdamie, 2004 r. W tle thangka "Wyzwolicielki", Białej Tary, bóstwa opiekuńczego Tybetu /
Ngałang Sangdrol w Amsterdamie, 2004 r. W tle thangka "Wyzwolicielki", Białej Tary, bóstwa opiekuńczego Tybetu /

Rola, którą przyjęła świadomie. To kolejne, wcale nie mniejsze od poprzedniego poświęcenie dla Tybetu. Jeździ po świecie i opowiada dziesiątki razy swoją historię, precyzyjnie opisuje tortury. Potrafi to robić jak kronikarz, po prostu relacjonując fakty. I cały czas powtarza, że to, co jej robiono, dzieje się w każdej chwili. Także teraz, kiedy rozmawiamy. Dzieje się setkom innych więźniów. Dlatego nikt, kto słucha tej opowieści, nie ma moralnego prawa odmówić im pomocy. Ona - Ngałang Sangdrol - jest najlepszym dowodem na to, że pomóc można: wyszła na wolność po odbyciu połowy dwudziestojednoletniego wyroku tylko dlatego, że uparcie domagały się tego ONZ, Parlament Europejski, pozarządowe organizacje broniące praw człowieka na całym świecie i dyplomacje wielu krajów, szczególnie USA. I zwykli ludzie w dziesiątkach tysięcy petycji słanych do chińskich władz.

Ngałang

Drobniutka jak dziecko Ngałang Sangdrol jest najsłynniejszą więźniarką Tybetu. Gdy odzyskała wolność, miała 24 lata, z których blisko 11 spędziła w więzieniu. Jej współwięźniarki, które wyszły wcześniej, mówiły, że jest tak harda, iż prawdopodobnie nie przeżyje więzienia - strażnicy ją zatłuką. Sama też była o tym przekonana.

Można ją pytać o tortury. Ale nie o uczucia. Wtedy wycofuje się albo zmienia temat. Próbowałam się dowiedzieć, jaka jest, kiedy nie walczy. Na przykład, co lubi? Co jej sprawia przyjemność? Nie zrozumiała pytania. Wtedy pomyślałam, że Chińczycy jednak zabili jakąś część Ngałang Sangdrol.

Z więzienia zwolniono ją w 2002 r., w połowie odbywania kary. Chiny chciały stworzyć korzystną atmosferę dla spotkania prezydenta Jiang Zemina z George'em W. Bushem. Zawsze przed podobnymi spotkaniami zwalniają jakiegoś znanego więźnia - mają ich pod dostatkiem.

Ngałang stała się znana po tym, jak ona i trzynaście innych mniszek z najcięższego w Tybecie chińskiego więzienia Drapczi nagrały w 1993 r. napisane przez siebie pieśni o wolności, Tybecie i Dalajlamie. Kasetę udało się przemycić na zewnątrz, trafiła też na Zachód, a śpiewające więźniarki stały się symbolem oporu Tybetańczyków i okrucieństwa komunistycznych Chin. Ngałang była z nich najmłodsza - miała 15 lat. Jej niemal samobójczy opór wobec więziennych władz szybko stał się legendarny. Ale nie miała pojęcia, że jest bohaterką. Do czasu zwolnienia sądziła, że wszystko, co robi, pozostaje tylko między nią, więźniami i strażnikami.

Religia

Rozmawiałyśmy w warszawskiej restauracji, w przerwie między licznymi spotkaniami, na których Ngałang przekonywała, że chińska okupacja wciąż jest tak samo okrutna i że Tybetańczycy potrzebują, aby wszyscy ludzie dobrej woli wciąż upominali się o ich prawa. Ngałang jeździła ze spotkania na spotkanie, więc pomyślałam, że może jest głodna. Zamówiła wrzątek i rosół. Wrzątek wypiła, rosołu nie dojadła. Nie sprawiała wrażenia osoby, której robi różnicę, co je.

Ngałang mówi tylko po tybetańsku. Angielskiego dopiero się uczy. Zresztą wszystkiego dopiero się uczy, bo większość świadomego życia spędziła w więzieniu. Z wolności wspomnień ma niewiele: - Byłam raczej niesfornym dzieckiem. Do szkoły chodziłam przez jakieś trzy lata. Poza tym grałam, jak inne dzieci, w "zośkę", miałam kochających rodziców. Pochodzę z bardzo patriotycznej rodziny. Rodzice często opowiadali, jak było w Tybecie przed przyjściem Chińczyków: że ludzie nie głodowali, nie siedzieli w więzieniach, mogli praktykować religię. Mogli być dumni z tego, że są Tybetańczykami.

Została mniszką, gdy miała 11 lat. - To była moja decyzja, ale rodzice przyjęli ją z radością - mówi. W Tybecie taka decyzja - niegdyś naturalna, bo taki sposób praktykowania religii wybierało ok. 25 proc. społeczeństwa - jest dziś aktem nieposłuszeństwa wobec chińskich władz. Religia jest nierozerwalnie związana z tożsamością narodową, bo przez wieki Tybetem rządzili dalajlamowie, będący jednocześnie najwyższymi hierarchami duchowymi. Na buddyzmie oparta była nie tylko państwowość, ale i cała kultura Tybetu.

Ngałang zdecydowała o pójściu do klasztoru w czasie, gdy w Lhasie trwały najsilniejsze od kilkudziesięciu lat antychińskie zamieszki. Ich przywódcami byli mnisi i mniszki. Był rok 1989: w Polsce odbywały się wolne wybory, w Lhasie wprowadzono stan wojenny. Setki osób zginęło i trafiło do więzień.

Dwa lata później, gdy miała 13 lat, postanowiła z kilkunastoma innymi mniszkami zorganizować demonstrację. Zawołać: "Wolny Tybet", "Niech żyje Dalajlama", może zdążą jeszcze zaśpiewać jakąś pieśń. Tyle można zrobić, nie stosując przemocy.

- Widziałam, jak Chińczycy wchodzą do klasztorów, jak traktują mniszki, nieważne: staruszki czy małe dziewczynki. Były zamykane, bite bez żadnego powodu. Zamiast zgłębiać dharmę (nauki buddyjskie), miałam zajęcia z reedukacji politycznej. Podjęłam wtedy decyzję, że muszę coś robić dla Tybetu. Demonstracja to była jedyna możliwa dla mnie rzecz. Decyzję podjęłam świadomie. Wcześniej poradziłam się ojca. Powiedziałam, że chcę demonstrować, i spytałam, czy jego zdaniem to się na coś przyda. Powiedział, że tak. Dzień przed demonstracją rozmawiałam też z kobietą, która za takie właśnie wystąpienie spędziła kilka lat w więzieniu. Torturowano ją. Powiedziała mi: "Skoro chcesz pójść na demonstrację, powinnaś wiedzieć, co cię czeka". I opowiedziała mi wszystko o torturach. Byłam więc przygotowana.

Więzienie

Za demonstrację Ngałang spędziła dziewięć miesięcy - bez sądu i wyroku - w okrytym najgorszą sławą lhaskim areszcie Guca, gdzie torturami wymusza się na aresztantach denuncjowanie współtowarzyszy. - Doświadczyłam więcej, niż się spodziewałam. I wytrzymałam. To dodało mi odwagi - mówi. Była za młoda, by stanąć przed sądem, więc ją wypuszczono. W tym czasie do więzienia za działalność niepodległościową trafili jej ojciec i brat. Matka umarła. Władze zabroniły Ngałang wrócić do klasztoru.

Mając 15 lat, poszła na kolejną demonstrację mniszek. Tym razem została uznana za wystarczająco dorosłą i dostała wyrok: trzy lata.

- Nie sądziłam, że wyjdę żywa. W ogóle nie przewidywałam takiej możliwości. Wiedziałam tylko jedno: więzienie to kolejne miejsce, gdzie mogę robić coś dla Tybetu. I robiłam, dopóki fizycznie mogłam - opowiada. - W więzieniu najgorsze jest to, że nigdy nie wiesz, co się stanie: czy cię będą bili, jak, kiedy. Nie wiadomo, co strażnikom przyjdzie do głowy. Tych pomysłów więźniowie boją się najbardziej. Poza tym - codzienna praca. Normy są tak wyśrubowane, że praktycznie zaharowujesz się na śmierć. W Drapczi pracowałyśmy w szklarni. Jest tam tak koszmarnie gorąco, że pocisz się, zanim wejdziesz. Stosuje się środki owadobójcze, przed którymi więźniowie w żaden sposób nie są chronieni. Mamy je w gardle, w nosie, w oczach. Do tego koszmarny smród. Nawozi się ludzkim kałem, który trzeba wybierać z dołów kloacznych. Jedna więźniarka wchodzi do takiego dołu, wybiera kał rękami, napełnia wiadro i podaje drugiej. Ma go wszędzie: na twarzy, we włosach, w ustach.

Tortury

Ngałang nieustannie okazywała nieposłuszeństwo. Nie wstawała, kiedy strażnicy wchodzili do celi, odmawiała śpiewania komunistycznych pieśni, oddawania czci chińskiej fladze, organizowała protesty.

Mnichów i mniszki strażnicy starają się poniżać bardziej niż innych więźniów. Torturami usiłują wymuszać wyrzeczenie się Dalajlamy, profanowanie symboli religijnych - np. każą zawijać kał do nawożenia szklarni w thangki - płócienne święte obrazy. Mniszki bywają gwałcone przy użyciu elektrycznych pałek. Historyczne określenie "chińskie tortury", dzięki nowoczesnej technice i ludzkiej pomysłowości, ożyło we wzbogaconych formach: bicie odbywa się np. na klęczkach, z brodą opartą na poręczy krzesła. Więźniów wiesza się też za wykręcone i związane na plecach ręce, wyrywając je ze stawów barkowych. W takiej pozycji parzy się również oczy, wrzucając do ognia strączki chili.

Więźniów używa się też do celów pseudomedycznych. Pobiera się im - oczywiście bez znieczulenia - płyny ustrojowe, np. płyn mózgowo-rdzeniowy, który służy do wyrobu leków. A także krew, co dla niedożywionych i wycieńczonych pracą skazanych, na wysokości, na jakiej położony jest Tybet, może skończyć się śmiercią.

Te i inne praktyki opisane są szczegółowo w raportach organizacji pozarządowych i działającego od 1997 r. specjalnego koordynatora Departamentu Stanu USA

ds. Tybetu, które powstają na podstawie relacji byłych więźniów. Niektórym udaje się uciec do Indii, gdzie w specjalnym ośrodku leczeni są z traumy psychicznej po torturach. Jeden z mnichów, który w więzieniach spędził ponad 20 lat, zdołał nawet przemycić kilka narzędzi tortur.

Błogosławieństwo

Nie prosiłam Ngałang, żeby opisała mi tortury. Przez jedenaście lat doświadczyła zapewne wszystkiego, co można. Chciałam wiedzieć, jak to przetrwała? Czy nienawidziła strażników? Była mniszką, a buddyzm nakazuje współczucie dla wszystkich czujących istot. Szczególnie dla tych, które postępują źle, bo to znaczy, że gromadzą złą karmę na następne wcielenia (karma to coś w rodzaju przeznaczenia: dobre i złe uczynki każdej istoty wracają do niej w tym lub w następnych wcieleniach w postaci dobrych i złych okoliczności czy zdarzeń). A nienawiść to przecież gromadzenie złej karmy. - Było i jest we mnie wiele gniewu, nie jestem Dalajlamą. Ale dzięki Jego błogosławieństwu i naukom udało mi się nie nienawidzić, nie życzyć nikomu krzywdy. Nigdy nie pragnęłam i nie pragnę zemsty - mówi.

Ból? - Ból, cierpienie to sprawa karmy. Skoro cierpi cały naród, cierpię i ja. To oczywiste. Ja mogłam swoje cierpienie ofiarować Tybetowi i byłam z tego dumna. Zdecydowałam, że tak będzie, i trzymałam się tego zawsze, w każdej sytuacji.

Poniżenie? Ngałang odrzuca to z oburzeniem. To tak, jakbym sugerowała, że ją złamali: - Chińczycy chcieli, żebyśmy się czuli poniżeni. Mówili: "Wy, Tybetańczycy, jesteście śmieciami". Ale ja w każdej sytuacji byłam dumna, że jestem Tybetanką. Starałam się wobec strażników nie podnosić głosu, zachować spokój, nie dać się wyprowadzić z równowagi. A kiedy mnie bito - możliwie najdłużej utrzymać się na nogach. To wszystko jeszcze bardziej ich złościło.

W 1996 r. Ngałang trafiła na pół roku do karceru za to, że wraz z innymi mniszkami nie wstała, gdy do celi weszła delegacja aparatczyków Komunistycznej Partii Chin. Powiedziała, że nie okaże szacunku tym ludziom, skoro oni zabraniają okazywania szacunku duchowym przywódcom Tybetu. W karcerze siedziała w całkowitej ciemności, cały czas drżała z zimna, bo nie dano jej nie tylko koca, ale nawet ubrania. Nie zwariowała dzięki modlitwie. Uplotła sobie malę (tybetański różaniec) z wyprutej z koszuli nitki i tak intensywnie recytowała mantry, że zapominała nawet o jedzeniu. - Cały czas widziałam nad głową Dalajlamę. Było ze mną Jego błogosławieństwo.

Za zlekceważenie chińskich dygnitarzy dostała dodatkowe osiem lat więzienia. Razem z trzema latami za demonstrację i sześcioma za nagranie kasety było ich już siedemnaście. W 1998 r. dostała kolejne sześć lat za udział w proteście przeciwko wciągnięciu na więzienny maszt chińskiej flagi z okazji 1 maja. Podczas tego protestu zakatowano na śmierć dziewięciu więźniów.

Ani Ngałang Sangdrol, ani inni więźniowie nie mieli pojęcia, że ich dramatyczne gesty odbijają się echem w świecie. - Po nagraniu kasety Chińczycy prowadzili w więzieniu dochodzenie, więc wiedziałyśmy, że w Lhasie ludzie musieli jej słuchać. Nie torturowano nas wtedy, więc zapewne znane były nasze nazwiska i władze nie chciały mieć problemów, gdyby coś się z nami stało. Ale nie miałyśmy pojęcia, że kasetę wywieziono za granicę i że ktokolwiek interesuje się naszą sprawą.

Wolność

Ngałang była chora i osłabiona. Prześladowały ją niezwykle silne bóle głowy.

Kiedy w październiku 2002 r. wezwano ją do więziennej komendantury, nie sądziła, że oznacza to coś innego niż powtarzający się co jakiś czas rytuał przesłuchań.

- Powiedziano, że jeśli napiszę dobry raport o tym, jak mi było w więzieniu, to mam szanse na zwolnienie ze względu na stan zdrowia. Opisałam więc, co prawda bez szczegółów, tortury, bicie, głodzenie. Oni to przekreślili. "Było, minęło, nie ma znaczenia" - powiedzieli. I kazali napisać: "Tybet jest częścią Chin". Odmówiłam i pomyślałam, że już po sprawie.

Po kilku dniach znowu wezwano ją do komendantury: - W gabinecie siedział sam komendant Drapczi. Zapytał, jak się czuję. Opowiedziałam o moich dolegliwościach. Zapytał, czy podpiszę oświadczenie, że nikomu nie opowiem, co działo się w więzieniu. Zgodziłam się. Wtedy pytali o kolejne rzeczy: czy jeśli zostanę zwolniona, podporządkuję się wszystkim poleceniom władz, będę raz w miesiącu meldować się w więzieniu itd. Na wszystko się zgodziłam. Natychmiast wyprowadzono mnie za bramę, nawet nie pozwolono pójść po moje rzeczy - opowiada Ngałang.

Potem przez cały dzień wozili ją po rozmaitych posterunkach i biurach, robili zdjęcia, zdejmowali odciski palców, a w końcu odwieźli do domu. Obok była mała restauracja, którą przerobiono na posterunek policji, żeby mieć ją pod kontrolą 24 godziny na dobę.

Po zwolnieniu Ngałang pamięta głównie ból głowy. Tak silny, że nie mogła w ogóle nią poruszać. Gdy już nie musiała się "trzymać", kompletnie opadła z sił. Była w takim stanie, że rodzina poprosiła mnicha o odprawienie rytuałów przed nadchodzącą śmiercią. Potem tego mnicha aresztowano i torturowano przez kilka dni sądząc, że uczestniczył w spisku.

Kiedy rozeszła się wiadomość, że Ngałang jest wolna, sądzono, że umiera. Władze chińskie często zwalniają umierających więźniów, bo nie chcą sobie psuć statystyk zgonami w więzieniu.

Ale Ngałang nie umarła. Była w areszcie domowym przez pięć miesięcy. - Jeśli pozwolono mi wyjść, cały czas szła za mną policja. Jeżeli dostałam pozwolenie odwiedzenia klasztoru, zawożono mnie tam policyjną suką. Znajomi bali się ze mną kontaktować, bo to oznaczało poważne kłopoty.

Gniew

Ciągle miała bóle głowy i problemy z żołądkiem. Władze zdecydowały się więc pozwolić jej na leczenie za granicą, o co zabiegały organizacje obrońców praw człowieka. Któregoś dnia zjawiła się policja, wsadzili ją do radiowozu i powieźli na lotnisko, skąd poleciała do Pekinu.

Po drodze zrobiło się jej niedobrze. Zatrzymano samochód. I wtedy okazało się, że jej eskorta to nie dwójka policjantów w radiowozie, ale z dziesięć samochodów, które zatrzymały się jak na komendę. Na to wspomnienie Ngałang śmieje się do rozpuku. Pierwszy raz swobodnie i wesoło: - Tak bardzo się mnie bali! Chińskie imperium posyła za małą Ngałang legiony tajniaków! Cały aparat tajnej policji postawiony na nogi!

Co czuła, kiedy znalazła się w USA?, w wolnym świecie? (Ngałang niecierpliwi kolejne pytanie o uczucia): - W Tybecie za głośne powiedzenie, że jest się Tybetańczykiem, Chińczycy potrafią wymierzyć surową karę. W wolnym świecie mogłam to mówić na głos do woli. Więc powiedziałam, że jestem dumna, iż jestem Tybetanką. Mogłam powiedzieć dokładnie wszystko, co myślę na temat sytuacji w Tybecie. I mówiłam. To było niezwykłe uczucie. Dziękowałam Jego Świątobliwości Dalajlamie za to, że dostałam taką możliwość.

Ale ta wolność jest tylko dla mnie. W Tybecie zostało bardzo wielu, którzy wciąż przechodzą to co ja i jeszcze gorsze rzeczy. Dlatego nie znajduję radości w wolności. Ale cieszę się z niej, bo mogę znowu robić coś dla Tybetu.

Ngałang nie chciała odpowiedzieć, czy cieszyła się z wygodnego łóżka, dobrego jedzenia, jak podoba się jej świat pełen najrozmaitszych gadżetów, które wszystko ułatwiają i uprzyjemniają: - Tybetańczycy nie walczą o to, żeby mieć dobre jedzenie czy wygodne łóżka - ucina. - Dla mnie wielkim odkryciem było, że cały system państwa może się opierać na demokracji, na poszanowaniu godności i prawdy.

Nie jest do końca twarda. Kiedy zorganizowano jej spotkanie z Dalajlamą, zobaczywszy go - zemdlała.

Teraz pracuje w Waszyngtonie dla pozarządowej organizacji International Cam­paign for Tibet. Zbiera informacje, pomaga tworzyć strategię działań. I jeździ po świecie, żeby dawać świadectwo. Ciągle boli ją głowa.

W Indiach, gdzie Dalajlama mieszka na politycznej emigracji i gdzie w oparciu o napisaną przez niego demokratyczną konstytucję działa tybetański rząd emigracyjny, jest wiele tybetańskich klasztorów. Czy Ngałang myśli, żeby znowu być mniszką? - Kiedy poszłam do klasztoru, chciałam zgłębiać dharmę, żeby przeobrazić swoją świadomość. Teraz nie nadaję się na mniszkę, bo jest we mnie gniew.

Gniew też można przeobrazić. Ale Ngałang chyba tego nie chce. To dzięki niemu może tak, jak pragnie, robić coś dla Tybetu.

Dziękuję za pomoc Adamowi Koziełowi z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, na której zaproszenie Ngałang Sangdrol przyjechała do Polski.

---ramka 414464|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2006