Nadchodzi radykalna demokracja

Jan Sowa, socjolog i publicysta: Mam pomysł na rzeczpospolitą, która daje obywatelkom i obywatelom możliwości skutecznego działania. To coś, co obiecują liberałowie, ale później robią wszystko, żeby do tego nie dopuścić.

11.04.2015

Czyta się kilka minut

Protesty przed bramą Stoczni Gdańskiej po przywróceniu jej wyglądu z sierpnia 1980 r. i umieszczeniu napisu „imienia Lenina”, 17 maja 2012 r. / Fot. Łukasz Głowala / FORUM
Protesty przed bramą Stoczni Gdańskiej po przywróceniu jej wyglądu z sierpnia 1980 r. i umieszczeniu napisu „imienia Lenina”, 17 maja 2012 r. / Fot. Łukasz Głowala / FORUM

PAWEŁ BRAVO: „Inna Rzeczpospolita” – taki tytuł nosi Pana nowa książka. Inna, czyli jaka?
JAN SOWA: U podstaw mojego myślenia leży projekt oświeceniowy, projekt nowoczesności. Z tym że odróżniłbym ją od tego, co proponują polscy szermierze nowoczesności, przeciwstawiający ją naszemu zacofaniu. Nowoczesność nie jest zestawem gotowych reguł, które ktoś wyciąga z walizki i czyta, a potem wcielamy je w życie. Nowoczesność polega na przemyśleniu sytuacji i rozwiązywaniu problemów, które są wokół nas. Nie chodzi o odniesienie do zewnętrznego standardu, ale do okoliczności, aspiracji i możliwości, jakie mamy tutaj.

Gdybym miał krótko odpowiedzieć, jaka inna rzeczpospolita, rzekłbym: autonomiczna i oświecona. Autonomiczna – czyli odnosząca się do swoich własnych problemów, oświecona – robiąca to w sposób racjonalny, poprzez refleksję, a nie na zasadzie automatycznego powielania czegoś, co było – jak konserwatyści zapatrzeni w sarmartyzm, albo nasi obecni tzw. liberałowie w to, co jest gdzie indziej, przenoszący bezrefleksyjnie wzory materialnej modernizacji zachodniej.
 

Autonomiczna i oświecona, zamieszkała w dodatku przez jednostki obdarzone pewnym nietypowym indywidualizmem. Cytuje Pan w związku z tym Marksa: „społeczeństwo umożliwia mi robienie dziś tego, a jutro owego, robić to, na co akurat mam ochotę”.
Marks jest zafałszowany przez późniejsze użycia jego myśli. Staram się pokazać, że nie mam w sobie sentymentu do bolszewizmu czy PRL-u, jakiegoś idealnego ustroju. Chodzi o społeczeństwo, w którym można realizować potencjał każdej jednostki. Każdy będzie mógł być tym, czym mógłby być, a czym nie jest, bo uniemożliwiają mu to warunki społeczne. Taka jest moim zdaniem definicja emancypacji: przełamanie barier, które nie wynikają z naszej konstytucji biologicznej, praw natury, tylko z konstrukcji świata, w którym żyjemy.

Perspektywa Marksa jest indywidualistyczna w sensie punktu dojścia, ale nie jest indywidualistyczna w myśleniu o tym, kim jest człowiek. Paradoks polega na tym, że liberalizm wychodzi z bardzo indywidualistycznej definicji jednostki, jako logicznie i historycznie uprzedniej wobec społeczeństwa, natomiast kończy w świecie, w którym jednostka jest poddana bezwzględnej dyktaturze sił wobec niej wyalienowanych – przede wszystkim gospodarczych.
 

System przedstawicielski, a więc demokracja taka, jaką znamy, wyczerpał swój potencjał emancypacji, mówi więc Pan o demokracji radykalnej. Jak rozumieć to pojęcie? Czy słowo „demokracja” ma w ogóle miejsce w tym projekcie?
Ostatnie dwa wieki to pochód demokracji parlamentarnej, i bardzo dobrze: nie chcę cofać historii, ale chciałbym zrobić krok dalej. U źródła obecnych ustrojów demokratycznych zostało wyartykułowane pewne zastrzeżenie – przytaczam w tym kontekście Jamesa Madisona, jednego z ojców założycieli demokracji amerykańskiej, który mówi: nasze instytucje przedstawicielskie służą wyrażaniu woli ludu, ale również temu, by jego suwerenność ograniczać. Chodzi o to, by dać suwerenowi władzę, ale nie za dużo.

Ta szczerość dziś zanikła. A im bardziej demokracja się zbliża w praktyce do swojego ideału powszechności, tym bardziej widać zwiększające się napięcie w samym ideale. Tak odczytywałbym ruchy 2011 r. – w Europie ruch oburzonych, a w Ameryce Occupy. One występowały w imię demokracji, domagały się większej możliwości działania dla władzy konstytuującej, żeby nie wyczerpywała się całkowicie we władzy ukonstytuowanej, chciały większej kontroli nad przedstawicielami.
 

W poszukiwaniu wzorców odwołuje się Pan do doświadczenia pierwszej Solidarności i nazywa ją „wydarzeniem komunistycznym”. Nie obawia się Pan, że jakiś weteran ruchu zareaguje rękoczynem na taką obelgę?
W trakcie pracy nad książką mogłem konfrontować swoje opinie np. ze Zbigniewem Kowalewskim, niegdyś działaczem Solidarności z Łodzi – wiem, że on by przyklasnął. Nie jest to zresztą tylko interpretacja: spójrzmy na kluczowy dokument, jakim jest program z I Krajowego Zjazdu Delegatów, gdzie osią pomysłu na samorządną rzeczpospolitą jest uspołecznienie. To, że własność prywatna ani kapitalizm się w nim nie pojawiają, nie było unikiem w grze z władzą. Tam prawie 150 razy użyto słowo „społeczny” w najróżniejszych związkach frazeologicznych i kontekstach. Solidarność przeciwstawia państwowej własności środków produkcji własność nie prywatną, ale społeczną. W tym sensie czytałbym Solidarność jako wielki moment samoorganizacji ruchu pracowniczego.

Im dłużej się zastanawiam, tym bardziej wydaje mi się to niewiarygodne... Skala, aktualność postulatów oraz to, że Solidarność była ruchem radykalnie nowoczesnym: ani nie odwoływała się do jakichś partykularnych tradycji polski szlacheckiej, ani nie mówiła, że na Zachodzie mamy takie modele, więc je przenieśmy. Była momentem, w którym społeczeństwo polskie wzniosło się na wyżyny nowoczesności: odniosło się refleksyjnie i krytycznie do swojej własnej sytuacji.
 

Tak nagle i znikąd? Kto je tego nauczył?
Na początku lat 90. amerykański historyk Lawrence Goodwyn wydał kompletnie przegapioną książkę „Jak to zrobiliście? Powstanie Solidarności w Polsce”. Pokazał w niej, w jaki sposób Solidarność jest efektem narastania samoorganizacji robotniczej od 1956 r., przemyślenia przez robotników ich własnej sytuacji. To nie jest kwestia tylko warunków materialnych. Goodwyn twierdzi, że osiową kwestią dla ruchu robotniczego była godność. Mówili: my chcemy pracować, a wy nie potraficie zarządzać zakładami, psujecie naszą pracę, chcemy sami sobą zarządzać tak, aby nasza praca nie była marnowana. Tego nie wymyślili intelektualiści. Dlatego ironicznie zestawiam mit o kluczowej roli intelektualistów, którzy przyjechali nadać formę i świadomość ślepemu buntowi robotników, z bolszewickim mitem awangardy partyjnej, która jest oświecona i prowadzi lud. To dobrze pasuje do naszych wyobrażeń o roli elity i do dziś pokutuje nawet po lewej stronie, wśród młodej lewicy.
 

Zajmuje się Pan Solidarnością rozumianą jako wydarzenie komunistyczne, by w niej odnaleźć inspiracje dla innej, możliwej rzeczypospolitej. Stan wojenny złamał ten ruch: pisze Pan wręcz, że Jaruzelski wyświadczył przysługę Balcerowiczowi. Czy coś o takiej skali i temperaturze może wypłynąć na nowo? Radykalizm przedstawionego w książce projektu wymaga czegoś takiego.
Postulaty i pomysły radykalnej emancypacji, równości i samorządności pojawiają się nieraz w historii i w kulturze. Myślę, że prędzej czy później zdamy sobie znów sprawę z tego, że świat społeczny powinien być światem właśnie społecznym, a nie prywatnym. Solidarność jest bardzo oryginalna w polskim kontekście, ale widziałbym ją jako ogniwo w tradycji samoorganizacji, która się pojawia w kulturze europejskiej przynajmniej od diggersów i levellersów – równość, uspołecznienie i radykalnie demokratyczna organizacja władzy.

Te same idee, co w Solidarności, znajdziemy także w rewolucji francuskiej i w pewnych nurtach rewolucji październikowej stłumionych przez bolszewików (mam na myśli Kronsztad). Znajdziemy je w powstaniu anarchistów hiszpańskich, w Maju ’68. One nigdy nie wygrały, ale nie udało się też ich nigdy całkowicie stłumić. W tym sensie ich powrót jest nie tyle możliwy, ile po prostu pewny. Tak odczytuję 2011 rok i ideę zgromadzeń ludowych, będących osią zarówno ruchu oburzonych w Europie, jak i ruchu Occupy w Ameryce.
 

A symptomy wzbierającej fali w Polsce? Sam Pan pisze, że ostatnie dwie dekady są czasem raczej reakcyjnym.
Widzę dwie dziedziny, gdzie to się zaczyna: miasto i środowisko. Problem w tym, że owe ruchy nie są w stanie skutecznie przebić się przez mechanizmy reprezentacji. Przez lata nie brałem udziału w wyborach, ale w zeszłym roku, przy okazji wyborów samorządowych, pomyślałem: są ludzie, którzy się naprawdę starają, część z nich znam, dobrze myślą. Przemogłem się, schowałem anarchistyczny światopogląd do kieszeni i zagłosowałem. Jednak wszystkie nadzieje, jakie miałem, zostały przekreślone przez sam sposób funkcjonowania tego systemu. Historia ze zdradą kilku radnych ruchu Miasto Jest Nasze w Warszawie była możliwa, bo jest to niekontrolowana, nieodpowiadająca przed wyborcami instytucja przedstawicielska – ludzie zostali wybrani i wypięli się na wyborców, którzy na nich głosowali. Gdybyśmy co rok mieli wybory, żylibyśmy w o wiele lepszym świecie.

Poprowadźmy dalej to myślenie – a gdyby wybory były co miesiąc? O ile bardziej nasi przedstawiciele staraliby się realizować naszą, a nie swoją własną wolę? Mamy środki techniczne, by skutecznie ich kontrolować. Albo żeby rozstrzygać sprawy sami w bardziej inkluzywny sposób. Pierwszym krokiem mogłoby być wprowadzenie czegoś na kształt negatywnych wyborów, czyli możliwości odwoływania tych, którzy się nie sprawdzają i nie realizują obietnic, ze względu na które zostali wybrani – np. raz na kwartał. Można by do tego wykorzystać internet, a działanie takiego systemu nie byłoby droższe czy bardziej skomplikowane niż bankowość elektroniczna.

Szaleństwo systemu przedstawicielskiego polega na tym, że dajemy gigantyczne możliwości działania w naszym imieniu osobom, nad którymi nie mamy żadnej kontroli. Miasto jest świetną areną, by zacząć wdrażać w życie takie mechanizmy. Nie mamy sił, by zmienić konstytucję, ale mamy pole do działania na poziomie samorządów, czyli możliwość kształtowania relacji między wyborcami a radnymi.
 

Częste wybory czy referenda odwoławcze niosą ryzyko, że przy obojętności i niezorientowaniu sporej części elektoratu pożądane dla siebie wyniki uzyskają ludzie zdeterminowani i zręczni w budowaniu przekazu. Pana projekt może zadziałać chyba tylko w skali miasta, gdzie ludzie potykają się, nieraz dosłownie, o rzeczywistość, a ich wkurzenie na problemy pozostające w zasięgu ręki może podtrzymywać w stanie ciągłej uważności.
W jakiej skali radykalna demokracja mogłaby działać to kwestia do sprawdzenia w praktyce i tylko w praktyce. Gdybyśmy się cofnęli do wczesnego renesansu i powiedzieli komuś z miasta w północnej Italii, że na wzór ich systemu republikańskiego będzie kiedyś zorganizowane 300-milionowe państwo, to by się popukał w głowę. Najważniejszy problem jest gdzie indziej, nie w skali. Model demokracji uczestniczącej dobrze działa tylko przy utrzymaniu pewnego stałego poziomu zaangażowania i to jest jego największe ograniczenie. Wilde mówił, że socjalizm jest świetnym systemem, tyle że wprowadzenie go w życie wymagałoby poświęcenia zbyt wielu wolnych wieczorów. Tu dotykamy jednej z przyczyn trwania obecnego systemu przedstawicielskiego: on jest dość wygodny, wystarczy raz na cztery lata poświęcić pół godziny na spacer do komisji wyborczej, by uważać się za dobrego obywatela, a w przerwach narzekać i olewać wszystko.
 

A może to jałowa dyskusja, bo jako człowiek o skłonnościach anarchistycznych pewnie jest Pan skłonny myśleć o samoorganizacji bez państwa.
Jest sporo rzeczy, o których decyduje się na poziomie państwowym, a które spokojnie można by przenieść niżej. Np. kwestie światopoglądowe: zobaczmy, jak to poszło w USA – związki partnerskie i depenalizacja marihuany pojawiły się na poziomie decyzji poszczególnych stanów. Kiedy okazało się, że to działa, trzeba było zająć się tym na poziomie federalnym.
 

Czyli zacznijmy od tego, żebyśmy mogli zapalić skręta w Warszawie, ale nie w Białymstoku?
Jak okaże się na przykładzie Warszawy, że nic strasznego się nie dzieje, inni będą to naśladować. Pomysł na rzeczpospolitą samorządną to pomysł na taką rzeczpospolitą, w której ludzie wprowadzą pewne rozwiązania, testując je w praktyce.

Słyszałem już opinie czytelników zawiedzionych końcowym rozdziałem mojej książki, spodziewali się bowiem, że będzie tam odpowiedź na pytanie: „panie premierze, jak żyć?”. Tak żyć, jak zdecydujecie, żeby żyć, tylko dajmy na poziomie ustrojowym możliwość decydowania o tym. Teraz się mówi: bądź aktywny, angażuj się, ale jak już ktoś wykaże się aktywnością, to ten system gwarantuje taką możliwość destrukcji tego zaangażowania i wysiłku, że to ludzi zniechęca. Mam pomysł na rzeczpospolitą, która daje strukturalne możliwości skutecznego działania dla jej obywateli i obywatelek. Coś, co obiecują liberałowie, ale później robią, co mogą, żeby do tego nie dopuścić. Tak było np. niedawno przy okazji ustawy o energetyce rozproszonej – Platforma Obywatelska głosowała przeciw możliwości produkcji energii przez obywateli. Trudno o większe kuriozum.
 

To chyba coś, co fascynuje Pana w pierwszej Solidarności: czas, kiedy parę milionów poświęciło sporo wysiłku i wolnego czasu.
Problem wolnego czasu ujawnia znaczne napięcie między kapitalizmem a demokracją. Kapitalizm wymaga od nas znacznego poświęcenia czasowego. Z ośmiu godzin, jakie pozostają po ośmiu godzinach pracy i ośmiu snu, na zajęcie się sprawami publicznymi zostaje jakieś 10 minut. Powinno być tak, że zaangażowanie w sprawy publiczne jest traktowane jako praca na rzecz dobra wspólnego.

W koncepcji minimalnego dochodu gwarantowanego jest mowa o tym, że to nie jałmużna, lecz uznanie tego, że wszyscy jesteśmy zaangażowani w tworzenie wspólnej wartości. Kiedy z moją partnerką zgłosiliśmy projekt do budżetu partycypacyjnego, przekonaliśmy się, jak to jest czasochłonne – spotkania, dyskusje, zbieranie podpisów. Nie twierdzę, żeby od razu płacić aktywistom, ale to powinno być rozpoznane jako działalność pożyteczna, którą powinno się ułatwiać.
 

W życiu realnym „ułatwiać” znaczy „opłacać”.
Można dać prawo do dodatkowego dnia wolnego.
 

Płatnego z kieszeni pracodawcy?
Nie, np. z ubezpieczeń społecznych. Przecież ten system powstał za Bismarcka po to, by dbać o ludzi traktowanych jako zasoby niezbędne dla kapitalizmu. Skoro ktoś teraz działa na rzecz dobra wspólnego, jest pewnym zasobem – to okropne słowo, powiedzmy inaczej: dokłada coś do dobra wspólnego, więc w interesie wszystkich jest, by mógł to robić. Racjonalne, by dostawał za to rekompensatę z funduszu zebranego ze składek.
Neoliberalizm próbuje nam wmówić, że sukces i porażka są sprawą indywidualną. Nieprawda. Jedno i drugie ma, mówiąc językiem ekonomistów, efekty zewnętrzne. Sukces promieniuje na zewnątrz, porażka również.
 

A zatem Kulczykowi trzeba zostawić jego miliardy w spokoju, bo jego sukces promieniuje na zewnątrz?
On uosabia problem nadmiernego gromadzenia dóbr. W teorii ekonomicznej mówi się o tym jako o bezproduktywnej tezauryzacji. Nasze ostatnie kryzysy finansowe to właśnie kryzysy nadmiernej akumulacji – elita finansowa stała się zbyt potężna, zgromadzone przez nią środki nie są inwestowane w produkcję, ale w bezproduktywne i szkodliwe spekulacje.

Neoliberałowie chcą wmówić nam, że bogactwo skapuje od bogatych do reszty społeczeństwa, ale dane empiryczne pokazują, że nie jest to prawdą – najbogatsi się bogacą, reszta nie ma z tego absolutnie nic, a nawet traci. Gdy mówiłem o promieniowaniu na zewnątrz sukcesu i porażki, chodziło mi o coś innego: to nie są tylko fakty indywidualne, sukces bądź porażka promieniują na zewnątrz, tworzą rodzaj aury.

W Polsce trudno się żyje, bo mnóstwo ludzi jest niezadowolonych z życia; są sfrustrowani, więc na poziomie relacji codziennych domyślną postawą jest niechęć i agresja.
 

Nowy podmiot polityczny definiowany jest w książce jako „wielość”. Dla mnie brzmi ona zupełnie amorficznie.
Pojęcie wywodzi się od Spinozy, a jego słabe ugruntowanie wynika po części z tego, że w XVII i XVIII w. mieliśmy konkurencję dwóch sposobów myślenia o społeczeństwie. Pierwszy dobrze współgrał z instytucjami przedstawicielskimi i zawiera w sobie strach przed dzikimi masami. To myślenie wygrało, „lud” stał się podmiotem demokracji przedstawicielskiej – może mieć wpływ na rząd i ciała ustawodawcze poprzez głosowanie, ale musi zgodzić się na wykluczenie z bezpośredniego sprawowania władzy. Przez kilkaset lat ćwiczyliśmy ten model, mamy nieskończoną ilość traktatów i praktycznych przykładów jego działania. Druga tradycja została odłożona na bok i prawie nikt jej nie rozwijał.

Samorozpoznanie się wielości jako podmiotu jest możliwe tylko w praktyce. Rozpoznanie pewnej grupy jako narodu jest możliwe dzięki pewnym mechanizmom komunikacji i współdziałania – analogicznie teraz to się może rozegrać w działaniach na poziomie komunikacyjnym. Widzieliśmy to wśród ludzi zgromadzonych na Puerta del Sol, ruchu Occupy oraz w czasie Arabskiej Wiosny – nieustanną komunikację wielości z samą sobą.
 

Trudno jednak mówić, żeby z tego wyszła jakaś skuteczna rewolucja.
W historii nieraz po rewolucjach przychodziła reakcja, najczęściej jednak nie było to całkowite wyzerowanie – regres następował, ale zostawało też coś z postępu. Po ruchach oburzonych została na poziomie politycznym SYRIZA i Podemos, a w dyskursie publicznym zakwestionowanie sensowności polityki zaciskania pasa. Już nawet oficjalne dokumenty UE mówią, że najważniejszym problemem, z którym trzeba się zmierzyć, jest pobudzenie popytu wewnętrznego, co jest możliwe tylko wtedy, gdy ludzie będą zarabiać więcej. To ważne odejście od zasad neoliberalizmu, który jest ekonomią podażową.

Mamy współcześnie kryzys nadprodukcji i niewystarczającego popytu, a nie problemy z niedostatkiem dóbr. To konsekwencja transferu bogactwa od biednych i klasy średniej do bogatych. Za tym musi pójść zadłużanie się, bo za co ludzie mają kupować? Widzimy wewnętrzną sprzeczność kapitalizmu: kupujcie coraz więcej, pracujcie za coraz mniej. Zagregowany dług wszędzie na świecie systematycznie rośnie. Jak długo tak można? Nie wiem, ale na pewno nie w nieskończoność. Kiedy wybuchną kolejne bunty? Tego też nie wiem, ale chwilowy spokój nie wróży wcale końca walki.
W latach 50. i 60. socjologowie amerykańscy ze szkoły funkcjonalistycznej udowadniali, jak bardzo społeczeństwo jest zintegrowaną maszynerią, każdy jest na swoim miejscu. Po czym wybuchły takie zamieszki i wstrząsy, jakich Ameryka nie widziała od czasów wojny secesyjnej. Nikt tego nie przewidział, nikt się nie spodziewał. Tak samo było z Arabską Wiosną – panarabski ruch odwołujący się nie do haseł religijnych, ale do wartości uniwersalnych: równości, demokracji, godności, wolności. Kto by się tego spodziewał? Może jacyś arabiści to przeczuwali, ale poza tym trudno było coś takiego przewidzieć. Koniec świata, jaki znamy, też przyjdzie jak złodziej w środku nocy. ©

JAN SOWA to najciekawszy umysł formacji jeszcze młodych (ur. 1976) intelektualistów, znanych z krytyki zastanych wzorców polskości i słusznie kojarzonych z lewicą o tyle, że mają misyjny, wywrotowy, projektotwórczy temperament. Ich siła (a zarazem źródło niespójności) to bezceremonialne, owocujące świeżymi diagnozami łączenie perspektyw tradycyjnej nauki historycznej z socjologią albo przeniesioną z jednostki na zbiorowość psychoanalizą.
Absolwent polonistyki, psychologii i filozofii, tudzież doktor socjologii, publikuje od kilkunastu lat, ale zaistniał na dobre w 2011 r. książką „Fantomowe ciało króla”, usiłującą przewartościować nasze myślenie o I RP jako rezerwuarze wszystkiego, co jasne w polskiej tradycji politycznej. Definiując Polskę jako kraj „niewydarzony” i naznaczony „brakiem” wobec Zachodu (brakiem instytucji i rozwiązań, które definiują nowoczesność), Sowa próbował uchwycić jej specyfikę przez pryzmat kolonializmu, jaki sarmaci praktykowali wobec ludów zamieszkujących tereny wschodnie.
Właśnie ukazała się jego nowa książka, „Inna Rzeczpospolita jest możliwa”, która diagnozę „niewydarzenia” i nienowoczesności przenosi na czasy dzisiejsze. Nasze kłopoty z państwem są tu częścią szerszego procesu wyczerpywania się obecnego modelu demokracji, a doświadczenie pierwszej Solidarności okazuje się zasobem, z którego możemy czerpać wzory tego, jak zarządzać dobrami wspólnymi w sposób odpowiadający dzisiejszym warunkom gospodarki i technologii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2015