Muzułmanin, ale nasz

Hamid Karzaj jako pierwszy z afgańskich królów i prezydentów złożył urząd, nie tracąc przy tym życia lub wolności. Jego postać i panowanie to alegoria wojny, którą Zachód stoczył pod Hindukuszem.

06.10.2014

Czyta się kilka minut

Prezydent Hamid Karzaj podczas wizyty w Londynie; październik 2013 r. / Fot. Richard Pohle / GETTY IMAGES
Prezydent Hamid Karzaj podczas wizyty w Londynie; październik 2013 r. / Fot. Richard Pohle / GETTY IMAGES

W swoim ostatnim prezydenckim przemówieniu, na pożegnanie, nie potrafił się zdobyć na słowa wdzięczności dla tych, którym zawdzięczał sławę, władzę i najwyższy urząd. „Wojna, która trwa w naszym kraju, nie jest naszą wojną, ale została nam narzucona. To wojna cudzoziemców, a my, Afgańczycy, pełnimy w niej tylko rolę ofiarnego jagnięcia, składanego jej w ofierze. Znów zostaliśmy zdradzeni przez tych, którzy mienili się naszymi przyjaciółmi” – mówił w minionym tygodniu Hamid Karzaj.

Dalej zaś dowodził: „Ta wojna wybuchła, ponieważ chcieli tego Amerykanie, widzieli w tym swój interes. A nasi sąsiedzi z Pakistanu podchwycili okazję, żeby nam zaszkodzić. Powiadam wam, że nie zaznamy pokoju, dopóki Ameryka i Pakistan tego nie zechcą”.

Słowo o niewdzięczności

Karzaj nie nazywał rzeczy po imieniu, ale wszyscy wiedzieli, że zarzucał Amerykanom, iż nie zależało im, by wygrać tę wojnę, ale żeby ciągnąć ją bez końca i wymusić na Afgańczykach zgodę na oddanie im baz wojennych pod Hindukuszem. Pakistan zaś od początku swego istnienia wtrącał się w afgańskie sprawy i szkodził Afgańczykom – pamiętając, że sprzeciwiali się samemu pomysłowi wydzielania z Indii tego oddzielnego państwa tylko dla muzułmanów (Afgańczycy przekonywali wtedy, że lepiej przyłączyć ziemie muzułmanów do istniejącego już Afganistanu, niż tworzyć z nich sztuczny twór).

Pakistańczycy nie zapomnieli tego zwłaszcza przywódcom wielkich pasztuńskich rodów, mieszkających po obu stronach afgańsko-pakistańskiej granicy i nieuznających jej istnienia. Skutki tego trwają do dziś.

Właśnie z jednego z takich rodów – tego samego, który wydał z siebie Ahmada Szaha Durraniego, pierwszego afgańskiego króla i założyciela afgańskiego państwa – wywodził się Karzaj.

Swoją pożegnalną mowę kończył podziękowaniem za pomoc, jaką w czasie swego panowania udzielili mu zagraniczni sojusznicy. Wymienił Indie, Japonię i Chiny, Arabię Saudyjską i Iran, Turcję i Niemcy. Ani słowem nie wspomniał o Amerykanach – choć to oni obalili talibów w 2001 r. i wynieśli go do władzy jako prezydenta, i to oni strzegli go przed rebeliantami, i to oni przez 13 lat łożyli na utrzymanie afgańskiego wojska i w ogóle całego państwa. Ale nie dość tego – Karzaj przestrzegł przed Amerykanami swego następcę, nowego prezydenta Aszrafa Ghaniego: „Strzeż się przyjaciół z Zachodu, a szczególnie Amerykanów”.

Obecny na sali ambasador USA, wysłuchawszy Karzaja, nazwał go niewdzięcznikiem i przypomniał, że na utrzymanie afgańskiego państwa, którym Karzaj rządził, Ameryka wydała setki miliardów dolarów i że w walkach z talibskimi rebeliantami życie straciło prawie 2,5 tys. amerykańskich żołnierzy, a ponad 20 tys. odniosło rany. „Jego słowa napawają mnie smutkiem i goryczą” – powiedział ambasador.

Mąż opatrznościowy...

Jakże inaczej sprawy się miały, gdy przed 13 laty obejmował władzę!

Karzaj budził wtedy na Zachodzie wyłącznie nadzieję – i zachwyt dla nowych wspaniałych czasów, które miały nadejść. W Waszyngtonie i Rzymie, w Delhi, Teheranie i Damaszku uważano go za swojego człowieka. Karzaj równie swobodnie wysławiał się po angielsku, co po persku (i rzecz jasna w ojczystej mowie pasztu). Z taką samą swadą rozprawiał z pasztuńskimi wodzami, co z zachodnimi politykami i bankierami.

Czuł się swobodnie i równie przystojnie wyglądał – i w zachodnich garniturach, i w pasztuńskim turbanie oraz szarawarach. Zachód zachwycał się manierami Afgańczyka, jego erudycją, a nawet sposobem, w jaki się nosił – jego karakułową furażerką i zarzucanym na ramiona purpurowo-zielonym czapanem. Dyktatorzy mody okrzyknęli go najlepiej ubranym mężczyzną świata (wcześniej w podobny zachwyt wpadali na widok Nelsona Mandeli i jego kwiecistych koszul).

Amerykanie zacierali z zadowolenia ręce, a wprowadzając na salony nowego władcę podbitego właśnie przez nich Afganistanu, z dumą przedstawiali go jako żywy dowód, że w epoce globalizacji, internetu i telefonów komórkowych Zachód ze Wschodem mogą się jednak zejść. A nawet, że wcale się od siebie tak bardzo nie różnią.

A przecież wybrali go trochę po omacku, w gorączkowym pośpiechu, zaraz po tym, jak poprzedniego władcę – mułłę Omara, jednookiego emira talibów – jesienią 2001 r. przegonili za to, że udzielił gościny Al-Kaidzie, tej „Międzynarodówce terrorystycznej”, która 11 września 2001 r. zaatakowała Nowy Jork i Waszyngton.

...na niechcianą wojnę

Tymczasem w 2001 r. wojna w Afganistanie była ostatnią rzeczą, której chcieli Amerykanie.

Owszem, szykowali się do inwazji, ale na Irak, gdzie mieli stare porachunki z tamtejszym tyranem Saddamem Husajnem. Chcieli go obalić i zastąpić kimś przychylnym Zachodowi i jego wartościom. Nowy rząd w Bagdadzie miał zapewnić Ameryce bezpieczne dostawy ropy, a przede wszystkim posłużyć za wzór do naśladowania dla całego Bliskiego Wschodu (w tym czasie podobny – do pewnego stopnia, rzecz jasna – eksperyment w postaci „kolorowych rewolucji” trwał w innych miejscach, uchodzących do niedawna za strefę wpływów Rosji: w Serbii, Gruzji, na Ukrainie, w Kirgizji; Amerykanie wspierali te „kolorowe rewolucje”).

O ile więc wielkie muzułmańskie stolice – Bagdad, a także Damaszek czy Kair (gdzie w 2011 r. ruszyła „Arabska Wiosna”) – mogły stać się dla wyznawców islamu wyrocznią i kierunkowskazem, o tyle roli takiej w żaden sposób nie sprostałby afgański Kabul, peryferyjny pod każdym względem.

Wyprawa wojenna w Hindukusz – rozpoczęta w październiku 2001 r. – psuła zatem plany Amerykanów. Ale nie mieli innego wyjścia. Do samego końca liczyli, że wojnę w Afganistanie uda się wygrać samymi samolotami, zaś piechotę morską da się zastąpić przekupionymi afgańskimi watażkami. Nie chcieli tej wojny, bo pamiętali jeszcze tę, którą w latach 80. XX w. stoczyli tam Rosjanie. Żeby wykrwawić śmiertelnego wroga, Amerykanie wspierali wtedy afgańskich partyzantów, a zwłaszcza tych, którzy wyróżniali się męstwem i religijnym fanatyzmem.

Zalecał to sam Zbigniew Brzeziński, uważany w świecie za największego znawcę spraw komunistycznego Wschodu. Prawie ćwierć wieku później, podczas rozmowy w Waszyngtonie, Brzeziński tłumaczył mi zasadność swych racji: „Im boleśniejsze zadawali straty, tym słabszy był Związek Sowiecki i tym bliższe było nasze zwycięstwo w zimnej wojnie”.

Z kolei afgańscy partyzanccy komendanci, opowiadający mi o tamtych czasach, z sarkazmem powtarzali, że Amerykanie gotowi byli bić się o wolność Afganistanu choćby do ostatniego Afgańczyka.

Doradca, kwestor, dyplomata

Wtedy, 25 lat temu, stało się tak, jak przewidział Brzeziński. W 1989 r., po 10 latach wojny, wykrwawieni Sowieci wycofali ostatecznie swe wojska spod Hindukuszu. Wkrótce potem Związek Sowiecki i komunizm wyzionęły ducha. Zachód triumfował. Za to Afganistan pogrążył się w nowej wojnie, którą o władzę i łupy toczyli między sobą zwycięzcy mudżahedini, niedawni protegowani Zachodu. Wystarczyło kilka lat, by stał się upadłym państwem i został zawłaszczony przez „międzynarodówkę terrorystyczną”.

Karzaj uczestniczył w wojnie z Sowietami, ale jako polityk, a nie partyzant. Nie przyłączył się też do żadnej partii fanatyków hołubionych przez Amerykanów i Pakistan. Należał do monarchistów oraz do afgańskich i pasztuńskich nacjonalistów, których Pakistańczycy mieli za wrogów, i których podejrzewali o to, że podjudzają pakistańskich ziomków-Pasztunów do irredenty. Pozbawieni wsparcia, afgańscy monarchiści skazani byli na drugoplanowe role w wojnie z Sowietami – i na przegraną w późniejszej wojnie domowej.

Hamid Karzaj był członkiem armii świątobliwego pira (tj. „starszego”; tak tytułowano plemiennych liderów) Sajjeda Ahmada Gailaniego, wywodzącego się z jednego z najwspanialszych pasztuńskich rodów. Znakomicie wykształcony w Kabulu, Indiach i Ameryce, wprowadzony w tajniki polityki przez ojca, był u Gailaniego sekretarzem, zaufanym doradcą, kwestorem, dyplomatą.

W koalicyjnym rządzie mudżahedinów, który po wygnaniu Sowietów panował w Kabulu przez kilka lat – do wybuchu wojny domowej – Karzaj został wiceministrem dyplomacji. Rozczarowany wojną i mudżahedinami, wyjechał z ojcem do pakistańskiej Kwety. Tam zajmował się biznesem i naradzał z innymi monarchistami, jak sprowadzić z wygnania w Rzymie i osadzić z powrotem w Kabulu obalonego w 1973 r. króla Zahira Szaha. W Pakistanie wdał się nawet w kontakty z talibami, którzy chcieli pokonać skłóconych mudżahedinów i zabiegali o poparcie pasztuńskich rodów.

Ale Karzajowie odmówili pomocy talibom. Ci zaś, chcąc się zemścić, zabili ojca Hamida.

Co to za jeden?

Kiedy jesienią 2001 r. Amerykanie zwyciężyli talibów i szukali nowego przywódcy dla Afganistanu, Hamid Karzaj spadł im jak z nieba.

Był wojennym weteranem, ale nie watażką; nie uczestniczył w grabieżczej wojnie domowej. Nie był też religijnym fanatykiem, których Amerykanie teraz uważali za wrogów. Karzaj miał uchodzić za przykład dobrego muzułmanina, głoszącego umiar i tolerancję, a nie nawołującego do „świętej wojny”.

Jedynym mankamentem Karzaja było to, że w Afganistanie – było nie było kraju, którym miał rządzić jako prezydent – mało kto o nim słyszał. Gdy w grudniu 2001 r. do Kabulu dotarły wieści, że w dalekich Niemczech, na międzynarodowej konferencji w zamku nad Renem, niejaki Hamid Karzaj został wybrany na nowego przywódcę kraju, na próżno wypytywałem o niego znajomych partyzanckich komendantów.

Nie słyszał o nim nawet król Zahir Szah, którego Karzaj chciał ponownie osadzić na tronie. „Co to za jeden?” – zapytał zdziwiony były monarcha, kiedy doniesiono mu w Rzymie o wyborze Karzaja na przywódcę Afganistanu.

Niewiele zresztą brakowało, by intronizację Karzaja zniweczyli sami Amerykanie. Kiedy przekradł się do Afganistanu, żeby buntować przeciwko talibom pasztuńskie plemiona, jego karawana została zbombardowana omyłkowo przez Amerykanów, którzy wzięli ją za oddział talibów.

Tam walczcie, nie tutaj!

Pierwsze lata panowania Karzaja upłynęły pod znakiem sukcesów.

Po raz pierwszy od ćwierć wieku w Afganistanie ucichła wojna. Talibowie porzucili karabiny albo uciekli do Pakistanu. Z Kabulu do Kandaharu, głównego miasta na południu kraju, można było przejechać rejsowym autobusem – drogą, która dotąd była zamknięta przez niezliczone fronty, posterunki partyzantów i zwykłych rabusiów. Do Afganistanu zjechały armie cudzoziemców, by doradzać Afgańczykom i ich szkolić, budować drogi, mosty, domy, szkoły i szpitale. Litania mniejszych i większych osiągnięć zdawała się nie mieć końca.

Jednak z pałacu afgańskiego prezydenta coraz częściej dawały się też słyszeć pomruki zniecierpliwienia i gniewu. Karzaj skarżył się na Amerykanów, że mają w pogardzie życie Afgańczyków i bombardują ich wioski; że wystarczy byle donos zawistnego sąsiada, by amerykańskie samoloty podrywały się do lotu i równały z ziemią rzekome kryjówki rzekomych talibów.

Ale w Afganistanie pojawili się także prawdziwi partyzanci. Gdy w 2003 r. Amerykanie najechali na Irak, kierując tam wszystkie siły i środki – talibowie wrócili z pakistańskich kryjówek. Żeby nie tracić swych żołnierzy, do walki z partyzantami Amerykanie posyłali lotnictwo, które niszczyło podejrzane wioski. Unikali w ten sposób własnych strat, ale powodowali je wśród afgańskich cywilów. Karzaj nie mógł się z tym pogodzić, podobnie jak z pacyfikacjami wiosek, podczas których żołnierze amerykańscy przeszukiwali domostwa, gwałcąc święte w Afganistanie prawo nietykalności domowego ogniska.

„Chcecie się bić z talibami i Al-Kaidą? Proszę bardzo! Tylko nie szukajcie ich tam, gdzie ich nie ma! – krzyczał na amerykańskich generałów. – A w Afganistanie ich nie ma. Są za to w Pakistanie i dobrze to wiecie. Tam walczcie, nie tutaj!”.

Amerykanie to wiedzieli. Ale nie mogli przenieść wojny do Pakistanu, który formalnie pozostawał ich sojusznikiem. Wyrażali więc współczucie, wypłacali odszkodowania, obiecywali, że dołożą starań.

Demokracja po afgańsku

Karzaj narzekał też, że choć Zachód obiecał Afgańczykom góry złota, nie pozwala im dotknąć ofiarowywanych dolarów, euro i jenów. Przysłani z Zachodu doradcy twierdzili, że Afgańczycy wszystko rozkradną i zmarnują. Sami decydowali za afgańskich ministrów, co potrzebne Afganistanowi. W efekcie darczyńcy rozdzielali między siebie pieniądze ofiarowane na pomoc Afganistanowi i sami w znacznej mierze je przejadali. Przy okazji płacąc krocie (i samemu zarabiając majątki na pomocy), podkupywali do swych organizacji najlepiej wykształconych Afgańczyków, zostawiając w urzędach miernoty. „Jako prezydent biorę odpowiedzialność za drobne łapówkarstwo – mówił z wyrzutem Karzaj. – Ale za wielką korupcję odpowiada Zachód”.

Uskarżał się, że Amerykanie chcieli go ubezwłasnowolnić, uczynić swoją marionetką. „Chcieli, żebym był słabym prezydentem, we wszystkim od nich zależnym, żebym we wszystkim ich słuchał” – mówił w czerwcu tego roku w wywiadzie dla tygodnika „The Atlantic”.

Do koalicyjnego rządu, na którego czele stanął, ale którego nie wybierał, weszło wielu komendantów i watażków z czasów wojny z Rosjanami i wojny domowej. Siłę dawały im ich prywatne armie. Niektórych Amerykanie wynajmowali do pościgu za talibami i Al-Kaidą, a także jako prywatne agencje ochrony ambasad i organizacji dobroczynnych. Im pozwalali zachować swe wojsko. Innym nakazywali rozpuszczać oddziały.

Aby nie polegać na jednych ani na drugich, Karzaj zaczął tworzyć własną niezależną strukturę władzy. „Nie mogłem ufać moim ministrom, więc odwoływałem się do tradycyjnych przywódców wioskowych, starszyzny plemiennej. Od nich dowiadywałem się, jak się mają sprawy w kraju i polegając na tym, podejmowałem decyzje” – mówił w „The Atlantic”. Zamiast z ministrami i zagranicznymi dyplomatami, naradzał się więc z bosonogimi chanami i malikami w turbanach i szarawarach. Radził się i doradzał, rozpatrywał skargi, rozdzielał awanse, przywileje i pieniądze.

Na Zachodzie wytykano mu, że w ten sposób pielęgnuje najgorsze tradycje politycznej korupcji i kumoterstwa, że opiera się postępowi. „Moje rozumienie demokracji jest inne od zachodniego – tłumaczył w „The Atlantic”. – Demokracja nie polega tylko na przedstawicielstwie, jak to jest u was na Zachodzie, lecz na współudziale, jak to jest w naszych tradycyjnych społecznościach. Dlaczego ludzie na Zachodzie nie idą głosować w wyborach? Bo nie widzą sensu w demokracji sprowadzonej jedynie do prawa wyboru spośród siebie przedstawicieli. Ludziom to nie wystarcza, sami chcą mieć udział w tym, co się wokół nich dzieje. My tak w Afganistanie rozumiemy demokrację. I w tym sensie, rzeczywiście, rządziłem nie jak zachodni prezydent, lecz wschodni chan”.

Hamid kontra Barack

W efekcie, z każdym rokiem panowania Karzaja drogi jego i Zachodu rozchodziły się coraz bardziej – i coraz bardziej mieli siebie nawzajem dość. Dopóki w Waszyngtonie rządził George W. Bush, pochłonięty wojną w Iraku, spory i nieporozumienia z Afgańczykiem udawało się jakoś łagodzić. Ale kiedy do Białego Domu wprowadził się Barack Obama, między Stanami i Afganistanem zapanował „stan zimnej wojny”.

Nowi gospodarze Białego Domu mieli Karzaja za kłótliwego, nieudolnego i skorumpowanego kacyka, za zdradzieckiego niewdzięcznika cierpiącego na paranoję i manie prześladowcze. Afgańczyk nigdy nie darował Obamie, że ten w 2009 r. kazał sfałszować prezydencką elekcję w Afganistanie, aby tylko odsunąć Karzaja od władzy [ostatecznie Karzaj wygrał: przeszedł do drugiej tury wraz z byłym szefem MSZ Abdullahem Abdullahem, ale druga tura nie odbyła się, gdyż rywal się wycofał – red.]. Dla Hamida Karzaja, przywódcy wyczulonego na punkcie własnej godności, była to zniewaga nie do wybaczenia.

Ostatnie pięć lat jego rządów upłynęło więc pod znakiem otwartej wojny z Amerykanami. Obama zwiększył liczebność wojsk USA w Afganistanie do stu tysięcy, a piechota morska, nie ceregieląc się z miejscowymi obyczajami, bombardowała i pacyfikowała wsie. Ginęły tysiące cywilów, Karzaj przeklinał niedawnych sojuszników i dobrodziejów. A na koniec swojego panowania odmówił złożenia prezydenckiego podpisu pod gotową i zatwierdzoną umową o utworzeniu w Afganistanie baz wojskowych USA i pozostawieniu tam na wiele lat amerykańskich wojsk. „Czy podpiszemy z nimi umowę czy nie, Amerykanie i tak zrobią, co będzie im się podobało” – tłumaczył Karzaj [ostatecznie ustalono, dopiero w minionym tygodniu, że umowę taką podpisze z USA przedstawiciel nowego prezydenta Aszrafa Ghaniego; on sam nie chciał tego uczynić – red.].

Zausznicy Karzaja twierdzili zaś, że nie chciał przejść do historii jako nowe wcielenie XIX-wiecznego szacha Szudży – człowieka wyniesionego do władzy przez Brytyjczyków i uchodzącego wśród Afgańczyków za synonim zdrady, afgańskiej Targowicy.

Karzaj, jakim go znałem

Przyjął mnie na audiencji na początku panowania – wtedy, gdy jeszcze mówiono o nim, że łączy w sobie światy Zachodu i Wschodu.

Na koniec posłuchania poprosiłem o autograf. Zbierałem je w tamtych latach dla syna. Wszystkie miały wyglądać jednakowo: podpis sławnego męża stanu, artysty czy sportowca pod sentencją „Keep on Rockin’ in the Free World”, zaczerpniętą z pieśni Neila Younga, jednego z hymnów rock and rolla.

Karzaj zawahał się, a potem poprosił, żeby podyktować mu dedykację słowo po słowie. A gdy je wykaligrafował, złożył pod nimi zamaszysty podpis. „Keep on Rockin’...”, czyli z grubsza: „Dawaj ciągle czadu w wolnym świecie”. Nie miał pojęcia, co to znaczy.

Przyszło mi do głowy, że także przez wolny świat mógł rozumieć coś innego niż Zachód, a Zachód z kolei nie wyobrażał sobie nawet, aby mogło to znaczyć cokolwiek innego. Stąd zapewne wzięła się większość nieporozumień, rozczarowań i pretensji, które towarzyszyły rządom afgańskiego prezydenta – i teraz pożegnaniu z nim.

Zamiast posłużyć za żywy dowód, że w naszych czasach Zachód nie musi się różnić ze Wschodem, Karzaj okazał się raczej potwierdzeniem starej tezy Kiplinga, że Zachód ze Wschodem zejść się raczej nie mogą.


Autor jest reportażystą i redaktorem PAP. Opublikował książki o Afryce i Azji, w tym reporterską o Afganistanie „Modlitwa o deszcz”, która powstała jako efekt jedenastu podróży do tego kraju. Powyższy tekst napisał specjalnie dla „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2014