Mówię im, że śmierć jest jak sen

Wykształcenie średnie pielęgniarskie. 18 lat pracowała jako pielęgniarka anestezjologiczna, sześć lat jako pielęgniarka paliatywna. Ma dwoje dzieci (20 i18 lat), rozwiedziona, zarabia 1390złotych brutto miesięcznie.

02.07.2007

Czyta się kilka minut

Przed Kancelarią Premiera / Fot. ELŻBIETA LEMPP /
Przed Kancelarią Premiera / Fot. ELŻBIETA LEMPP /

Kamil Kowalski: - Pracuje Pani na oddziale paliatywnym. To przypadek czy świadomy wybór?

Iwona Cieśla: - Pielęgniarką jestem z powołania, a przyszłam tutaj na własne życzenie. Wcześniej byłam anestezjologiem na bloku operacyjnym, ale sama zachorowałam i nie mogłam już pracować w polu elektromagnetycznym, a w mojej rodzinie było bardzo dużo przypadków nowotworowych. Nie tylko dorośli, także małe dzieci - siostrzenica półtoraroczna i jeszcze siedemnastolatka.

- Udało się pokonać te choroby?

- Nie.

- I mimo porażek medycyny zdecydowała się Pani na ten rodzaj pielęgniarstwa?

- Lubię ludzi. Dość szybko się integruję z pacjentami. Lubię rozmawiać, rozumiem te choroby. Praca na oddziale paliatywnym jest inna niż praca "zwykłej" pielęgniarki. Na normalnym oddziale wygląda to tak: pacjent przychodzi na oddział, jest z nim w kontakcie, ma stabilną sytuację chorobową. Stabilną, czyli robi się wstrzyknięcia, kroplówki, lewatywy, zmiany worków stomijnych, opatrunki. A tu dochodzi jeszcze psychologia. 95 proc. pacjentów wie o swojej chorobie nowotworowej. Zna swój kres. Dla takich pacjentów zwykłe podłączanie kroplówki wiąże się z rozmową: "A czy to dzisiaj?". Oni muszą o to zapytać. No a potem nadchodzi część najtrudniejsza, czyli agonia, sam moment śmierci, tego ostatniego żegnania się - wtedy kiedy trzyma mnie za rękę, wtedy kiedy...

- Jak odchodzą ludzie?

- Bardzo różnie. Pogodzeni, skłóceni ze światem i z Bogiem, niezgadzający się na to... Wtedy jest najtrudniej, bo to boli także kogoś, kto towarzyszy. Ci odchodzący stają się wtedy bliskimi i nawet, można powiedzieć, najbliższymi ludźmi.

- Co Pani odpowiada na pytania: "Czy to dzisiaj?", "Czy to już?".

- Kiedyś moja chrześnica poprosiła, żeby przyjść, bo chce porozmawiać o śmierci. Miała wówczas 17 lat. To ja ją wprowadzałam w okres dojrzewania, opowiadałam o porodach czy stosunkach płciowych. I nagle taka prośba. Więc opowiadałam, że śmierć jest niczym innym jak snem.

- Jak reagują pacjenci, kiedy im Pani o tym mówi?

- Niektórzy wiedzą, że odchodzą. Chcą tylko, żeby im podać coś przeciwbólowego, żeby z nimi pobyć, pośpiewać, czy żeby się z nimi pomodlić. Magda ta moja chrześnica - mocno mnie poruszyła, ale był jeszcze pan Marianek, który przyszedł do nas na oddział w stanie mocnego niedotlenienia. Miał taką duszność, że po prostu... no, wiedział, że to są chwile. Ale nam się udało podać leki, które szybko rozkurczyły oskrzela i przeżył, a ja mu mówiłam, że na pewno będzie lepiej.

Od tej pory pan Marianek wierzył w każde moje wytłumaczenie. Choć jego stan się pogarszał, on pytał: "A czy to też mi pomoże?". Wezwaliśmy rodzinę, ale on mnie wziął za rękę i powiedział: "Tak cię kocham, jak pragnę żyć".

- Jak jeszcze można pomóc terminalnie chorym?

- Jest wiele sposobów: podawanie tlenu, wysokie ułożenie, no i dużo leków, które hamują lęki. Kiedy chory odchodzi w lęku, trzeba coś podać. Nie chodzi o to, żeby go uśpić czy ogłupić, tylko żeby on tak troszkę wyluzował. I rozmowa, i głaskanie - wszystko, co sprawia, żeby czuł się w miarę bezpiecznie. Najważniejsze jest wprowadzenie nastroju spokoju. Nauczyłam się tego na bloku operacyjnym.

- Chodzi o komfort psychiczny?

- Tak. Bo ten moment tylko w niektórych przypadkach trwa krótko.

- Zdarza się, że ktoś nie wytrzymuje tej pracy?

- Nie. Ale my jesteśmy mocnym zespołem. Pomaga nam też psycholog szpitalny. Mamy świetnego księdza, który również ma doświadczenie, bo jako alumn miał praktyki z dziećmi chorymi terminalnie. Przyszedł kiedyś i mówi: "Wie pani co? Na tym oddziale można stracić wiarę i nadzieję".

Ja też spędziłam trochę czasu w szpitalu na Ligocie, gdzie dzieci od roczku do osiemnastego roku życia walczą z nowotworami. Dużo trudniejsza jest praca z dziećmi, bo dzieci są bardzo wyczulone, mądre, dojrzałe, świetnie się orientują w swojej chorobie, umieją zadawać pytania. Nie chodzi o oszukiwanie, ale żeby dobrze wykorzystać ten czas, który nam został.

- Często korzysta Pani z pomocy psychologa?

- Pani psycholog tu przychodzi i prowadzimy rozmowy. Chorzy przewijają się w nich między bluzkami a perfumami. Po prostu musimy z tym żyć. To jest dość mocno zakodowane i to też się odbija na naszym życiu. Patrzymy na nie trochę inaczej.

- Czy ta praca nie wywołuje w Pani lęku o najbliższych? Czy nie dotyka was jakiś rodzaj nadwrażliwości?

- Nie. Wśród koleżanek na naszym oddziale nie dostrzegam tego. Sama jestem po kilku operacjach i zawsze bardzo szybko się zbierałam do życia, jakby się nigdy nic nie stało. Ale ja chyba zawsze byłam mocna. Miałam guzek piersi, ale nie robiłam żadnego generalnego "sprzątania szaf" czy ostatnich życzeń.

- A zdarzyło się Pani kiedyś okłamywać pacjenta?

- Bywa, że rodzina mówi: "Nasz tata nie wie, że jest chory na chorobę nowotworową", a rozsiew jest taki, że zostało mu około miesiąca. Jeśli ktoś taki pyta: "A co tu tak mało ludzi?", odpowiadamy: "Tu jest oddział mniejszy, nie ma zgiełku". Przychodzi pani rehabilitantka i mówi: "Jest to oddział eksperymentalny, nowy, nastawiony na to, żeby więcej być z pacjentem". Jeśli rodzina sobie nie życzy - prawdy się nie mówi, ale też się nie kłamie.

- Pewnie zdarzają się sytuacje, kiedy rodzina chce uchronić chorego, a on się domyśla i stawia Panią w kłopotliwej sytuacji.

- Wtedy odpowiadam, że nikt nigdy dokładnie nie wie, co go spotka i jak się to wszystko potoczy. "A dzisiaj jak się pan czuje?". "A dzisiaj nawet nieźle". "A widzi pan - chodzi o to, żeby taki był każdy dzień! Także jutro!". Jeśli szefowa daje prikaz, żeby nie mówić, to woalujemy. Zawsze znajdzie się jakaś odpowiedź. Gdy np. zapyta: "Czy ja już umieram?", to odpowiadam: "No wie pan... tak umierający ludzie nie wyglądają!".

- Jaka sytuacja jest lepsza: kiedy pacjent wie, czy kiedy mimo wszystko ukrywa się przed nim prawdę?

- Dla personelu zdecydowanie prościej, gdy ktoś jest nieświadomy, a objawy są tak delikatne, że on po prostu nie ma świadomości odchodzenia. Albo wtedy, kiedy jest pogodzony. Ale jeśli ktoś jest w buncie, walczy ze światem, z Panem Bogiem, z rodziną, z losem, to złość nie pomaga mu w przejściu na drugi brzeg. Wtedy objawy choroby zaostrzają się, gorzej działają leki. Wtedy wszystko jest takie... jednak straszne.

- Jeśli rodzina sobie nie życzy, by krewny wiedział o swojej chorobie, to czy nie próbuje się ją przekonywać, że jednak warto powiedzieć prawdę?

- To zależy. Czasem nie mają racji. Czasem są ważne sprawy do pozałatwiania - majątkowe, osobiste. W takich przypadkach delikatnie mówi się rodzinie, że może trzeba powiedzieć choremu. Człowiek ma prawo zarządzić ostatnim czasem, majątkiem, czasem chce się z kimś pogodzić...

- A zdarzyła się sytuacja, kiedy sumienie nie pozwoliło Pani zachować się zgodnie z wolą rodziny?

- Tak, kiedy rodzina przyprowadziła notariusza i chciała, żeby chory coś tam podpisał, a on był strasznie rozdygotany. No i prosili, żeby przytrzymać mu rękę do podpisu. To absolutnie nie wchodziło w rachubę. Pierwsza do spełnienia jest wola chorego.

- Która ze śmierci była dla Pani najtrudniejsza?

- Kiedy umierała moja koleżanka pielęgniarka. Tu, na tym oddziale. Nie można było zastosować wobec niej tej gry obliczonej na łagodzenie lęku. Umierała na raka płuc. W momencie, kiedy brała już sporo leków, pojawiło się krwioplucie, a to już nawet dla laików wskazówka, że jest niedobrze. Trudno ją było "oszukać", ale wybrnęliśmy z tego: doszukaliśmy się, że wszystkie sterydy powodują kruchość naczyń i krwawienie. Później dostawała leki przeciwlękowe, a jeszcze później weszła w stan niedotlenienia i znalazła się poza świadomością, więc ten kontakt słowny i wzrokowy był przerwany. Zatem, oczywiście z naszego punktu widzenia jako personelu, było troszeczkę lepiej, bo już wiedziałyśmy, że jest nieprzytomna i że nie wie, co się z nią dzieje.

- Pytałem wcześniej, czy opieka nad umierającymi nie grozi lękami o bliskich. Co ze znieczuleniem wobec cudzej śmierci?

- Nie zauważyłam nic takiego. Przyzwyczaić się mogą ludzie mało wrażliwi. Wrażliwość powoduje, że za każdym razem jest inaczej. Ale pierwsze zgony są bardziej pamiętane, wiadomo, że to, co człowiek robi pierwszy raz, zawsze mu sprawia trudność.

- Czy w ciągu lat Pani pracy zdarzył się cud?

- Tak. Pani Basia. Miała 46 czy 47 lat. To był rozsiany nowotwór, lekarze bez pardonu powiedzieli: "Zostało pani jakieś dwa miesiące życia", a ona żyła jeszcze trzy lata. Ona jest przykładem, że umysł potrafi wiele. No, ale niestety już jej nie ma.

- W zespołach hospicyjnych, które opiekują się chorymi w domach, praktykuje się okresy przerw między kolejnymi zadaniami. Czy pielęgniarki paliatywne mają dłuższy urlop?

- U nas tego nie ma. Sama pracuję na dwa etaty, bo mam także umowę-zlecenie na prywatną opiekę paliatywną, więc praca wypełnia każdy mój dzień.

Jesteśmy świadome, że można się wypalić zawodowo. Dlatego jeździmy na szkolenia. Zresztą w naszej grupie jesteśmy mocno ze sobą związane i to daje poczucie wsparcia. Człowiek może być zmęczony fizycznie, i jeszcze bardziej psychicznie, tym, że dla niemal wszystkich naszych podopiecznych to droga w jedną stronę.

- A pensja? Zarabia Pani lepiej niż zwykła pielęgniarka?

- Żadna różnica. Teraz nie ma takich podziałów.

- I nie ma Pani poczucia niesprawiedliwości?

- Nie. Przeważają duchowe sprawy. Oczywiście wolałybyśmy mieć trochę więcej. Ale poczucie niesprawiedliwości - nie. Człowiek roszczeniowy nie jest nic wart. Nie uważamy się za lepsze.

- Można w ogóle lubić taką pracę?

- Tak. Można mieć bardzo dużo pieniędzy i robić coś jak robot, ale jak się ma w sobie iskierkę, wtedy idzie się nawet za marne pieniądze. To nie one powinny być wykładnikiem wartości naszej pracy. Nie powinno tak być, ludzie powinni się lubić. Na każdym stanowisku człowiek powinien wykonywać dobrze swoją pracę. To jak z tym księdzem... że tutaj można stracić wiarę i nadzieję, a to nieprawda.

- Jest pani wierząca?

- Tak, trzeba wierzyć.

Iwona Cieśla (43 lata), wykształcenie średnie pielęgniarskie, 18 lat pracowała jako pielęgniarka anestezjologiczna, sześć lat jako pielęgniarka paliatywna, ma dwoje dzieci (20 i 18 lat), rozwiedziona, zarabia 1390 złotych brutto miesięcznie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2007