Miejsce na serce

RADEK RAK, pisarz: Dopiero kilka lat temu odkryłem swoją podmiotowość – że coś istotnego w moim życiu może zależeć wyłącznie ode mnie. Wcześniej świat rzucał mną w różne strony, a ja głównie próbowałem przeżyć.

10.05.2021

Czyta się kilka minut

 / MIKOŁAJ STARZYŃSKI / POWERGRAPH / MATERIAŁY PRASOWE
/ MIKOŁAJ STARZYŃSKI / POWERGRAPH / MATERIAŁY PRASOWE

MICHAŁ SOWIŃSKI: Jesteś głosem prowincji?

RADEK RAK: Nie jestem tego pewien, pochodzę po prostu z małego miasteczka na Podkarpaciu, ale czy to wystarczy? Z drugiej strony: choć mieszkam w Krakowie już sześć lat, to wciąż czuję się mocno związany z moją rodzinną Dębicą. Każdy – i bycie pisarzem nie ma tu znaczenia – ma w sobie krajobraz kluczowy dla jego wyobraźni. Tam jest ten mój.

Teraz o polskiej prowincji pisze się sporo.

Niestety, obraz, jaki wyłania się z tych opowieści, jest mocno skrzywiony, bo sformatowany pod odbiorcę z Warszawy czy Krakowa. A ja zawsze byłem z Dębicy i nie przekonują mnie narracje o prowincji jako o miejscu z sielanki, gdzie mieszczuch jedzie odpocząć, czy wręcz – odzyskać sens życia. Albo w drugą stronę: prowincja jako Mordor, gdzie wszyscy mają czarne paznokcie, panuje powszechna patologia i w dodatku – zgroza! – ludzie chodzą do kościoła. Zawsze bolały mnie takie uproszczenia.

Czyje na przykład?

Poczułem się wręcz dotknięty „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator. Rozumiem, że to powieść, fikcja, w dodatku w konwencji kryminalnej, więc ten Wałbrzych nie jest oczywiście prawdziwy. Jednak wciąż kłuła mnie w oczy przesada i nagromadzenie wszelkich możliwych stereotypów o małym mieście. Choć geograficznie daleko mi do Dolnego Śląska, to jednak odruchowo czuję solidarność z takimi miejscami.

Co mają ze sobą wspólnego?

Społeczności we wszystkich miasteczkach, w których transformacja zmiotła przemysł, wyglądają podobnie. Pejzaż zresztą też. Polska literatura niestety wciąż nie przepracowała tego problemu. Sam chętnie napisałbym realistyczną powieść o latach 90., ale muszę jeszcze do tego dojrzeć. Nie jest łatwo zmierzyć się z postapokalipsą.

Aż tak?

Dzieciństwo spędziłem na zabawach w zrujnowanych fabrykach i opuszczonych cegielniach. W naszej okolicy była kolej wąskotorowa, która jeszcze przez jakiś czas woziła glinę. Nie wolno nam było kręcić się w jej pobliżu, więc oczywiście skakaliśmy z wiaduktu do jadących wagonów. Nigdy nie powiedziałem o tym rodzicom, i dobrze.

Czyli wychowałeś się na ruinach starego świata, dosłownie.

Najbardziej przerażająca był dezintegracja lokalnej społeczności. Moi rodzice są przedstawicielami małomiasteczkowej inteligencji, więc przeszli przez tamte zawirowania stosunkowo bezboleśnie, ale byli raczej wyjątkiem. Mojej dalszej rodzinie, a także wielu znajomym ze szkoły, nagle świat się po prostu zawalił i przez lata nie było nadziei na poprawę. A gdyby nie pomoc z zewnątrz – przede wszystkim Unii Europejskiej – podział na Polskę A i B dalej by się tylko pogłębiał.

Czy to nieuchronne, że zmierzamy od literatury do polityki?

Zależy, jak rozumie się te pojęcia. Moim zdaniem literatura, która jest już na wstępie sformatowana ideologicznie pod konkretnego odbiorcę: prawicowca, lewicowca, zagorzałego wolnorynkowca itd. – jest bez sensu. To przekonywanie przekonanych, w dodatku szkodliwe, bo tylko pogłębiające i tak już mocne w Polsce podziały. Zupełnie nie obchodzi mnie, jakie poglądy ma czytelnik moich książek. „Baśń o wężowym sercu”, co ciekawe, podobała się ludziom z pełnego ideologicznego spektrum. Oczywiście, mam swoje poglądy, jak każdy, wolę jednak nie owijać się nimi szczelnie, bo to zubaża doświadczanie rzeczywistości. Unikam, jak mogę, utartych schematów – staram się wręcz pisać wbrew temu, co myślę. Wielu nowych rzeczy można się w ten sposób o sobie dowiedzieć. Inna sprawa, że wszystko, co ­napiszesz o Polsce, wrzuca cię w wir polityki. Nie ma na to siły.

Ale wszystko, co napiszesz o Galicji, wrzuca Cię w wir baśni i mitów? Kraina semper felix?

Moja Galicja z całą pewnością nie jest felix. Opowiadam o tym, co znam, co mnie ukształtowało: ludziach, historii, krajobrazach – w tym także o baśniach i podaniach. Gdybym pochodził z innego regionu, zapewne pisałbym o czymś innym. Ale urodziłem się tu, podobnie jak co najmniej dwanaście pokoleń moich przodków (do tylu udało mi się dotrzeć).

Czyli Galicja nie jest pod tym względem wyjątkowa?

Ostatnio wyszła trylogia o Utopku Leszka Libery, wcześniej „Drach” Szczepana Twardocha, które też wprost wyrastają z ducha miejsca. Wszędzie można wydestylować swoistą chtoniczną opowieść.

Osobna sprawa to tożsamość galicyjska. Ostatnio spotkaliśmy się ze znajomymi z fandomu i opowiadaliśmy sobie, gdzie ostatnio podróżowaliśmy. Ten był w Brnie, tamten we Lwowie, ja w Pradze, a tylko jeden w Warszawie, czyli – jak zgodnie stwierdziliśmy – za granicą. Naturalne. Choć jednocześnie to przywiązanie do tradycji CK Monarchii jest jakoś żartobliwe, bo przecież nikt raczej nie chce, żeby nagle pojawił się potomek Habsburgów i odbudował nam tutaj Austro-Węgry. Jesteśmy mimo wszystko w miarę normalni. Z drugiej strony traktuję tę przestrzeń jako rodzaj samonapędzającej się opowieści, z której można czerpać pełnymi garściami. A poza wszystkim jest mi tu dobrze, nie chciałbym się wyprowadzać z mojej krainy.

I dokąd może doprowadzić Cię ta samobieżna opowieść galicyjska?

Tam, gdzie nią pokieruję! Jednak bardziej interesuje mnie co innego – sercem „Baśni o wężowym sercu” jest mit, czyli historia, którą dobrze znamy i powtarzamy, nie zawsze świadomie. Zgodnie z definicją to rodzaj opowieści, dzięki której rozumiemy nasze miejsce w świecie oraz to, jak on działa.

Czyli to nie jest tak zwana książka o Polsce?

Śmieszą mnie książki, w których słowo „Polska” odmieniane jest przez wszystkie przypadki. „Baśń…” to historia dwóch ludzi i ich wewnętrznej wędrówki. Każdy z nich podążył w życiu inną ścieżką, a ja starałem się pokazać, co stało za ich wyborami. Próbowałem odpowiedzieć na pytanie, jaka jest zasadnicza różnica między panem a chamem – na czym dokładnie polega ta relacja. O tym jest ta książka. A kontekst historyczny, który jak na książkę fantastyczną jest oddany bardzo wiernie, to jedynie tło.

Wierność historyczna w książce fantastycznej?

Wzorem dla mnie była trylogia husycka Andrzeja Sapkowskiego. Odrobiłem porządnie lekcję historii i celowałem właśnie w ten poziom dokładności. Nie chodziło mi jednak o dogłębną analizę wydarzeń składających się na rabację galicyjską ani ich rzutowanie na teraźniejszość. Oczywiście, można tę powieść czytać w ten sposób – i wiele osób tak robi – ja jednak niewiele już o tym myślałem podczas pisania. Ważniejsze było dla mnie, żeby zrozumieć, co zrobił Jakub Szela. Dlaczego oddał swoje serce i czym ono właściwie jest.

Masz rzadką dziś umiejętność mówienia wprost i bez zadęcia o kwestiach metafizycznych.

Dzięki. To powietrze, którym oddycham, więc przychodzi mi to naturalnie. Nigdy nie odżegnywałem się od swojej religijności, choć to droga pełna turbulencji.

To czym jest serce?

Na początku obawiałem się, że jestem zbyt dosłowny, bo przecież nawet motto dałem z Mistrza Eckharta. Ale słowo „serce” rozumiem dokładnie tak jak on – nie jako miejsce, gdzie rodzą się emocje, ale najgłębszy z punktów naszego jestestwa, gdzie człowiek może być w pełni sobą – przestrzeń, w której można spotkać się z Absolutem. O ile istnieje – jeśli nie, to z jego brakiem. A tu przy okazji „Baśni...” wszyscy dookoła nic, tylko: „chłopi”, „pańszczyzna”, no i oczywiście „Polska” we wszystkich przypadkach.

Nie ma się co dziwić. Od lat nurt rozliczeń historycznych jest silny w polskiej kulturze – szczególnie wątek niewolnictwa feudalnego.

To oczywiście bardzo bliski mi temat, bo przez większą część swojego życia byłem człowiekiem, który, podobnie jak chłop, „nie może”. Doskonale więc rozumiem los książkowego chama, a wiele elementów fabuły wziąłem z własnego doświadczenia.

Chyba jednak 150 lat temu było nieco inaczej…

Nieco. Mechanizm pozostał przecież ten sam – dalej istnieje wąska grupa ludzi, którzy mają władzę, a reszta jest im podporządkowana. Dopiero w ciągu ostatnich kilku lat odkryłem swoją podmiotowość – że coś istotnego w moim życiu może zależeć wyłącznie ode mnie. Wcześniej świat rzucał mną w różne strony, a ja głównie próbowałem przeżyć. Dlatego „Baśń…” jest nie tyle analizą napięć klasowych, co raczej zapisem indywidualnego doświadczenia przemocy i wykorzystywania. Niektórzy mogą tego nie zauważyć ze względu na historyczno-fantastyczny sztafaż książki, ale mój kolega z klasy powiedział: „Raku, przecież tu opisałeś naszą szkołę”. W porównaniu z chłopami pańszczyźnianymi z połowy XIX wieku zmienił się nasz status materialny, już nie przymieramy głodem na przednówku, ale relacje poddaństwa pozostały i to na wielu poziomach.

Czy socjalizm, czy kapitalizm, zawsze w Polsce wychodzi z tego feudalizm, tak mówi dziś obiegowa mądrość. A Ty piszesz ze świadomością klasową.

To wyszło przypadkiem. Nie jestem humanistą, tylko przyrodnikiem, więc nie potrafię ująć tego problemu całościowo, jak choćby ostatnio Adam Leszczyński w „Ludowej historii Polski”. Ale podpisuję się pod jego książką obiema rękami i nogami. Trafnie i precyzyjnie ujął to, czego do dziś doświadczają na co dzień ludzie z prowincji – poczucie gorszości, kompleks wobec elit i permanentna, wyczerpująca bezsilność.

Cały czas wypływa nam ta polityka…

Bo w swojej głębokiej strukturze polskie realia polityczne i społeczne niewiele się zmieniły przez ostatnie dwieście lat. Wróćmy do mitu o Szeli – oto źli i tępi panowie, którzy gnębią biedotę, co budzi w niej słuszny gniew. Aż nagle przychodzi cyniczny polityk, rozdaje pieniądze i podburza do walki. Nic nie poradzę, że analogie rysują się same…

Pisałeś, że pamięć rabacji jest wciąż żywa w Twoich rodzinnych stronach.

Miałem to szczęście, że w dzieciństwie załapałem się na końcówkę tradycji ustnych opowieści. Wieczorami ludzie spotykali się w domach, przede wszystkim starsi, i opowiadali, jak to drzewiej bywało. Mówili głównie o wojnie i PRL-u, ale czasem pojawiały się również historie dawniejsze, a w nich wątek rabacji powracał nieustannie. Gdy na początku transformacji zlikwidowano Igloopol – dębicki kombinat rolno-przemysłowy, największy w tej części Polski – to koledzy mojego dziadka mówili, że teraz znowu trzeba by wziąć kosy i jak w 1846 r. pogonić tych komuchów, solidarnościuchów, Niemców i w ogóle wszystkich. To tylko pokazuje, że w świadomości wielu ludzi wyłącznie taka forma buntu pozwala na odzyskanie podmiotowości, a przy tym również godności.

A sama postać Szeli?

Opowiadał mi o nim dziadek. W większości były to historie przygodowo-bajkowe, chyba częściej wymyślane przez niego niż pochodzące z długiej tradycji ludowej. W jednej z nich Szela brawurowo uciekł z lochów, do których wtrącili go źli panowie, co przypominało raczej jakąś średniowieczną legendę. Mimo to żałuję, że jej nie wplotłem w swoją powieść, ale po prostu nigdzie mi nie pasowała. Od dziadka za to wziąłem historię o Szeli, który ratuje chłopa przed burzą śnieżną, wkładając go do brzucha wołu.

W szkole obowiązuje zupełnie inna narracja o rabacji galicyjskiej – pijane gbury poszły rabować panów i rżnąć im głowy.

Zapewne tak było, ale przecież nie rżnęli tych głów dlatego, że mieli takie hobby. Nie można spłaszczać do kilku klisz tak złożonego zjawiska, jakim był bunt chłopski w Galicji. Na szczęście miałem w podstawówce świetnego historyka, który dużo opowiadał o przeszłości regionu – w tym o rabacji. Popularne są teraz w sieci wykresy ideologiczne, na których można kogoś umiejscowić ze względu na polityczne poglądy – mojego nauczyciela można by ulokować w dowolnym miejscu daleko poza każdą ze standardowych osi. I mniej więcej tam też dzieje się „Baśń…”.


Czytaj także: Tomasz Pindel: Zwrotnik Raka


W szkole obowiązuje narracja o Szeli jako zdrajcy narodu, co jest przecież absurdalne, bo nie można być zdrajcą wspólnoty, do której się nigdy nie należało. Powiedzieć w połowie XIX wieku, że chłop jest Polakiem, to tak, jakbym teraz stwierdził, że Polakiem jest mój pies. Dla wszystkich było wtedy oczywiste, że chłop to zwierzę, które pracuje w polu, żeby pan mógł żyć jak człowiek.

Wszedłeś głęboko w źródła historyczne – coś Cię zaskoczyło?

Przebrnąłem przez raporty austriackiej policji z przesłuchań chłopów biorących udział w rabacji. Na początku miałem dość mgliste wyobrażenie o powodach, dla których ci ludzie szli mordować swoich panów – myślałem, że chcą polepszyć swój byt albo znieść pańszczyźniany ucisk. Otóż nie. Każdy z nich szedł, aby dokonać osobistej zemsty. Tylko tyle albo aż tyle. Zrozumiałem wtedy, że ich krwawy bunt nie był wcale niespodziewaną eksplozją żądzy krwi – chodziło o bezpośrednie wyrównanie rachunków krzywd. Osobistych. Z tych zeznań wyłania się potworny obraz zbrodni, których padali ofiarami przez lata, co w końcu doprowadziło ich do ostateczności.

Co na przykład?

Ograbianie ich z dosłownie każdego grosza. Regularne gwałty na chłopkach. Niewyobrażalnie okrutne kary fizyczne za najdrobniejsze przewinienia. Szela spędził siedem tygodni w dybach tylko dlatego, że pojechał do austriackich władz ze skargą na pana. A statusy józefińskie mówiły, że chłopa można trzymać w dybach najwyżej przez siedem dni.

Prawo było martwe.

Wszystko zależało od widzimisię pana – łącznie z życiem i śmiercią poddanych. Najpierw studiowałem współczesne opracowania historyków i wydawało mi się, że rozumiem ówczesne realia. Jednak podczas lektury tekstów źródłowych nie mogłem uwierzyć, co czytam. A nie mówimy o czasach aż tak bardzo odległych.

Niemal wszystko, co wiemy o ówczesnych chłopach, pochodzi z relacji tej drugiej strony. To duże wyzwanie dla każdego, kto próbuje oddać im głos.

To prawda, ale zostały nam legendy. Jeśli jakiś wątek pojawia się w nich często, można założyć, że był ważny, miał dotkliwe przełożenie na rzeczywistość. A przemoc pojawia się w każdej z nich. Gdy w 1848 r. w Galicji symbolicznie zniesiono pańszczyznę, chłopi zakopywali pod krzyżami albo kapliczkami księgi pańszczyźniane – odwieczny symbol opresji. Jednak przy różnych okazjach pojawiały się groźby, że można je łatwo odkopać. Takie plotki rozpowszechniał np. Kościół jeszcze w XX wieku. Kilka pokoleń chłopów żyło w strachu, że tamten porządek może wrócić. I nie mówię tu o mglistych obawach, tylko o paraliżującym, namacalnym lęku, który było widać na każdym kroku. Z tej perspektywy historia II RP rysuje się nieco ­inaczej, niż ­lubimy sobie wyobrażać.

Słyszę fakty, fakty i fakty, a Ty twierdzisz, że dalej czujesz się fantastą? Nagroda Nike nie pchnęła Cię w stronę mainstreamu polskiego życia literackiego?

Szczerze? Nie obchodzi mnie, czy jestem w getcie, czy w głównym nurcie. Paru znajomych radziło mi, żebym wreszcie zachował się jak normalny człowiek i z pisarza fantastycznego przepoczwarzył się w autora poważnych, realistycznych powieści. Nie wykluczam, że kiedyś napiszę „poważną i realistyczną książkę”, przynajmniej bardzo bym chciał. Ale jeszcze nie pora. Teraz pracuję nad epicką powieścią fantasy, która zawsze była moim marzeniem. Literacki mainstream nie jest moim naturalnym ekosystemem. Gdy się w nim pojawiam, staram się udawać, że jestem normalnym pisarzem, ale nie czuję się z tym specjalnie dobrze, przyznaję.

Granica rezerwatu fantastów zaciera się coraz bardziej.

To prawda. Ja też nie przepadam za restrykcyjną gatunkowością – nie lubię gotowych rozwiązań fabularnych czy estetycznych. Staram się budować swoje światy od podstaw.

Czyli nie pasujesz ani tu, ani tam.

Tu, jeśli masz na myśli literaturę bezprzymiotnikową, nie pasuję jednak trochę bardziej. A tak w ogóle, pisanie to mój drugi zawód. Jestem przede wszystkim weterynarzem, więc mam bardzo mało czasu na funkcjonowanie w różnych obiegach medialnych. Ale nie gardzę tym światem, jak mi się czasem zarzuca. Tyle że jak już mam wolną chwilę, to wolę napisać rozdział książki, a nie posta na Facebooku. Zwłaszcza że jest to dla mnie naturalniejszy sposób komunikacji. Aczkolwiek bardzo się cieszę, że dzięki Nike „Baśń…” trafiła także do ludzi spoza fandomu.

Czym się różnią czytelnicy z fandomu od tych spoza?

Dostrzegają zupełnie różne rzeczy. Fantaści zarzucają mi, że „Baśń…” to realistyczna powieść historyczna.

Jak to realistyczna?

Bo w powieści fantastycznej, mając do dyspozycji całe instrumentarium tego gatunku, należy pokazać świat nie takim, jak wyglądał, tylko takim, jak powinien wyglądać. A ja wystrzegam się tego typu diagnoz, bo nie wiem, jak rzeczywistość powinna wyglądać. Wolę pisać o tym, jak coś widzę i co przeżyłem. Dlatego już teraz obawiam się o recepcję mojej epickiej powieści fantasy. Na szczęście mam wydawcę, który pozwala mi na wszystko.

A czytelnicy mało fantastyczni?

Im z kolei nie bardzo podobała się w „Baśni...” część o podróży do wężowego świata. „Fajną książkę napisałeś o rabacji, ale po co ci te węże?”, zdarzało mi się nieraz słyszeć, choć dla mnie to jest przecież rdzeń całej opowieści.

Gdy już zostałeś mainstreamowym krakowskim weterynarzem, to zaczęły do Ciebie zaglądać psy i koty przedstawicieli świata literackiego?

Owszem, choć wolałbym nie podawać nazwisk. Przyszło parę osób, ale chyba bardziej po to, żeby zobaczyć, jak wyglądam i o co w ogóle chodzi z tą Nike. Zapewne nie powiedziałem im niczego odkrywczego – ani o literaturze, ani o leczeniu zwierząt – było jednak miło. ©℗

RADEK RAK (ur. 1987) jest lekarzem weterynarii i pisarzem. Pierwsze jego opowiadania ukazywały się nakładem „Nowej Fantastyki”, „Lampy” i „Esencji”. W 2014 r. wyszła jego debiutancka powieść „Kocham cię, Lilith”, dwa lata później „Puste niebo”. Za „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” otrzymał Nagrodę Literacką Nike w 2020 r. Pochodzi z Dębicy, mieszka w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2021