Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trafiłem dobrze: odpytywałem artystów zaangażowanych w projekt pod nazwą "Harmonia", który na festiwalu miał swoją premierę. Dziś wszystko staje się projektem, ja najchętniej napisałbym: dzieło, ale słowo "projekt" tak mocno się już u nas zadomowiło, że nie sposób dłużej odwracać się do niego plecami. Zresztą takie dzieło jak "Harmonia" - skupiające muzyków z różnych stron świata - wymaga projektowania sensu stricto. Nagrań można dokonać osobno, ale żeby na koncercie w tym samym czasie mogli się pojawić muzycy występujący na co dzień od Lwowa po San Francisco, nie wystarczą artystyczne intuicje i umiejętności.
Na pytanie, czego jeszcze trzeba, żeby taki projekt się udał, Karim Martusewicz odparł: wyrzeczenia. Trzeba wyrzec się swoich nawyków, ambicji, umieć zrezygnować z niektórych pomysłów. Słowem: chcieć zrobić miejsce innym. Na scenie podczas koncertu "Harmonia" nie było gwiazd. A raczej - wszyscy byli gwiazdami. Połączenie różnych muzycznych tradycji i sposobów ekspresji, od charakterystycznej gitary Wojtka Waglewskiego po białe głosy śpiewaczek z ukraińskiego zespołu Drevo, dało efekt znakomity. Mimo że grano utwory premierowe, publiczność kołysała się, klaskała i wyła z zachwytu, a w stronę Waglewskiego (po raz pierwszy w jego długiej karierze na scenie) poleciały części damskiej bielizny.
Po wykonanej pracy mogłem się do woli rozkoszować muzyką, w kolejne wieczory rezygnując nawet z finałów Mistrzostw Świata. Kiedy Urugwaj walczył z Niemcami, ja oglądałem na scenie dwuipółgodzinne spotkanie Raz, Dwa, Trzy i Voo Voo, którego wynik, dziesięć do dziesięciu, wcale nie był łatwy do przewidzenia. A kiedy Hiszpania, po nudnym ponoć meczu i ciekawej dogrywce, jednym golem pokonywała Holandię, byłem już rozgrzany koncertem bośniackiego zespołu Dubioza Kolektiv (ostra, energetyczna muzyka o pokojowym przesłaniu), a czekała mnie jeszcze półtoragodzinna zabawa z wyśmienitą grupą Balkan BeatBox, dla której warto by zerwać z siebie całe ubranie.
Praca stała się więc w moim przypadku przepustką do święta. Nie tylko zresztą muzycznego. Przyjemnie było na przykład posłuchać rozmowy z zaproszonymi na festiwal fotografikami, którą prowadził o. Tomasz Dostatni. Rozmawiano o tym, czy fotograf widzi świat inaczej, co bywa źródłem inspiracji i jakie są - jeśli są - granice wolności w fotografii (temat na czasie, zwłaszcza że ukazał się niedawno po polsku esej Susan Sontag "Widok cudzego cierpienia"). Poproszeni na koniec o komentarz do jednego zdjęcia, które uważają za najważniejsze, fotograficy zachowali się jak poeci, którym zaproponowano wybranie jednego wiersza z dzieł zebranych. Andrzej Świetlik opowiedział o zdjęciu, którego… nie zrobił: o widoku spotkanego na placu Trzech Krzyży biznesmena, który szedł i płakał. "Przy obecnym postępie techniki niedługo będzie można wydobyć to zdjęcie z twego mózgu", wtrącił Tomasz Sikora. "Ale po co?", zdziwił się Świetlik. "Zdjęć i tak jest za dużo". A Bogusław Wójtowicz przypomniał anegdotę o tym, jak w czasie wyprawy w Himalaje jeden z polskich muzyków na widok ruszającej lawiny odruchowo sięgnął po kamerę. Towarzyszący mu operator złapał go za rękę: "Zostaw i patrz, nigdy już czegoś podobnego nie zobaczysz".