Lampedusa, granica Polski

Po wydarzeniach w Ełku i w czasie, gdy politycy pozostają bierni wobec ataków na cudzoziemców, coraz wyraźniej widać, że nasz świat zaczyna się tam. Z małej wyspy na Morzu Śródziemnym, gdzie rządzi Giusi Nicolini, widać więcej niż z Warszawy.

09.01.2017

Czyta się kilka minut

Burmistrzyni Giusi Nicolini i premier Włoch Matteo Renzi przed pomnikiem „Brama Lampedusy – Brama Europy” autorstwa Mimma Paladina. Lampedusa, 25 marca 2016 r. / Fot. Tiberio Barchielli / EPA / PAP
Burmistrzyni Giusi Nicolini i premier Włoch Matteo Renzi przed pomnikiem „Brama Lampedusy – Brama Europy” autorstwa Mimma Paladina. Lampedusa, 25 marca 2016 r. / Fot. Tiberio Barchielli / EPA / PAP

Pomysł wydawał się szalony: sprowadzić na Lampedusę profesjonalny fortepian koncertowy.

Ale przecież nie takie cuda dzieją się na tej wyspie. I tym razem też – wystarczył apel w internecie. W kilka tygodni, dzięki datkom z całych Włoch, zebrano potrzebne 20 tys. euro. Instrument przypłynie wkrótce promem z Sycylii.

Po co jednak Lampedusie fortepian koncertowy?

Jeden z nas

Teraz, im dłużej w milczeniu wpatruje się we mnie Giusi Nicolini, burmistrzyni gminy, tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego, w jaką wpadłem pułapkę, zadając to pytanie.

Lampedusa. Dla wielu Europejczyków nazwa tej małej wyspy na Morzu Śródziemnym, przez którą w ostatnich latach, w drodze na północ, podróżowało ok. 300 tys. ludzi, głównie z Afryki Subsaharyjskiej, stała się symbolem największego kryzysu naszych czasów. Tak silnym, że słysząc tę nazwę, myślą wyłącznie: „uchodźcy”. I zapominają o mieszkańcach.

Pani burmistrz o tym wie. – Kochamy tu muzykę, wielu z nas potrafi grać na różnych instrumentach – odpowiada na pytanie o fortepian, uśmiechając się. – Lokalny zespół otworzył nawet miniszkołę muzyczną, do której chodzą dzieci z naszej podstawówki. Zorganizowaliśmy warsztaty, chcemy kształcić przyszłych muzyków. Jeden z nas [Nicolini często mówi o lampedusanach: „moi”, „jeden z nas” – MŻ] chodził przez rok do konserwatorium prowadzonego przez znanego kompozytora i pianistę Paola Marzocchiego. Nie mógł dłużej – musiał wrócić na wyspę, gdzie pracuje jako cieśla. Maestro powtarzał: „Gdyby tylko Federico miał na Lampedusie profesjonalny instrument, grałby wspaniale. Mógłbym go uczyć na odległość, czasem przyjeżdżałbym do niego na warsztaty. Gralibyśmy koncerty dla mieszkańców”. Gmina nie miała własnych pieniędzy, poprosiliśmy o pomoc internautów – kończy burmistrzyni.

Jest pierwsza połowa grudnia. Rozmawiamy na tydzień przed pierwszym przyjazdem Nicolini do Polski. To będzie dopiero jej druga podróż w ostatnich miesiącach. Większość zaproszeń – jest ich dużo, bo dla wielu burmistrzyni stała się symbolem nowej europejskiej solidarności – odrzuca. Ale do Krakowa się wybierze. Chce się dowiedzieć, dlaczego Polska – kraj, który to jej z kolei kojarzy się z solidarnością – nie chce przyjąć choćby kilkudziesięciu uchodźców z Afryki. – Wasz rząd wykazuje się nacjonalistycznym egoizmem. Jeśli odmówimy solidarności ludziom, którzy pukają do naszych drzwi, któregoś dnia z pewnością zabraknie jej także dla potrzebujących stąd – mówi.

Na czele gminy Lampedusa i Linosa Nicolini stoi od ponad czterech lat. Media pisza o niej czasem: „Sumienie Europy” – ponieważ migrantów, którzy trafiają na jej wyspę, traktuje jako część jej społeczności. Nie głosowali na nią w wyborach, lecz ona występuje w ich imieniu. Po jednym z wypadków na morzu napisała do unijnych polityków w Brukseli: „Wyobraźcie sobie, że utonęło 11 Europejczyków podczas rejsu na Adriatyku. Telewizja mówiłaby wtedy o tym bez końca, transmitowałaby pogrzeby, długo donosiłaby o wynikach śledztwa”.

– Jeśli żyjesz na stałym lądzie i masz problem, w ostateczności możesz wsiąść w samochód i odjechać w siną dal. Stąd jednak nie możesz łatwo uciec. Nawet poruszanie się jest utrudnione. Taki jest już los miejsc granicznych. Tu trzeba się mierzyć z rzeczywistością – mówi mi Nicolini.

Wszystko albo nic

Na ścianie gabinetu zawiesiła zdjęcia słynnych plaż Lampedusy. Kiedy została zastępczynią burmistrza, miała niewiele ponad 20 lat. Przez pierwsze lata zajmowała się ochroną przyrody. Przyczyniła się do powstania rezerwatu, w którym chroni się m.in. słynne żółwie morskie caretta.

Pytam o tamten brzeg. O Afrykę.

Dla niej to miejsce początków życia: obszar wielkich parków narodowych, ale też miejsce narodzenia człowieka. Z drugiej strony: kontynent, w którym jest wiele cierpienia, i z którego przybywają uchodźcy oraz migranci. – Podoba mi się ujęcie papieża Franciszka; to, o czym pisał w encyklice „Laudato si”: o naturze, przyrodzie i nowym systemie ekonomicznym, na który powinniśmy się przestawić, aby zmienić obecną sytuację – słyszę.

Nicolini dodaje, że przed nowym pokoleniem stanie coraz więcej wyzwań. – Pomyślmy o powodziach, o nowym rodzaju ubóstwa, które może prowadzić do konfliktów. By temu zapobiec, musimy myśleć o „zielonej ekonomii”, czyli zmianie naszej gospodarki na bardziej ekologiczną. O zapobieganiu zmianom klimatycznym i o wzmacnianiu solidarności – wylicza burmistrzyni Lampedusy.

Jak tłumaczy fakt, że Franciszek wezwał właśnie burmistrzów, by wsparli go w apelach o walkę ze zmianą klimatu, handlem ludźmi i nowym ubóstwem na świecie? Lokalni politycy, mówi, są najbliżej ludzi: to właśnie w gminach, niewielkich wspólnotach można robić małe rzeczy, które będą mieć duży wpływ na ludzi z całego świata; brać sprawy w swoje ręce, nie czekając, aż uczynią to władze centralne.

Poproszona o przykłady, mówi o źródłach energii odnawialnej: ich używanie może się przyczynić do poprawy losu ludzi np. w Afryce. – Bo my w pewnym sensie kradniemy surowce i rezerwy, którymi dysponują te kraje – tłumaczy Nicolini. – Gdy zrezygnujemy lub ograniczymy zużycie benzyny, naszego głównego źródła energii, damy trochę wolności innym.

Lampedusa to inna perspektywa. Na zachód od wyspy leży Tunezja. Na wschód – Syria, gdzie w dniach naszej rozmowy rebelianci tracili ostatnie dzielnice Aleppo. – Obserwuję męczeństwo syryjskich dzieci. Na to, jak bombarduje się tam szpitale i szkoły. Trudno w nocy zasypiać, gdy tak blisko nas toczy się absurdalna wojna. Syria to nasza otwarta rana. Patrzymy na to, co się tam dzieje, i nic nie robimy. Trudno mi się myśli o tym, że za sprawą pieniędzy i interesów zabija się ludzi, terytoria, kulturę – wyznaje moja rozmówczyni.

I dodaje, że myśli o nowym światowym porządku: o Putinie, Trumpie… – Ta wojna chyba nigdy się nie skończy – mówi Nicolini. – Coraz wyraźniej widzę, że żyjemy w czasach średniowiecza współczesności. Musimy walczyć, i to walczyć twardo. Być obecni, aktywni, świadczyć o wartościach, które wyznajemy, i o tym, jaki naprawdę jest świat. Wiem, że jesteśmy po właściwej stronie historii. Ale jeśli dziś ktoś liczy, że te czasy można przeczekać, siedząc cicho, nie robiąc nic… Tego nie rozumiem.

Fala znosi najsłabszych

Kilka dni później, razem z przyjaciółmi z „Tygodnika”, jesteśmy w Oświęcimiu, w restauracji na obrzeżach miasta, po wizycie w Muzeum Auschwitz-Birkenau. Nicolini bardzo chciała tu przyjechać. Długo stała nad rzeźbą przedstawiającą wagon towarowy i stłoczonych więźniów podczas transportu.

Coś jej to przypominało.

Była raz na łodzi migrantów – tuż po tym, gdy opuścili ją ratownicy. Teraz – choć okoliczności nie sprzyjają: kelnerzy podchodzą z obiadem, za szybą migają świąteczne dekoracje – mówi o horrorze na pokładach starych, nie zawsze sprawnych łodzi. O migrantach na łasce przemytników. O gwałtach i zabójstwach. I o dramacie, który rozgrywa się pod pokładami, gdzie ludzie, w niewiarygodnym ścisku, duszą się, wdychają opary paliwa; gdzie parzy ich mieszanka cieknącej benzyny i wody morskiej.

– Bywa, że na łodzi są trzy piętra ludzi: stłoczeni pod pokładem, na pokładzie, czasem siedzący na dachu kabiny – opowiada Nicolini. – Zwykle na sam dół wysyła się kobiety i dzieci. Gdy przyjdzie sztorm, wysoka fala może zmieść z pokładu najsłabszych fizycznie. Pod pokładem ludzie często umierają z braku powietrza. Kiedy przemytnicy, już w czasie rejsu, uznają, że łódź jest przeciążona, zabijają czasem migrantów. Świadkowie mówią, że niektórych po prostu wyrzucają do wody. Inni umierają sami, pod pokładem, z braku powietrza. Na ich ciałach, które wyciągają potem ratownicy, widać rany. Biorą się stąd, że ci ludzie próbują się desperacko wydostać spod pokładu, wspinają się po innych, szarpią. Ci z pokładu, bojąc się paniki, biją ich z góry.

Choć ostatnio media informują o tym rzadziej, na Morzu Śródziemnym ginie coraz więcej ludzi. W całym roku 2016 – 5 022 osoby, o jedną czwartą więcej niż rok wcześniej. To na pewno zaniżone liczby, bo wielu wypadków statystyki nie rejestrują.

Nicolini co roku przewodzi uroczystościom upamiętniającym największą katastrofę u wybrzeży Lampedusy.

3 października 2013 r., kilkaset metrów od brzegu. Awaria silnika, panika pod pokładem, zapłon paliwa.

Ginie około 360 osób.

Służby podsłuchają potem rozmowę telefoniczną szmuglera, który ocalał z katastrofy, z głównym organizatorem przemytu, przebywającym na afrykańskim brzegu. „Ty idioto! – krzyczy do podwładnego. – Gdy wybuchła panika, trzeba było wejść do środka, zastrzelić jedną czy dwie osoby, wyrzucić ciała za burtę i reszta od razu by się uspokoiła. A ty, głupcze, pozwoliłeś, żeby oni w panice rozkołysali łódź, doszło do wypadku i teraz oczy całego świata będą już zwrócone na nas. Będą nas pilnować, będziemy mieli zły biznes”.

– Kiedyś na Lampedusie zmarło 10-letnie dziecko migrantów, chore na cukrzycę. Podróżowało z ojcem. Na afrykańskim brzegu przemytnicy zabierają ludziom większe bagaże, aby na łodzi zmieściło się jak najwięcej ludzi. Jemu udało się ich ubłagać – miał w plecaku insulinę dla dziecka. Ale kiedy przyszła burza i przemytnicy chcieli zmniejszyć balast, byli już bezwzględni. Wyrzucili plecak do morza. Dziecko przybyło na Lampedusę w stanie śpiączki – wspomina Nicolini.

I przytacza kolejną historię: – Na dnie łodzi znaleziono martwą kobietę, z wodą w płucach. Najpierw ją pochowano, potem nakazano ekshumację. Okazało się, że ta kobieta, bita i gwałcona pod pokładem, zemdlała. Gdy leżała na podłodze, do jej płuc musiała się dostać woda. Obok niej, na niej, wszędzie byli ludzie. Ale nikt się nią nie zainteresował…

Przemysł przemyt

Czy na pokładach łodzi dochodzi do buntów przeciw przemytnikom? Czasami, mówi Nicolini, tak. Ale ludzie mają zwykle odruch, aby przemytników chronić, nierzadko ze strachu, nierzadko dlatego, że postrzegają ich jako ludzi, którzy dali im nadzieję na życie w Europie. Bunty zdarzały się w centrum recepcyjnym na Lampedusie; dzięki nim policja identyfikowała czasem szmuglerów, stawiano ich przed sądem.

Organizatorzy przemytu pochodzą zwykle z północnej Afryki, najczęściej z Algierii i Tunezji. Powód jest prosty – jako obywatele państw, w których nie toczy się wojna, mają w Europie inny status prawny. Podają się tu za uchodźców, ale od razu, po 48 godzinach są wysyłani z powrotem. W praktyce po tygodniu są gotowi do następnej przeprawy. Bywa, że ktoś taki odbywa kilka „kursów” do Europy, zanim w końcu uda się go zidentyfikować i zatrzymać.

W połowie grudnia 2016 r. Mohammed Ali Malek, Tunezyjczyk, który w kwietniu 2015 r. prowadził na północ jedną z takich łodzi, został uznany przez włoski sąd za winnego doprowadzenia do katastrofy, w której zginęło ok. 700 osób. Grozi mu 18 lat więzienia. W 2016 r. Europol ustalił tożsamość ok. 15 tys. podejrzanych o przemyt ludzi przez Morze Śródziemne. Do ich zatrzymania droga jednak daleka. Ci, których aresztowano – głównie we Włoszech – opowiadają śledczym o horrorze, na jaki skazują migrantów. W telefonie jednego z nich znaleziono zdjęcia nerek, które migranci niemający pieniędzy na opłacenie przemytników sprzedają w zamian za bilet.

Ale macki przestępców sięgają, zdaniem Nicolini, także na ląd europejski. We Włoszech gwałtownie wzrosła ostatnio liczba prostytutek pochodzenia zachodnioafrykańskiego – to często kobiety, które wciąż spłacają swój dług przemytnikom i powiązanym z nimi kryminalistom.

– W minionym roku wzrosła konkurencja wśród przemytników, więc ceny przeprawy nieco spadły: dziś do Europy można przypłynąć nawet za 800 euro – opowiada pani burmistrz. – Jeden kurs dużą łodzią to dla przemytników zarobek na czysto rzędu pół miliona dolarów. Pieniądze z przemytu ludzi, który jest dziś jednym z najbardziej intratnych sposobów zarabiania w północnej Afryce („usługa” płatna z góry, w gotówce), trafiają potem na rynek handlu narkotykami i bronią. Jestem pewna, że włoska mafia też w tym bierze udział. Na Sycylii nic nie może się zdarzyć bez jej zgody. Nawet Amerykanie, desantując się tu podczas wojny, konsultowali się z jej przedstawicielami.

Giusi Nicolini przerywa, wyciąga telefon komórkowy. Pokazuje zdjęcia, które zrobiła w ambulatorium na Lampedusie: ta dziewczynka urodziła się w 7. miesiącu ciąży. To jej mama, lat może 15, pochodzi z Erytrei. Zgwałcono ją w niewoli, gdzieś na Saharze…

Czy Polska uniesie solidarność

17 grudnia 2016 r. Giusi Nicolini odbiera, razem z prof. Karolem Modzelewskim, Medal św. Jerzego – wyróżnienie przyznawane za walkę „ze smokiem zła”. W przypadku burmistrzyni: „smokiem” obojętności i uprzedzeń; za głos w obronie europejskiej solidarności; za konsekwentnie dawane świadectwo, że z wyzwaniami przyszłości należy mierzyć się już teraz.

Wielu czekało na jej słowa do Polaków. W Krakowie powiedziała:
„Nasz kontynent przeżywa teraz smutne chwile – mówiła tuż po odebraniu Medalu. – Zapomnieliśmy o wartościach, które legły u podstaw Unii Europejskiej i miały służyć przezwyciężeniu nacjonalizmów oraz egoizmu, jakie w przeszłości prowadziły do tragedii. Wierzę, że gdyby w sprawie migrantów Unia działała razem, nie byłyby potrzebne akty heroizmu, których jesteśmy świadkami na Lampedusie, Lesbos lub innych miejscach granicznych. Na Morzu Śródziemnym jest przecież wiele Lampedus.

Kiedy dziennikarze pytają mnie, skąd czerpiemy siłę i odwagę, czuję się nieco zagubiona. Jestem przekonana, że to, co robimy jako mieszkańcy Lampedusy, jest zupełnie normalne. Ratowanie rozbitków to nasza powinność. Przecież my też chcielibyśmy, żeby nas ktoś uratował, gdy sami będziemy tonąć.
Tak naprawdę mieszkańcy Lampedusy są uprzywilejowani: urodzili się na wyspie, która jest pewnego rodzaju tratwą ratunkową między kontynentami. Osobom, które do nas przypływają, możemy spojrzeć w oczy; możemy wysłuchać ich historii i zrozumieć powody, dla których podjęli podróż.

Nigdy nie zapomnę tych twarzy i tych historii. Na przykład 14-letniego chłopca, który na łodzi był świadkiem tego, jak zabijano jego ojca. Kobiet, które – jeśli podróżują same – prawie wszystkie są w ciąży. W swoim łonie noszą owoc przemocy, jakiej doznały w obozach i więzieniach. Nie zapomnę też twarzy dzieci, które przypływają bez rodziców i dorosłych opiekunów, ponieważ ci zginęli w czasie podróży.

Myślę, że nikt z nas nie powinien bezczynnie czekać, aż rządy europejskie przekonają się w końcu, że prowadzona przez nie polityka zamkniętych granic prowadzi do śmierci, bólu i desperacji. Nie możemy czekać, aż rządzący zrozumieją, że podsycanie strachu – tylko po to, aby wyglądać na silnych w oczach swoich współobywateli – nie rozwiązuje problemu bezpieczeństwa.

Te 300 tys. osób, które pomogliśmy ocalić w ostatnich latach, stało się – na krótki moment – nowymi mieszkańcami wyspy. Oni dostali nowe życie, gdy stanęli na brzegu Lampedusy.

Uważam, że władze lokalne i państwowe zostały powołane po to, aby przyjmować ludzi potrzebujących – ponieważ w taki sposób buduje się pokój. Powinny zapewnić im pracę i wykształcenie. Wszyscy, którzy zrobili cokolwiek, wykonali ten gest solidarności i gościnności wobec potrzebujących osób, ocalili jeden świat, dali świadectwo, że nie będziemy stroną w wojnie z biedą, lecz chcemy pokonać tę biedę i wszystkie inne nowe »biedy«: zmiany klimatyczne, handel ludźmi – przyczyny emigracyjnego przymusu naszych czasów.

Morze Śródziemne – rejon, w którym narodziła się nasza cywilizacja – powinno znów stać się sercem Europy, miejscem rozwoju i szczęśliwości. Jeden z moich ulubionych pisarzy, Erri De Luca, powiedział o Lampedusie, że jest wyspą na kształt cudu – ponieważ ocala ludziom życie. Wierzę, że – podobnie jak inne miejsca graniczne – może uciec przed społecznym i geograficznym zmarginalizowaniem i stać się inną granicą. Nie taką, która oddziela »nas« od »nich«, bogatych od biednych, lecz taką, która oddziela przyszłość od przeszłości. Możemy zacząć zmieniać rzeczywistość, mając w pamięci magiczne słowo: »solidarność«. Słowo dziś jakby zapomniane, które do obiegu przywrócił papież Franciszek.

Mam nadzieję, że to właśnie z Polski może ponownie wyjść przesłanie solidarności; że wasz kraj na powrót stanie się jej symbolem, tak jak to było przez długi okres najnowszej historii. Dla nas, Włochów, Polska była symbolem, ponieważ najpierw potrafiła wyzwolić się z opresji zewnętrznych, odzyskać niepodległość, a potem – zdobyć wolność, tę prawdziwą. To słowo »solidarność« trzeba odkryć na nowo, niczym sztandar, aby doprowadziło nas do odnowienia projektu europejskiego”.

* * *
Ten rok na Lampedusie zaczął się źle. 3 stycznia, o pół do czwartej nad ranem, kilka mil od wyspy zatonął kuter „Giacomo Maria”. Z wody wyłowiono trzech młodych rybaków. Czwartego, 51-letniego Francesca Soliny, nie udało się znaleźć – prawdopodobnie nie zdołał wydostać się z kabiny statku, który spoczywa na głębokości 70 metrów.

„Kiedy morze kradnie żeglarza, cała wyspa jest w żałobie i staje się rodziną. Wszyscy jesteśmy dziś rodziną Franco. Wszyscy go szukamy, wszyscy na niego czekamy, wszyscy radzimy sobie z ich tragedią” – napisała Nicolini na Facebooku.

Tego samego dnia w Polsce opublikowano sondaż. 52 proc. Polaków jest przeciwnych przyjmowaniu uchodźców. Tylko 4 proc. mieszkańców kraju pozwoliłoby uciekinierom z krajów objętych wojną osiedlić się nad Wisłą na stałe. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2017