Doktor na peryferiach

Nazywam się Pietro Bartolo. Jestem lekarzem i dyrektorem szpitala na włoskiej wyspie Lampedusa. Chcę opowiedzieć o tym, co dla mnie najważniejsze.

25.10.2015

Czyta się kilka minut

Pietro Bartolo (trzeci od lewej) podczas akcji pomocy migrantom na nabrzeżu Lampedusy. / Fot. Nino Randazzo
Pietro Bartolo (trzeci od lewej) podczas akcji pomocy migrantom na nabrzeżu Lampedusy. / Fot. Nino Randazzo

Zdecydowanie za dużo tu widziałem...”

W swoim małym szpitalu na Lampedusie – tej włoskiej wyspie położonej najbliżej afrykańskiego wybrzeża – swoje biurko ustawił obok recepcji. „To po to – mówił niedawno »Tygodnikowi« – aby mieć stały wgląd na tych, którzy szukają tu pomocy”. Doktor Pietro Bartolo za trzy miesiące skończy 60 lat, lecz pamięci mogliby mu pozazdrościć dwukrotnie młodsi. Choć, trzeba przyznać, pamięć to szczególna: dotyczy głównie ofiar i wypadków z udziałem łodzi, którymi na jego wyspę przypływają z Afryki uchodźcy i migranci.

Od 1991 r. do dziś przebadał około ćwierć miliona ludzi – niemal wszystkich, którzy dotarli tu żywi. Dokonał też oględzin kilkuset zwłok. Wprawdzie lekarzem jest od ponad trzech dekad, ale ta właśnie czynność męczy i niepokoi go najbardziej. „Za dużo, zdecydowanie za dużo widziałem tu ciał niemowląt i dzieci” – tłumaczy, niemal jednym tchem wymieniając kolejne przypadki, gdy, jak mówi, „rodziły się one i umierały niemal równocześnie”.

Jego matka była Tunezyjką, więc Bartolo dobrze rozumie kulturę i zwyczaje północnej Afryki. Gdy uchodźczynie, które wcześniej zgwałcono, proszą go o dokonanie aborcji, wie, że bardziej niż macierzyństwa boją się pogardy i odrzucenia, którymi ich społeczności otaczają „zhańbione” kobiety i nieślubne dzieci. Jest katolikiem. Mówi, że w takich sytuacjach odmawia przerwania ciąży, jednak po porodzie stara się znaleźć im miejsce w domach samotnej matki na Sycylii. Po to, aby na pewien czas, z dala od swoich rodaków, mogły pobyć z dzieckiem, przyzwyczaić się do niego – i je pokochać.

Doktor z Lampedusy wierzy, że jest na misji. Że ma nie tylko leczyć, ale i opowiadać światu o tragedii, która wciąż rozgrywa się na wodach środkowej części Morza Śródziemnego. Ostatnio martwi się coraz bardziej. Mówi: „Zaczęła się jesień, pogoda do żeglugi pogarsza się z tygodnia na tydzień. Niestety, teraz znów czekamy na kolejny wypadek”. I choć w czasie największych kryzysów nie jest na Lampedusie sam – podlegają mu inni lekarze i ratownicy, personel medyczny Czerwonego Krzyża, pracownicy organizacji Lekarze bez Granic oraz wolontariusze – to właśnie on stał się, obok Giusi Nicolini, pani burmistrz miasta Lampedusa, symbolem tej wyspy. A także solidarności, której – powtarza to często – Europie brakuje coraz bardziej.

Kilka dni temu Pietro Bartolo przyjechał do Krakowa, aby odebrać Nagrodę im. Sérgio Vieira de Mello (Wysokiego Komisarza ds. Praw Człowieka Narodów Zjednoczonych, który w 2003 r. zginął w zamachu bombowym na siedzibę ONZ w Bagdadzie), przyznawaną dorocznie z inicjatywy Stowarzyszenia Willa Decjusza za działania na rzecz pokojowego współistnienia społeczeństw, religii i kultur. W przeddzień uroczystości gościliśmy go w redakcji „Tygodnika”. ŻyM ©℗


 

OPRÓCZ TEGO, ŻE ZAJMUJĘ SIĘ MIESZKAŃCAMI MOJEJ WYSPY, od ćwierć wieku pomagam także uchodźcom i migrantom – głównie z Afryki, a ostatnio również z Bliskiego Wschodu – którzy płyną do Europy przez Morze Śródziemne.

Kiedy dostaję wiadomość, że mają przybyć na naszą Lampedusę, zabieram ze szpitala karetkę oraz autobus i jadę do portu. Tam badam uchodźców, jeszcze zanim zejdą na ląd.

Są to ludzie tacy jak my. Nie mają dwóch głów albo czterech nóg.

Nie, nie chcę być sarkastyczny. Podkreślam to, ponieważ w mediach przedstawia się ich czasem tak, jakby reprezentowali inny gatunek; jakby byli obcy nie tylko kulturowo, ale i biologicznie. Tymczasem najczęściej różni ich od nas tylko kolor skóry. Myślę, że kwestia koloru skóry nie powinna już być problemem. Bo jeśli jest, to w ogóle nie mamy o czym mówić...

Ludzie ci uciekają przed wojną lub biedą. Szukają ratunku bądź lepszych warunków życia. Zajmując się nimi, napotykamy na trudności organizacyjne, ale zapewniam, że od 1991 r., kiedy przypłynęły pierwsze łodzie z migrantami, my, mieszkańcy Lampedusy, robiliśmy wszystko co w naszej mocy, żeby ulżyć im w cierpieniu.

Czasem jednak jesteśmy bezsilni wobec tragedii. Dla mnie ta gorzka prawda objawia się w najtrudniejszym momencie – kiedy telefonują, żebym dokonał oględzin zwłok.

MARTWYCH LUDZI BYŁEM ZMUSZONY BADAĆ ZDECYDOWANIE ZBYT CZĘSTO. Wierzcie mi, puchną wtedy oczy od łez, w środku czuje się wielką pustkę. Zwłaszcza, gdy trzeba patrzeć na ciała niemowląt i dzieci. Budzi to we mnie gniew, tworzy wspomnienia, których nie da się usunąć. Śnię o tych rzeczach, prześladują mnie koszmary. Ktoś może powiedzieć: jak to? Przecież jesteś przyzwyczajony, widziałeś to już tyle razy. Odpowiadam: nie, do takich scen nie da się, tak po prostu, przyzwyczaić.

Owszem, zdarzają się momenty radości, gdy uda się uratować życie lub asystować przy narodzinach nowego. Często przyjmuję porody i badam kobiety w ciąży. Kiedy wykonuję im pierwsze USG, pokazując życie, które noszą w swoich łonach, daję im jedyne w swoim rodzaju, choć niestety ulotne, momenty szczęścia.
W ciągu ostatnich kilku lat zdarzało się, że przez kilkanaście godzin pod rząd badałem uchodźców, którzy dotarli na wyspę żywi. Potem przez godzinę odpoczywałem i zaczynały się oględziny zwłok. Do moich obowiązków należy bowiem także wystawienie aktu zgonu oraz sporządzenie opisu stanu ciała i uzębienia każdej ofiary, w celu ich ewentualnej późniejszej identyfikacji.


OD 1991 R. WYPISAŁEM JUŻ 600, MOŻE 700 AKTÓW ZGONU. Najwięcej jednego dnia: 3 października 2013 r., kiedy w wypadku łodzi z migrantami zatonęło 360 osób. Była to największa tragedia u wybrzeży Lampedusy.
Miesiąc wcześniej doznałem paraliżu połowy ciała, byłem na zwolnieniu. Kiedy z kapitanatu portu zadzwoniono z informacją, że pomoc potrzebna jest pilnie, odbierałem telefon, będąc już na nabrzeżu. Tamtego dnia zbadałem ponad 200 osób.

O ósmej rano przypłynął okręt straży celnej z pierwszymi podjętymi z wody uchodźcami. Tych w najcięższym stanie od razu odesłaliśmy do szpitala. Wszyscy byli przemoczeni, wielu miało skórę poparzoną benzyną, która wyciekała z silnika. Ubrania mieli tak lepkie od paliwa, że gdy pomagało się im wysiadać, wyślizgiwali się nam z rąk. Kapitan tego okrętu, mój przyjaciel, choć wcześniej miał już styczność z takimi sytuacjami, z powodu traumy psychicznej trafił potem na pół roku do szpitala.

Powiedziano mi, że na pokładzie są też cztery ciała. U jednej z tych osób, młodej dziewczyny, wyczułem bardzo słaby puls. Żyła jeszcze. Natychmiast przewieźliśmy ją do szpitala. Tam, po półgodzinnej reanimacji, serce zaczęło bić miarowo. Miała problemy z oddychaniem, w płucach było dużo benzyny. Teraz mieszka w Szwecji. Ma na imię Kebrat, ma około 20 lat – tylko tyle o niej wiem.


TAMTEGO DNIA DŁUGO BYŁEM JEDYNYM LEKARZEM W PORCIE. Potem dołączył do mnie młodszy kolega. Nie mogłem mu jednak zlecać niektórych czynności. Młodzi mają czasem opór, gdy prosi się ich np. o obcięcie zmarłemu kawałka palca lub ucha albo pobranie krwi – żeby wykonać badanie DNA.

Wtedy z okrętów i łodzi wyciągnięto i ułożono w plastikowych workach aż 111 ciał. Nie miałem ochoty ich badać, ale to przecież mój obowiązek. Modliłem się tylko, aby w pierwszym worku nie było dziecka. Było. Wziąłem je na ręce, ale oczywiście to nic nie zmieniło.

W innym worku zobaczyłem kobietę, która tuż przed zatonięciem statku urodziła dziecko. Byli wciąż połączeni pępowiną. Nie rozciąłem jej. Poprosiłem władze, aby pochowano ich w jednej trumnie.

Widziałem zmarłych, którzy w zaciśniętych zębach trzymali różaniec. Był to ostatni gest, który chcieli wykonać za życia.
Nie mogliśmy wszystkich pochować na naszym cmentarzu. Dzięki pomocy archidiecezji w Agrygencie pogrzebano ich, jak to zawsze bywa w przypadku dużych tragedii, w różnych miastach i wsiach Sycylii.

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ, 11 PAŹDZIERNIKA 2013 R., na wschód od Lampedusy doszło do kolejnego wypadku kutra z migrantami. Maltański śmigłowiec wyłowił z wody dziewięciu żywych. Był wśród nich człowiek, który przeżył wypadek jako jedyny z dwudziestoparoosobowej rodziny. Chciał potem popełnić samobójstwo. Pamiętam mężczyznę, któremu w porcie przydzielono wózek inwalidzki. Opowiadał, jak po zatonięciu statku płynął przez jakiś czas na plecach: jedną ręką trzymał żonę, drugą – trzyletnie dziecko. Drugie, dziewięciomiesięczne dziecko, samo chwyciło się jego piersi. Ono przeżyło. Utonął trzylatek.

Pamiętam również kobietę, która zaczęła rodzić podczas przeprawy. Uratowani ludzie opowiadali potem, że kiedy na łodzi zapytano, czy na pokładzie są lekarze, zgłosiło się aż siedmiu Syryjczyków. Myślę sobie o tej historii, gdy słyszę w mediach, że migranci to ludzie niewykształceni, których celem jest życie z europejskich zasiłków.

Na ich temat utrzymuje się zresztą wiele mitów. Oni rzadko chorują. Nie przywożą ze sobą chorób zakaźnych, jak straszą media i politycy. Ich dolegliwości są związane z podróżą: to hipotermia, odwodnienie, gorączka. Wielu jest poparzonych, gdyż podczas rejsu starymi drewnianymi łodziami z silników tryska na nich paliwo. Ci, którzy zapłacili przemytnikom najmniej i zostali stłoczeni na dnie łodzi, dopływają z połamanymi kończynami. Wiele kobiet jest w ciąży.


MÓJ SZPITAL NA LAMPEDUSIE PRZYPOMINA POLSKĄ PRZYCHODNIĘ. Ma 1500 metrów kwadratowych powierzchni i dwa piętra. Na parterze dyżuruje pogotowie, jest komora hiperbaryczna i poradnia psychologiczna. Górne piętro zajmują specjaliści. W budynku nie ma sal chorych ani nawet łóżek. Poważnie ranni mogą tu zostać jedynie kilka godzin, potem trafiają do szpitali w Katanii i Palermo. Nigdy nie zdarzyło się, aby były z tym problemy. Nigdy też władze na Sycylii nie odmówiły pieniędzy na pomoc dla uchodźców i migrantów.

Pomagają nam także mieszkańcy Lampedusy, ludzie odważni. Zawszę mogę na nich liczyć. W jednym z transportów dotarła do nas Nigeryjka, którą, jak wiele kobiet-uchodźców, zgwałcono w czasie podróży. Odebrałem poród. Dziecko przyszło na świat w złym stanie, ale oboje udało się uratować.

Gdy było już po wszystkim, wyszedłem z gabinetu. Pamiętam, to była sobota, korytarz cały zalany krwią. Ale obok czekała grupa miejscowych kobiet. Na Lampedusie wiadomości szybko się rozchodzą – i każda przyniosła coś dla dziecka: jedna ubranka, inna pieluchy, jeszcze inna grzechotki.

W 2011 r., w krótkim okresie, dotarło do nas ok. 7 tys. Tunezyjczyków. Było bardzo zimno, tak jak w październiku w Polsce. Nie było gdzie ich położyć – w centrum recepcyjnym dla uchodźców może się pomieścić tylko tysiąc osób. Miejscowi ludzie zabierali uciekinierów do swoich domów, rozbijali im namioty, robili prowizoryczne schronienia na stojących w porcie kutrach.

Rok później w pobliżu naszej wyspy omal nie doszło do następnej tragedii, kiedy jeden ze statków z ok. 500 migrantami na pokładzie miał kłopoty w czasie sztormu. Mieszkańcy Lampedusy wypłynęli wtedy na swoich kutrach i wszystkich tych ludzi uratowali.

Powiedziałbym, że taką postawę społeczeństwo tej wyspy ma w swoim DNA. To głównie rybacy i marynarze. Ja też, zanim zostałem lekarzem, byłem rybakiem. Mój wujek i ciocia zmarli na morzu. Myślę, że ludzie morza są z natury gościnni i przyzwyczajeni do witania przybyszów.

NIEDAWNO USŁYSZELIŚMY O MURZE, KTÓRY NA SWOICH GRANICACH STAWIAJĄ WĘGRY. Nie rozumiemy tego. My wiemy, że uchodźców i migrantów nie są w stanie powstrzymać żadne mury. W swoich krajach mogłaby ich zatrzymać jedynie świadomość, że będą w stanie żyć tam godnie.

Nikt przecież nie chce opuszczać swojego domu, jeśli nie musi.

Dlatego wszyscy, nie tylko na Lampedusie, musimy im pomagać. To nasz obowiązek. ©

Notował MARCIN ŻYŁA


CZYTAJ TAKŻE:

  • Lampedusa: na południe od Edenu. Reportaż Marcina Żyły: Z poradnika dla migrantów płynących do Europy, 2015 r.: „Gdy zobaczysz inny statek lub samolot, machaj ubraniami, krzycz, gwiżdż lub podświetlaj ekran swojego telefonu. Jeśli twoja łódź się przewróci, chwyć cokolwiek, co unosi się na wodzie. Spróbuj wykonać pływak z pustych plastikowych butelek albo kanistrów po benzynie”.
  • Arka zbyt ciasna: Dla szmuglerów przewożących przez morze migrantów z północnej Afryki zaczął się właśnie nowy sezon żeglugi. Wszystko wskazuje, że tego lata utonie tu najwięcej ludzi w historii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2015