Kto zyska na Unii?

Przedstawiciele rządu wyliczają, ile miliardów euro napłynie do Polski po przystąpieniu do Unii. Tzw. „eurosceptycy” - ile Polska straci (a nawet już straciła) na imporcie towarów z krajów unijnych, traktujących Polskę wyłącznie jako „rynek zbytu i rezerwuar taniej siły roboczej”. Tymczasem obie odpowiedzi na tytułowe pytanie są niepoprawne, a przynajmniej jedna z nich - nieprawdziwa.

Rząd grzeszy zadęciem propagandowym, w którym możliwości przyjmuje się za fakty dokonane. W rządowej kampanii propagandowej akcentuje się fakt istnienia wspólnego budżetu Unii i obsługujących go funduszy, koncentrując się zatem na tych korzyściach, które wydają się łatwe do uzyskania i mogą do Polski napłynąć za darmo. Niemal zupełnie pomija się to, co jest zasadniczym motywem funkcjonowania UE jako wspólnego rynku - rozszerzenie możliwości zbytu polskich produktów.

O argumentacji eurosceptyków z kolei można powiedzieć, że grzeszy nie tylko fałszowaniem faktów oraz obrazą logiki ekonomicznej, ale stoi w sprzeczności z logiką elementarną. Nie może bowiem być tak, że jakiś kraj traktuje inne państwo wyłącznie jako odbiorcę towarów. Jak łatwo zauważyć, ów odbiorca bardzo szybko wyczerpałby zasoby finansowe i przestał kupować cokolwiek.

Czy import niszczy miejsca pracy?

Bilans handlowy Polski z krajami Unii jest rzeczywiście ujemny. Nadwyżka importu nad eksportem możliwa jest jednak tylko dlatego, że przez cały okres transformacji gospodarczej płyną do Polski inwestycje zagraniczne - i to w kwocie wynoszącej ok. 30 mld dolarów (taka jest wielkość przyrostu polskich rezerw walutowych w minionym dziesięcioleciu). Owe inwestycje umożliwiły modernizację polskiej gospodarki, obniżenie kosztów produkcji, stworzenie nowych miejsc pracy oraz podwyższyły import. Import ten tylko w niewielkim stopniu wypiera z rynku produkty krajowe i „niszczy miejsca pracy”. W przeważającej większości to import maszyn i materiałów wykorzystywanych w produkcji. Jeśli gdzieś trwale zastąpił dobra rodzime, oznaczało to tylko tyle, że nasze towary były gorsze lub wytwarzane drożej. Takie przypadki też się zdarzały, ale trzeba je ocenić pozytywnie, gdyż oznaczają czyszczenie gospodarki z produkcji kiepskiej lub nierentownej.

Przypomnieć też trzeba znacznie częstsze przypadki przekształcenia konkurencji importu w bodziec przyczyniający się do gruntownej modernizacji branż. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie chyba twierdził, że polskie sery czy wędliny wytwarzane przed 1990 r. były smaczne lub choćby tylko jadalne. A jednak ani sery francuskie, ani szynka parmeńska nie wyparły polskich produktów. Stało się tak zarówno ze względu na różnice cen, jak i ze względu na kolosalną poprawę jakości wyrobów rodzimych. Wyrobów, odnotujmy to, coraz obficiej przez nas eksportowanych.

Powtórka z Ricarda

Nawet „za komuny”, na krótkim kursie ekonomii politycznej socjalizmu, wykładano teorię kosztów komparatywnych Davida Ricarda. Dwieście lat temu dowiódł on, że przejście od gospodarek zamkniętych do otwartego rynku jest dla integrujących się państw opłacalne. Przy takim samym łącznym nakładzie, po rozpoczęciu wymiany wytwarzają one więcej produktów lub niezmienioną produkcję uzyskują mniejszym kosztem. Po pewnym czasie ujawniają się skutki dodatkowe związane ze specjalizacją i tzw. „efektem skali”, obniżającym koszt jednostkowy. I właśnie poziom kosztów decyduje o tym, w jakiej proporcji owe łączne korzyści podzielą między siebie państwa tworzące wspólny rynek.

Jak zareagują polscy przedsiębiorcy na wielką szansę - nie wiadomo. Można jednak określić skalę możliwości. Łączny „Produkt Wspólnotowy Brutto” UE wynosi niecałe 9 bln dolarów (dla porównania: PKB USA to niecałe 10 bln dolarów, a sumaryczny produkt dziesięciu nowych członków to ca 700 mld dolarów; rozszerzenie Unii sprawi, że jej gospodarka zrówna się z amerykańską). Natomiast PKB Polski to, licząc parytetem siły nabywczej, ca 250-280 mld dolarów. Dla Unii akcesja Polski oznacza zwiększenie rynku o ok. 3 proc. Dla Polski natomiast dostęp do rynku unijnego jest trzydziestokrotnym powiększeniem potencjalnego popytu.

Czy Polska może tę możliwość poszerzenia rynków zbytu wykorzystać? Nasza gospodarka nie jest konkurencyjna w dwóch segmentach rynku: towarów luksusowych i produktów Hi-Technology. Szczęśliwie obydwa stanowią nieznaczną część rynku. W zasadniczym segmencie, który można nazwać „supermarketowym” (produkty typowe, średnie jakościowo, raczej niedrogie), Polska wytwarza towary nie ustępujące wyrobom unijnym. Co ważne, produkuje je przy blisko ośmiokrotnie mniejszych kosztach pracy. Jeśli zadbamy o dobrą organizację pracy i niewiele gorsze wyposażenie techniczne, jesteśmy w stanie wytwarzać je po cenach konkurencyjnych.

Koszt utraconej okazji

W rachunku korzyści i strat związanych z wejściem Polski do Unii najważniejsze są koszty alternatywne, zwane także kosztami utraconych okazji. Można wyobrazić sobie gospodarkę polską poza Unią składającą się z 15 państw. Nie jest to trudne, gdyż z mniej więcej taką sytuacją mamy do czynienia dzisiaj. Mniej więcej, bowiem Polska od kilku lat jest już „jedną nogą w Unii”. Korzystamy z możliwości preferencyjnego bezcłowego eksportu (chociaż podlegamy ograniczeniom pozataryfowym, które znikną z chwilą akcesji), co sprawia, że ponad dwie trzecie naszego eksportu trafia do krajów wspólnoty. Korzystamy też ze środków pomocowych, z których już uzyskaliśmy 2 mld euro.

Nie można jednak wyobrazić sobie gospodarki polskiej poza Europą składającą się z 24 krajów. Taka sytuacja oznaczałaby, że Polska traci prawo do korzystania z funduszy przedakcesyjnych, a jej towary, jako pochodzące spoza wspólnoty, obciążono by unijnymi cłami. Sprzedanie choćby jednego polskiego kiszonego ogórka do Niemiec stałoby się praktycznie niemożliwe. I to nie dlatego, że nasze ogórki gorzej leczą kaca niż „styrilizowane uhorki” czy „gurkasy”. Przeciwnie, robią to znakomicie i Niemiec chętnie je kupuje. To Czesi, Słowacy i Litwini w imię swego dobrze pojętego interesu kupieckiego pilnowaliby, aby ani jeden polski ogórek nie przemknął przez granicę.

Przy tej skali obrotów, znacząca redukcja polskiego eksportu „na zachód” musiałaby spowodować lawinę bankructw i olbrzymi wzrost bezrobocia. Polskę skazano by na stoczenie się do pozycji „drugiej Białorusi”.

Powtórzmy raz jeszcze. Polskie zyski z wejścia do Unii nie wynikają z możliwości wykorzystania funduszy pomocowych (choć oczywiście korzystać z nich trzeba). To, ile dostaniemy z Brukseli, jest sprawą drugorzędną. Naprawdę ważne jest to, ile, kosztem ciężkiej pracy i bolesnych niekiedy reform, będziemy potrafili zarobić na ekonomicznej egzystencji w największym bloku gospodarczym świata. Musimy zaprzestać epatowania tym, co Unia może nam dać, a poważnie zacząć zastanawiać się nad tym, co możemy Unii zaoferować. Oferować za ciężką gotówkę na wymagającym, konkurencyjnym, ale kolosalnym rynku unijnym. Rynku, na którym wcale nie sto-imy na straconej pozycji i który możemy zdobyć dla naszych towarów.

MICHAŁ ZIELIŃSKI (ur. 1949) jest doktorem ekonomii, dziennikarzem telewizyjnym (ośrodek TVP w Lublinie) oraz publicystą pism: „Wprost”, „Tygodnik Powszechny” i „Rzeczpospolita”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Przed referendum