Kto chce świecić, musi się spalać

fot. MAGDALENA DEREZIŃSKA

28.09.2007

Czyta się kilka minut

Pamir, leżący na kirgisko-tadżyckim terytorium między Karakorum a Hindukuszem, uważany jest za najwyższą wyżynę świata. Ponad nią wyrasta na 7134 m wysokości Pik Lenina [od 2006 r. oficjalna nazwa to Pik Niepodległości - red.]. U jego stóp odpoczywali kupcy wędrujący z Chin do Europy Jedwabnym Szlakiem, zaś pod koniec lat 20. minionego stulecia był najwyższym zdobytym szczytem świata. Dziś, jako jeden ze stosunkowo przystępnych technicznie siedmiotysięczników, cieszy się dużą popularnością. Jedziemy. Przeglądam kartki pamirskiego dziennika - opowieść o spalaniu się.

Wyprawa w wysokie na 7000 metrów góry, prawie miesiąc życia w lodowym świecie, z dala od dobrodziejstw cywilizacyjnego komfortu - to doświadczenie, które pozwala wyraźniej rozumieć sens owego "spalania". Świecić - to żyć pięknie, realizować to, co w człowieku najwartościowsze, najświętsze. Spalać się - to zasypiać w ciasnym namiocie i w takt odgłosów pęknięć lodowca pod sobą kurczyć i rozluźniać marznące palce stóp. To budzić się i z łopatą w rękach wędrować po kawałki skutego mrozem śniegu, który po roztopieniu przyda się do umycia zębów i zaparzenia herbaty. To zaciskać zęby podczas dźwigania plecaka na 5000 metrów, odciągając myśli od bólu spowodowanego wrzynaniem się pasa biodrowego w skórę talii. To podchodzić krok po kroku do góry, obserwując przykre reakcje swojego organizmu na coraz mniejszą ilość tlenu, jednocześnie nie zwalniając się z pełnej koncentracji podczas pokonywania szczelin. To być gotowym w każdej chwili pochylić głowę i zrezygnować z dalszego podchodzenia po to, by sprowadzić chorego kolegę na dół. To wreszcie umieć ustąpić pierwszeństwa temu, co nas warunkuje i przerasta - bez względu czy nazwiemy to naturą, losem czy Bogiem.

***

16 lipca. Opuszczanie Tatr, jak zwykle bolesne; w głowie obrazy wycieczek, biwaków, treningów i wspinaczek, które ominą mnie tego tatrzańskiego lata. Powstrzymuję je, bo chyba niedobrze jest zbytnio przywiązać się do jakichkolwiek gór - nawet takich, jak nasze Tatry. Ciekawość świata pcha w nieznane i nie warto jej usypiać.

17 lipca. W drodze do Lwowa; stamtąd pociąg do Moskwy jest tańszy niż z Polski. W Moskwie po 30 godzinach jazdy wsiadamy do kolei, która w cztery dni i cztery noce jak wehikuł przeniesie nas w niesamowity świat postsowieckiej Azji.

23 lipca. Ostatni dzień w pociągu. Za oknem wciąż niekończący się step kazachski, w środku gorąco i tłoczno - typowo trans­syberyjsko. Leżę i czytam, leżę i rozmawiam, w ramach treningu spaceruję po 20-metrowej prostej naszego wagonu, gimnastykuję się przy malutkiej umywalce z kapiącą nieznośnie powoli wodą. Obserwuję Kazachów, Białorusinów, Kirgizów i Rosjan jadących z nami w wagonie. Granice ich prywatności są inne niż u nas - z uśmiechem siedzą ramię w ramię z nieznajomymi. Z jednej strony miło jest czuć dokoła naturalną bliskość ludzką, z drugiej zaś - przykro zdać sobie sprawę z tego, jak kultura zachodnia i kapitalizm zwiększyły dystans między ludźmi.

24 lipca. Szynowy wehikuł wypluwa nas w Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Już kilka dni pozwala zweryfikować mity o Azji, z którymi tu przyjechałam. Nastraszona przez troskliwych rodziców, spodziewałam się wszechobecnych kieszonkowców, a nawet islamskich terrorystów i porywaczy - przecież to tak blisko Afganistanu.

Jednak spacerując ulicami Biszkeku, rozmawiając z rozentuzjazmowanymi na widok Polaków byłymi radzieckimi żołnierzami, zatrzymując się w wioskach, w których wszystkie jurty mają drzwi otwarte dla każdego bez wyjątku gościa - szybko przestaje się widzieć tę rzeczywistość w krzywym zwierciadle europejskich wyobrażeń. To błogosławieństwo podróżowania.

25 lipca. Jedziemy do Osz, na samo południe Kirgistanu. Stamtąd jeszcze jeden dzień jazdy do bazy położonej na wysokości 3800 metrów. Myśl o tym, że ten sam dystans, który pokonaliśmy w ciągu siedmiu dni, samolot pokonuje w cztery godziny, sprawia, że boję się już drogi powrotnej, kiedy będę dodatkowo zmęczona powrotem z gór. No, ale to, czego doświadcza się w pociągu, i przestrzenie, które ogląda się, przecinając pół Rosji, Kazachstan i Kirgistan - są zdecydowanie warte nawet tak dużego zmęczenia. Dopiero zapuszczając się w głąb Kirgistanu niepokonanym samochodem marki Wołga, można rozsmakować się w jego górskich urokach. Dużych miast jest dosłownie kilka, góry, stanowiące 80 procent powierzchni kraju, są wszędzie. A pomiędzy nimi - ogromne przestrzenie łąk, pasące się konie, hodowle jaków, jurty, Kirgizi pędzący na osiołkach.

26 lipca. Spędzamy dzień w Osz - to liczące aż 3000 lat miasto, leżące na trasie Jedwabnego Szlaku z Chin do Europy, mieści największy w Azji Centralnej bazar. Tętni kolorami dziesiątek wiklinowych koszy wypełnionych kaszą, suszonymi owocami, orzechami i warzywami. To tu Marco Polo zatrzymał się na odpoczynek, zbierając siły na dalszą, górzystą część szlaku.

27 lipca. W końcu znaleźliśmy się w bazie na 3800 m na Łukowej Polanie. Czas rozpocząć aklimatyzację. Postanowiłam przebiec się, by rozruszać zesztywniałe po podróży ciało. Nie był to bieg, a co najwyżej marszo-biego-chód. Na tej wysokości większość ludzi czuje się raczej dobrze, jednak gdy chce się przyspieszyć - serce zaczyna łomotać.

28 lipca. Poranek w bazowej jurcie. Ile wynieść dziś rzeczy do obozu pierwszego? To zaledwie 800 metrów przewyższenia, ale na tej wysokości to nie to samo, co wejście na Kasprowy, i najsprawniejszym zajmuje ok. czterech godzin. Jak szybko iść, żeby szanując wysokość, dostać się do celu bez przykrych dolegliwości? Postanowiliśmy z kolegą, Jasiem, wynieść tylko 20 kilogramów. Reszta jutro. Na pierwszym podejściu mijają nas uśmiechnięci Hiszpanie "dźwigający" lekkie bidony z piciem. Zagaduję ich i dowiaduję się, że ich bagaż do obozu pierwszego wynoszą na swoich grzbietach konie. "Hasta luego, chicas!" - "do zobaczenia, dziewczyny!" - wołam. Lekko skonfundowani, lecz wciąż uśmiechnięci, oddalają się na drugą stronę przełęczy. Chyba zrozumieli.

30 lipca. Zasypiam, już u stóp Piku Lenina. Wszystko wydźwigaliśmy do obozu pierwszego, leżącego na wysokości 4400 metrów na wypłaszczeniu jęzora lodowca. Zgodnie z naszymi zasadami, nie oddaliśmy ani kilograma bagażu tragarzom, ani nie pozwoliliśmy się przeprowadzić na koniu przez lodowcową rzekę. Nie da się ukryć, mamy dużo satysfakcji z samodzielnej próby zdobycia naszego szczytu.

1 sierpnia. Leżę na karimacie tuż pod zboczami Piku i patrzę na usianą szczelinami drogę przez lodowiec. Dlaczego chcę zdobyć ten szczyt? Nie wiem. Cieszę się jednak, bo po raz pierwszy w życiu doświadczam bardzo wysokich gór. Cieszę się z przebywania z dala od reszty świata i z obniżenia standardu codziennego bytowania. Nie chodzi o chęć bycia "turystycznym brudasem", ale o pewną formę ascezy, która uczy rozumieć, jak niewiele trzeba nam do życia.

2 sierpnia. Kolejny spokojny dzień w lodowcowym świecie. Spotykam pracujących tu Rosjan - Tatianę z kuchni polowej i Saszę, szefa obozu, lekarza i ratownika, który zwierza się nieśmiało ze swojego planu pobicia rekordu wejścia na Pik Lenina z obozu pierwszego (dotychczas wynosi on 8 godzin 11 minut). Rozkoszuję się dniami odpoczynku: rozkuwaniem wody w strumyku lodowcowym, przyrządzaniem musli na śniadanie, nasłuchiwaniem odgłosów życia otaczającego nas zewsząd lodu. Obniżona ilość tlenu i związany z tym mniejszy poziom energii - dodatkowo uspokaja. Mogłabym tu zostać na zawsze.

3 sierpnia. Dziś, w ramach aklimatyzacji, dotarliśmy do obozu drugiego (5300 metrów). Ok. 20 namiotów wtulonych w kamieniste zbocze schodzące w ogromny śnieżny kocioł opadający ze zboczy Piku. Droga długa, usiana szczelinami. Spotykamy schodzącego z góry gdańszczanina, który po drugiej nieudanej próbie zdobycia szczytu zawrócił dziś na dół. Mówi, że mocno tam wieje, odmroził sobie palce i twarz. Co będzie ze mną, skoro młody, silny mężczyzna nie dał rady? Staram się o tym nie myśleć.

W latach 90. - kiedy namioty tego obozu rozkładano niżej, w kotle - zeszła lawina i zabrała ze sobą 40 osób. Czuję się bezpiecznie, jednak staram się ciągle powtarzać sobie w myślach: to wysokie góry, tu wszystkiego można się spodziewać. Pokory, pokory!

4 sierpnia. 6000 metrów osiągnięte! Krok po kroku, powoli doszliśmy do obozu trzeciego (6100 metrów). Inna rzeczywistość, zupełnie inaczej płynie tu czas. Namiotów już nie jest tak wiele, znacznie tu ciszej, wszyscy odpoczywają. Powyżej 6000 metrów organizm podobno już się nie regeneruje. Mój początkowy entuzjazm dość szybko opada - wraz z siłami. Dostaję wysokiej gorączki. Jaś staje na wysokości zadania: faszeruje mnie lekami, chłodzi głowę śniegiem. Respekt dla wysokości - pochylam przed nią głowę. Po dłuższych wahaniach decyduję się jednak nie schodzić na dół i spać w tym obozie.

6 sierpnia. Aklimatyzacja zakończona, jeszcze dwa dni odpoczynku i ruszymy do ataku szczytowego. Rano budzi nas w obozie (pierwszym) zima. Nikt prawie nie rusza do góry, w związku z czym niedziela celebrowana jest należycie.

Z coraz mniejszą ochotą zalewam wrzątkiem jedzenie z torebki i coraz ciężej znoszę zapachy świeżych obiadów unoszące się z talerzy Francuzów i Hiszpanów. Sasza mówi, że powinno się tu zapomnieć o wszystkim, co pozostawiło się na dole. Trzeba przeorganizować potrzeby i nauczyć się karmić tym, co dają warunki górskie.

7 sierpnia. Dwóch Hiszpanów i jeden z Basków mają problemy z żołądkiem. Poddają się i nie ruszają w ogóle na szczyt. W obozie szumi też od pogłosek o schodzącym ze szczytu Francuzie, który zaniemógł zupełnie i ledwo żywy został zniesiony przez Niemców. Rosjanie mówią, że wedle statystyk mniej niż połowa ludzi, którzy przyjeżdżają w Pamir z zamiarem zdobycia Piku Lenina, osiąga cel. Po mojej głowie przemykają ciemne myśli.

8 sierpnia. Obóz drugi. Nie jest dobrze. Hiszpanie uderzyli w stronę szczytu, ale w połowie drogi wycofali się. Namawiam ich, żeby spróbowali jeszcze raz, chcę zrozumieć, czy naprawdę było tak ciężko, czy po prostu zabrakło im uporu. W końcu przyznają: "nie mamy już ochoty, zmęczyło nas lodowcowe życie, marzymy o plaży w Barcelonie...". Rozumiem to i tym razem nie nazywam ich już "chicas". Jak Bóg da, to wejdę na szczyt, ale nic na siłę.

11 sierpnia. Pik Lenina zdobyty! Pobyt na szczycie nie dłuższy niż kwadrans, cel podróży osiągnięty. Czy jednak rzeczywiście był to cel podróży, który warunkował jej powodzenie? Po raz kolejny przekonuję się o przewadze drogi nad celem. W zestawieniu z samym osiągnięciem szczytu wszystkie dni na lodowcu, spotkania z ludźmi, miejsca zobaczone w Kirgistanie - w niczym mu nie ustępują.

13 sierpnia. Przemiłe dni w obozie pierwszym. Bracia Słowianie szczerze gratulują zdobycia Piku, wieczór spędzamy przy dobrym winie. Obóz jednak wyraźnie nie ten sam; nie ma Hiszpanów, w miejscu ich namiotu rozgościli się Irańczycy. Szczelina, na której zorganizowana była tydzień temu toaleta - jakby większa. Droga do strumienia, z którego braliśmy wodę - też jakby nie ta. Lodowiec żyje pełnią życia.

Chyba zaczynam tracić dystans do tutejszej rzeczywistości, już nie jest obca. Łapię się na tym, że w miarę upływu dni wcale już tak nie przeszkadza w spaniu kamień wbijający się od spodu w karimatę, że woda, w której się "kąpię", wcale nie jest już tak zimna. Fiodor Dostojewski powiedział po wyjściu z katorgi na Syberii, że człowiek jest stworzeniem, które do każdych warunków potrafi się przyzwyczaić. Miał rację.

Magdalena Derezińska (ur. 1981) jest absolwentką stosunków międzynarodowych SGGW i studentką filozofii UJ, członkiem kadry narodowej w narciarstwie wysokogórskim, wielokrotną mistrzynią Polski i wicemistrzynią świata do lat 23 w tej dyscyplinie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2007