Kościół w budowie

Niektórzy mówią, że nad kościołem parafialnym w gdańskim Brętowie od początku ciążyło fatum. Jego budowa trwa już ponad cztery dekady.

11.10.2021

Czyta się kilka minut

Kościół pw. Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w Gdańsku-Brętowie, budowa, lata 80. / MATERIAŁY ARCHIWALNE / PARAFIA MBNP
Kościół pw. Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w Gdańsku-Brętowie, budowa, lata 80. / MATERIAŁY ARCHIWALNE / PARAFIA MBNP

Pierwszą łopatę wbito w lipcu 1980 r. Niedługo później zaczęto wykopywać pierwsze ludzkie kości. Władze zezwoliły na budowę kościoła na poniemieckim cmentarzu. Dlatego, jak sądzą co bardziej przesądni parafianie, budowa dotychczas nie została ukończona. I nie zostanie.

Tamtego lata mało kto przejmował się takim gadaniem. Cała Polska budowała kościoły. W latach 80. rozpoczęto budowę ponad 1300, jak podają autorzy „Architektury VII dnia”, projektu badającego polską architekturę sakralną. W karnawale Solidarności władza masowo wydawała pozwolenia na budowy, o które wcześniej wierni musieli zaciekle walczyć. „Kościół mógł nadrobić niedobory obiektów sakralnych, władza mogła zamortyzować gniew społeczny” – oceniają badacze, Kuba Snopek, Iza Cichońska i Karolina Popera.

Ówczesny brętowski proboszcz ks. Kazimierz Krucz otrzymał pozwolenie na budowę nieco wcześniej, w 1978 r. Nie miał powodów, by zakładać dobrą wolę władz. Jak zanotował w swoich wspomnieniach, złożył projekt „na wyrost”, tak żeby był w sam raz, kiedy komuniści na złość każą projekt zmniejszyć.

Komuniści na złość projekt zatwierdzili.

Robota szła równo

Parafianie robili, co mogli. Pani Ewa dzięki swoim znajomościom pomogła załatwić dźwig, a jej mąż kopał fundamenty tak zawzięcie, że aż dostał ruptury.

– Entuzjazm był! Praca szła na dwie zmiany, jedni do obiadu, a potem kolejni do wieczora. Codziennie po 40, 50 osób przychodziło. A i proboszcz się roboty nie bał, czasem i taczki pchnął nawet! – opowiada pan Marian. Jak ma wyglądać jego kościół, odkrywał w miarę budowy, ponieważ makietę całości zobaczył dopiero w latach 90.

Po szkole pomagali ministranci, a stoczniowcy mieszkający w niedawno wybudowanych blokach pracowali za darmo. Pan Marian mówi, że najtrudniejszym fragmentem budowy było zalewanie szalunków na stropie, który miał być podłogą drugiego kościoła: świątynia miała być dwukondygnacyjna. Trzeba było wjeżdżać taczkami z betonem po nasypie – ręce zwisały potem za kolana, ale to przecież było dla nas i dla przyszłych pokoleń!

– Panie, zmęczony? Ja do pięćdziesiątki nie byłem zmęczony, zmęczony to jestem teraz – obrusza się inny parafianin, emerytowany robotnik w porcie.

Czas cudów

Udało się wybudować dolny kościół, który zaspokajał potrzeby parafian. Trwały prace nad drugą kondygnacją. Proboszcz Krucz dbał o to, by zapał wiernych nie opadł. Miał dar przekonywania, wypływający być może z nieustępliwości i przekonania, że działa z polecenia i przy pomocy sił niebieskich. Z ogłoszeń parafialnych: „Panom, którzy tak pieczołowicie pomagali przy rozładowaniu cegły, dziękujemy w imieniu Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Tych parafian, którzy j e s z c z e nie śpieszą z pomocą finansową, bardzo prosimy o ofiary”.

Ks. Krucz nie szukał pomocy finansowej jedynie wśród parafian. Prowadził obfitą korespondencję. Zrzutka, którą ­organizował, opierała się nie tylko na parafii czy Gdańsku: budowa kościoła w Brętowie miała zasięg międzykrajowy i międzykontynentalny. „Wielce zdziwi Pana mój list... ośmiela mnie fakt wielkiej dobroci Pana...” – pisze do prezesa Polonii w Niemczech. „Znając Pana życzliwość jako Prezesa wielkiej rodziny Polaków zamieszkałej w Ameryce...” – do szefa Kongresu Polonii Amerykańskiej.

Nawet za niewielkie datki ks. Krucz nie omieszkał dziękować: „Droga, kochana Pani, pragnę złożyć serdeczne Bóg zapłać za przesłaną ofiarę 10 dolarów”. Przed wiernymi rozsnuwał spektakularne wizje: „moim wielkim marzeniem jest ufundować piękny świecznik, w którym płonęłyby świece na cześć naszej Pani... ukoronowaniem moich marzeń jest budowa nowego ołtarza”.

Kościół rósł. Budujący zmagali się nie tylko z brakiem środków, ale i z siłami natury. Obok kościoła stanęła kilkudziesięciometrowa wieża. Montaż kalenicy i krzyża wymagał pracy dwóch dźwigów. Wichura nie pozwalała na wciągnięcie masywnych konstrukcji na odpowiednią wysokość, ale dźwigi były potrzebne na innej budowie. Nie można było czekać.

Ze wspomnień ks. Krucza: „Pokropiłem ten stos żelaza i jak prorocy z Panem Jezusem wznosiliśmy do Ojca Niebieskiego pokorną prośbę”. Zgromadzeni pod wieżą, umorusani i spoceni od roboty parafianie odmówili „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”. Wiatr ustał.

Pan Marian: – Człowiek troszkę się przeraził! Zastanowiłem się nad swoim życiem i pomyślałem, że coś w modlitwie jednak jest!

Podział

Energia księdza Krucza była niespożyta. Równolegle z budową brętowskiego kościoła zainicjował rozbudowę pobliskiego sanktuarium maryjnego. Poza świątynią stanął tam Dom Samotnej Matki. Pieniądze zaczęły płynąć również tam. Wkrótce podzieliła się i sama parafia: z sanktuarium utworzono nowe probostwo, które objął ks. Krucz.

Nie sprawdziły się oczekiwania, że kościół będzie musiał zaspokajać potrzeby wspólnoty liczącej kilkadziesiąt tysięcy wiernych. To historia wielu miejskich parafii: olbrzymich kościołów, wznoszonych w tym okresie z myślą o rozbudowujących się dzielnicach. Tak jest na przykład w przypadku parafii Bożego Ciała, największego po gotyckiej bazylice Mariackiej kościoła w Gdańsku. Parafia miała liczyć 24 tys. mieszkańców – jest ich 14 tys., z czego przed pandemią praktykowało 3,5 tys. Podobnych przykładów znajdziemy więcej. W kościele parafialnym Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Katowicach, też dwukondygnacyjnym, dolny poziom „skrzynki”, jak o bryle kościoła mówi proboszcz, ze względu na niewielką liczbę wiernych wykorzystywany jest jako magazyn Caritasu. Listę można ciągnąć.

W przeciwieństwie do świątyń powstałych przed wojną, które mimo niewielkiej liczby praktykujących mogą liczyć na dofinansowanie utrzymania i remontów, wielkie kościoły PRL-u muszą radzić sobie same.

Wiele z nich budowano jak kościół w Brętowie, siłami parafian. Ich motywacja była paliwem dla budowy. Tam, gdzie entuzjazmu wystarczało, kościół powstawał na przestrzeni kilku, kilkunastu lat. Wydaje się, że w Brętowie entuzjazm przygasł.

Nowy proboszcz, ks. Tadeusz Chajewski, odziedziczył parafię i nieukończony kościół. Budowę, jak mówi, z gatunku trudnych, ponieważ okazało się, że w planie są pewne niedoskonałości. Na przykład wielkie przeszklone fragmenty ścian, wychodzące na las. „Może i ładnie to wygląda, ale przecież ja zimą tego nie ogrzeję” – pomyślał z przerażeniem. Zdecydował, że parafianie las mogą podziwiać i po mszy. Przeszkloną część ściany odgrodził od wnętrza kościoła dodatkowym murem.

Największym problemem był dach, z trudem skonstruowany za dawnego proboszcza. Ks. Krucz zrobił chyba wszystko, co było możliwe, by zdobyć materiał na jego budowę. Zwrot „dwadzieścia pięć ton blachy trapezowej” odmieniał przez wszystkie przypadki w hutach, magazynach i fabrykach, w Urzędzie ds. Wyznań w Warszawie, w listach do premiera (pisanych przynajmniej siedmiokrotnie) i do ministra (przynajmniej pięciokrotnie). W końcu blachę udało się zdobyć i dach położono. Jednak przeciekał.

– Mądry proboszcz nigdy nie wini i nie oskarża poprzednika, tylko stara się to, co było niewłaściwe, naprawić – mówi sentencjonalnie ks. Chajewski. Kościół brętowski stał się być może jedyną w Polsce świątynią o dwóch dachach, ponieważ bezpośrednio nad konstrukcją z blachy trapezowej powstawała druga, z blachy miedzianej. Powoli, pieniędzy na budowę było mniej. Po tym, jak ks. Krucz dotarł z kwestą do Ameryki, nowy proboszcz nie miał już odwagi dalej prosić o wsparcie. Datki zebrane podczas mszy były systematycznie zbierane na zakup kolejnych partii materiału i pensje dla – tym razem wykwalifikowanych – pracowników.

Pod wpływem tych doświadczeń nowy proboszcz z rezerwą odnosił się do spontanicznej, nie zawsze przemyślanej metody budowy. Nie wszyscy dobrze przyjęli ten rodzaj rezerwy.

Parafianin: – Była inna forma zarządzania. Był trochę taki... troszeczkę niedostępny dla ludzi. To dobry proboszcz, ale budowlańcem to on nie był.

Mimo trudności na przestrzeni dziesięciu lat większość konstrukcyjnych niedoróbek udało się naprawić. Kościół był już niemal gotowy.

Wtedy wybuchł pożar. Był 2 września 1999 r.

Pożar

Ogień nieśpiesznie, przez prawie dobę, trawił dzieło parafian. Schował się w przestrzeni pomiędzy dwoma dachami, za nic mając sobie wysiłki strażaków. Brakowało wystarczająco wysokiej drabiny, by skutecznie prowadzić akcję: strumienie wody parując spływały po rozgrzanym dachu. Jedyne, co można było zrobić, to lać wodę po ścianach górnego kościoła, by zabezpieczyć przed ogniem resztę konstrukcji.

Wszędzie jest pełno wody, która przecieka na niższą kondygnację. Parafianie wynoszą z dolnego kościoła cały dobytek. Proboszcz nie pozwala wyciąć krzyża i wynieść figury Maryi – zostawcie, Matka Boża musi czuwać. Bilans pożaru jest jednak dramatyczny: trzeba w całości rozebrać dach i część ścian. Pan Marian opowiada, jak w następnych dniach wraz z innymi parafianami siekierami ciął na górze blachę, której płaty zrzucano na dół. Być może wtedy wydarzył się już co najmniej drugi cud w historii kościoła – ponieważ nikomu podczas tych prac nie stała się krzywda. Pan Marian pamięta, że pracowało ich nie więcej jak dwadzieścia pięć osób, częściowo ci sami ludzie, którzy pomagali przy budowie od samego początku, trochę nowych twarzy.

– Proboszcz musi wesprzeć ludzi. Siać nadzieję – tłumaczy ks. Chajewski. Starał się zatem przekonywać: że odbudują i że wszystko będzie dobrze. Chociaż próbował tego nie okazywać, sam był załamany. Wolałby zrezygnować ze stawiania górnego kościoła. Przecież dolny wystarczał na potrzeby parafii. Otrzymał jednak polecenie od biskupa – odbudować. Urządzono na terenie diecezji zrzutkę na spalony kościół. Pieniędzy wystarczyło na rozbiórkę zniszczonych części i zakup nowego, bardziej realistycznego projektu. Z realizacją parafia musiała sobie poradzić własnymi siłami. Ubezpieczenie opiewało na niewielkie sumy.

– Mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... – mówi proboszcz tonem sugerującym, że nie jest do końca przekonany co do prawdziwości tego przysłowia.

Przestrzeń to komfort

– Ale są też i dobre rzeczy – dorzuca ks. Chajewski po chwili milczenia. Tłumaczy, że nowy kościół jest niższy, łatwiejszy do ogrzania. Bardziej funkcjonalny. Dwadzieścia lat po pożarze górny kościół jest wciąż w stanie surowym, ale odbywają się tam czasem nabożeństwa. – Na razie jest to trochę utrudnione, bo na wyższą kondygnację prowadzą wysokie schody, dla starszych parafian to wyzwanie. W planie jest budowa windy – mówi.

– Parafia jest raczej senioralna? – pytam. Ks. Chajewski przyznaje, że tak. Z 9 tysięcy parafian na niedzielne msze chodziło przed pandemią nieco ponad 3 tysiące ludzi, większość z nich to emeryci. Z tacy nie zbiera się wiele. Gdyby wierni pojawili się na nabożeństwie wszyscy naraz, ciasno zapełniliby dolny kościół. Gdyby wszyscy rozsiedli się u góry, zostałoby jeszcze trochę wolnego miejsca. W parafii rokrocznie odprawia się koło stu pogrzebów. Chrztów: nie więcej jak trzydzieści, czterdzieści.

Parafianka: – Na początku wydawało mi się, że kościół jest bardzo przewymiarowany... ale przestrzeń to komfort! Przynajmniej duszno nie jest!

Parafianin: – Teraz to się wreszcie zaczęło przydawać! Kiedy były limity, to można było odprawiać msze w obu kościołach naraz!

Parafianka: – Ludzie zaraz pretensje mają, że to tak długo, że inne kościoły... Ja nie dam na proboszcza złego słowa powiedzieć, bo księża na plebanii skromnie żyją, a proboszcz uczciwy jest i nic nie kręci.

Entuzjaści mówią, że na odbywające się za osiem lat stulecie parafii uda się skończyć kościół. Biorąc pod uwagę ilość pieniędzy, którą udaje się co miesiąc zebrać, proboszcz nie sądzi, żeby to było możliwe: parafia ma przecież inne wydatki. Nie uważa zresztą, żeby budowa kościoła była najważniejszym zadaniem. Mówi, że kościół jest dla parafian i oni go swoimi środkami wybudują, w swoim czasie.

Prace powoli idą do przodu. Niedawno parafianie odmalowali dolny kościół. Kilka lat temu grupka mniej więcej dziesięciu mężczyzn wyłożyła kostką brukową parking i dojście do kościoła. Przewodził niezłomny pan Marian. Oświadcza, że gdyby miał odejść od kościoła, widzi dwie możliwości: albo zapadłby się pod ziemię ze wstydu, albo umarłby z nudów.

Przeglądam na stronie parafii zdjęcia dokumentujące kładzenie kostki. Widzę tam siwiejących i zupełnie siwych mężczyzn, koło pięćdziesiątki, sześćdziesiątki. Jest jeden młodszy chłopak.

– Dla kogo państwo to robią, jeśli nie ma młodych ? – pytam pana Mariana.

– Dla nas. Dla nas i dla tych, co przyjdą! – odpowiada dobitnie.

– A jeśli nie przyjdą? – dopytuję.

– Przyjdą – ucina z mocą. Nie wyobraża sobie, żeby mogło być inaczej.

***

Pod koniec opracowania „Architektura VII dnia” jego autorzy piszą: „Końca wznoszenia świątyń nie ma. Architektura świątyń, tak silnie związana z budującą ją wspólnotą, będzie w nieskończoność aktualizowana przez nowe pokolenia”.

Nie miałem odwagi zapytać parafian i proboszcza, co sądzą o tym zdaniu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2021