Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Miałem liczne i bardzo przyjemne okazje odwiedzania polskich uczelni – po raz pierwszy, jako student na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu w 1989 r., a ostatnio rok temu jako profesor wizytujący na SGH. Na podstawie przyjaźni z polskimi kolegami, których tak bardzo cenię, rozumiem prof. Krzemińskiego („Ile etatów dla profesora”, TP 51/12) w sprawie dwuetatowości i trudno mi go skrytykować. Ale jako profesor w Wielkiej Brytanii, muszę udzielić racji Michałowi Bilewiczowi („TP” 1/13): niskie dochody w stosunku do Europy Zachodniej nie są usprawiedliwieniem pracy u konkurenta. Na moim uniwersytecie wykładanie gdzie indziej wymaga pozwolenia na podstawie trzech zasad: brak bezpośredniej konkurencji obu jednostek, wymiar nie większy niż 10% czasu spędzanego na uczelni macierzystej oraz udowodnione korzyści naukowe/pedagogiczne (np. pobyt na uczelni zagranicznej, podczas którego nawiązuję nowe kontakty). Większość swojego czasu muszę spędzić na swoim wydziale.
Płace na polskich uniwersytetach nie są takie złe w stosunku do poziomu ekonomicznego kraju. Z danych Europejskiego Instytutu Europejskiego (do których odwołuje się sam prof. Krzemiński) wynika, że płace profesorów, w stosunku do bogactwa kraju, mieszczą się w średniej europejskiej – choć są trochę niższe niż w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Więc naukowcy nie mogą narzekać bardziej niż inni polscy pracownicy, którzy zwykle nie dorabiają u konkurencji. Mało tego, inaczej niż w prawie wszystkich innych krajach europejskich, w Polsce płace są bliskie czy nawet wyższe niż w porównywalnych zawodach w biznesie czy administracji państwowej. W tej ostatniej dziedzinie polskie płace są naprawdę niskie: ale czy z tego powodu pozwolilibyśmy polskim urzędnikom czy ambasadorom pracować dodatkowo dla innych państw?