Już mi nie żal mojego życia

Eliza Kubarska, alpinistka i reżyserka: Dziecko jest dziełem absolutnym. Mocniejszym i ważniejszym niż wszystko inne, bo to jest człowiek.

26.03.2017

Czyta się kilka minut

Eliza Kubarska, kadr z filmu „K2. Dotknąć nieba” / Fot. David Kaszlikowski / HBO
Eliza Kubarska, kadr z filmu „K2. Dotknąć nieba” / Fot. David Kaszlikowski / HBO

MARIA HAWRANEK: Ile razy widziałaś swój film „K2. Dotknąć nieba”?

ELIZA KUBARSKA: Od kiedy go zmontowałam? Pewnie kilkanaście.

Ale jak oglądałyśmy go ostatnio na Festiwalu Podróżników 100droga we Wschowie, to chyba się wzruszyłaś? Czy mi się wydawało?

No tak. Miałam nadzieję, że nikt nie zauważy. Było mi głupio, że ktoś pomyśli: jakaś niezrównoważona ta reżyserka, płacze na filmie, nad którym pracowała kilka lat. Zwykle oglądam początek, sprawdzam, czy działa dźwięk i obraz, i wychodzę. I wtedy też miałam taki plan. Ale tym razem nie mogłam wyjść.

Dlaczego?

Bo nie oglądałam go jak reżyserka. Tylko jak ktoś inny.

Mama?

Tak. Od ponad dwóch lat w moim życiu jest Kai. Jestem wspinaczką, fascynują mnie trudne technicznie ściany. I na początku tego filmu zadaję pytanie, czy taka osoba jak ja ma prawo być mamą – wtedy jeszcze nawet nie myślałam konkretnie o ciąży. W czasie realizacji filmu próbowałam sobie wyobrazić, jak czują się moi bohaterowie – zarówno „dzieci”: Hania, Łukasz, Chris i Lindsey, wszyscy stracili matkę lub ojca pod K2 w 1986 r., jak i ich rodzice, którzy zdecydowali się na tak niebezpieczną wyprawę.

Dziś widzę, że moje wyobrażenia to był czubek góry lodowej, bo nie mogłam mieć pojęcia o pewnych uczuciach, nie mając dzieci. Ostatnio rozmawialiśmy z mężem, że czujemy się dziś, jakby nam zabrano 50 proc. mózgu – ta połowa jest przeznaczona dla nowego człowieka i nie mamy na to żadnego wpływu.

I co mama Eliza zobaczyła w filmie Kubarskiej?

Wbiło mnie w fotel. Nie mogłam znieść scen małego Łukasza płaczącego w kościele, a nawet wypowiedzi do kamery dorosłego Łukasza. Jego mama, Dobrusia Miodowicz-Wolf, „Mrówka”, jest pochowana pod K2, jej ciało zostało odnalezione. W filmie Łukasz po raz pierwszy staje przed jej grobem. Już w Karakorum czułam się tak, jakby był moim dzieckiem, choć jesteśmy w tym samym wieku. Ale wtedy empatycznie stawałam przy „Mrówce”. Teraz stanęłam bliżej Łukasza, poczułam jego ból. I nie było mi z tym dobrze. Chyba dlatego, że niedawno mój syn zaczął mówić i więź między nami jest coraz silniejsza.

Dwa lata temu mówiłaś, że nie możesz „Mrówki” oceniać. A dziś?

Nadal nie chcę tego robić, nie mam prawa, nie żyłam w jej czasach. Ale wiem, że ja dzisiaj nie zrobiłabym czegoś takiego jak ona. Jej syn miał cztery lata, mój ma dwa.

A pojechałabyś na Grenlandię wytyczać nową drogę na największym klifie świata? Zrobiliście to z mężem w 2007 r.

Nie w takim układzie. Byliśmy tylko we dwoje, a ściana wyrasta z morza. Wspinaczkę mogliśmy rozpocząć tylko z kajaka, a ja nie byłam mistrzynią wiosłowania na morzu. Kajaki morskie są wąskie i długie, dzięki czemu szybko i sprawnie można w nich pokonywać fale, ale przez to są bardzo wywrotne. Wtedy po raz pierwszy w życiu sparaliżował mnie strach – że wpadniemy do wody, a ona latem ma około dwóch stopni, czyli na akcję ratunkową jest kilka minut, potem grozi ci hipotermia. I wiedziałam, że jak wpadnę – a nie umiałam zrobić „eskimoski”, czyli jednym ruchem wywinąć się na powierzchnię – to zginiemy oboje, bo David będzie próbował mnie wyciągnąć. A to był ciągle tylko początek wyprawy, przed nami była góra do zdobycia. Z Grenlandii wróciłam inna. Na ten czas pokonałam swój lęk przed śmiercią.

Wtedy też nakręciłaś film. O wyprawie, ale przede wszystkim o relacji z mężem, o tym, jak się zmienia, jak na ścianie z damsko-męskiej pary w stu procentach stajecie się partnerami. Robisz filmy, by przepracować własne życiowe tematy?

Nie mam takiego planu. Ale kiedy naturalnie tak wychodzi, nie bronię się przed tym. Jestem z pracowni prof. Grzegorza Kowalskiego, to artysta prowokator, który zawsze pobudzał nas do myślenia. Spod jego skrzydeł wyszli wybitni twórcy, tacy jak Katarzyna Kozyra czy Paweł Althamer. Dzięki niemu nie mam problemu, żeby się na przykład rozebrać przed kamerą, kiedy jest taka potrzeba, lub żeby powiedzieć: to jest moje zdanie, a to jest moja miłosna historia na Grenlandii. Niektórzy oskarżyli mnie o ekshibicjonizm. Ja używam siebie jak narzędzia. Patrz na siebie jak na bohatera filmu, aby przekazać historię, która wcześniej nie była opowiadana.

Urodziłaś Kaia, kiedy miałaś 36 lat. Późno?

Lekarz uważał, że tak. Na pierwszej wizycie od razu wbił mi pieczątkę „ciąża zagrożona”, a moją zdziwioną minę skomentował tylko: proszę spojrzeć w swój PESEL. Ale ja się cieszę, że nie zostałam mamą wcześniej, nie byłam gotowa. Bałam się, że dziecko zrujnuje całe moje życie.

I co, zrujnowało?

Zabrzmi to brutalnie, ale w pewnym sensie tak. Tylko że na tej ruinie powstało coś, co przekracza wszystkie moje oczekiwania. Nie mogłabym wytłumaczyć sobie sprzed trzech lat tego, co dzisiaj czuję. To mieszanka uczuć, które znam z innych doświadczeń – połączenie zakochania z totalnym skoncentrowaniem na projekcie, wobec którego nic się nie liczy, ale który też w związku z tym męczy. Myślę, że dziecko załatwia wszystkim ludziom, niezależnie od tego, jakie mają życia, te uczucia, które ja wcześniej przeżywałam gdzieś indziej: chęć tworzenia, pozostawienia czegoś po sobie. A dziecko jest dziełem absolutnym. Mocniejszym i ważniejszym niż wszystko inne, bo to jest człowiek.

Masz jakieś marzenie, którego wiesz, że przez tego człowieka nie zrealizujesz?

Trango Towers w Karakorum. Próbowaliśmy je zdobyć w 2008 r. z polsko-angielsko-francuską ekipą. Trango Nameless ma 6 tys. metrów, więc to nie jest ekstremalnie wysoka góra, ale to taki pionowy totem, pomarańczowy granit. Jest piękna. Ostatniego dnia, w noc kiedy się wycofywaliśmy i zebraliśmy sprzęt, z góry obok zeszła ogromna lawina. Nasz obóz, schowany za winklem, wydawał się być bezpieczny. Ale siła była tak ogromna, że został zdmuchnięty – mesa, namiot kuchenny, wylądowała w jeziorze, a nasze namioty były całkowicie przysypane. Nic się nikomu nie stało. Ale lawina przeszła żlebem, którym podchodziliśmy każdej poprzedniej nocy. Mogła zejść dzień, dwa wcześniej. Mam to w pamięci. I nie czuję się na siłach, by podjąć takie ryzyko. Karakorum czy Himalaje to jednak rosyjska ruletka.

Ale kiedy kręciłaś film, byłaś pewna, że będziesz się wspinać. Teraz to już nie jest ważne?

Oczywiście, że jest! Świat kręci się wokół Kaia, ale ja dalej robię filmy i się wspinam. Choć brakuje mi czasu na treningi sportowe. Zawsze uprawiałam taki rodzaj wspinaczki, który wymaga dobrego przygotowania fizycznego. Niegdyś też wiele miesięcy w roku spędzałam na wyjazdach, wyprawach. W mieście trenowałam trzy, cztery razy w tygodniu po minimum trzy godziny. Teraz chodzę czasem dwa razy, czasem raz, czasem wcale. Kiedyś to było dla mnie nie do pomyślenia.

Przez 10 lat wytyczaliście z mężem Davidem Kaszlikowskim nowe drogi, nie tylko na Grenlandii, ale też w górach Malezji, Mali czy Maroko. Co Cię w tym fascynowało?

Mieliśmy swoją, lepszą, wyizolowaną rzeczywistość, właściwie przez dekadę żyliśmy trochę poza światem. To był fantastyczny czas. Odwiedzaliśmy trudno dostępne, nieznane miejsca, żeby coś odkrywać. Przy okazji integrowaliśmy się z lokalnymi ludźmi, bo przez kilka tygodni mieszkaliśmy w jednej wiosce – mam teraz takie swoje dalekie rodziny wśród nomadów, Beduinów, Berberów. Na początku patrzyli na nas z nieufnością, ale jak dowiadywali się, że przyjechaliśmy tam w konkretnym celu, bardzo chcieli nas poznać. Gdyby nie oni, chyba wspinaczka by mnie tak nie kręciła. W ogóle wspinanie zaczęło się u mnie od marzenia o podróży.

Jak to?

Komunizm zdążył zrobić na mnie wrażenie. Urodziłam się w 1978 r. Pamiętam, że czułam, że to nie może być tak, że cały świat wygląda tak jak ówczesna Polska, i jednocześnie byłam przerażona, że nie mogę go zobaczyć. Rodzice nie podróżowali, a ja byłam taka ciekawa! I wtedy mama wysłała mnie na rekolekcje do misjonarzy, ojców werbistów. Nie słuchałam tego, co mówili o Bogu, tylko o ludziach i miejscach. A potem poszłam zobaczyć zawody wspinaczkowe w Łodzi, to był 1995 r. Oczarowali mnie ci ludzie zwisający ze ściany głowami w dół. Złapałam to od razu. Na studiach na ASP w Warszawie poznałam Davida, który już wtedy jeździł, np. cztery dni do Maroka pociągiem, żeby się wspinać. Wspinanie stało się naszym kluczem do podróży.

Alpinizm i himalaizm fascynują, ale też budzą niezgodę u ludzi, którzy ich nie uprawiają. W Twoim filmie Łukasz mówi, że wspinanie nikomu nie pomaga, że jest egoistyczne.

A zaraz potem dodaje, że to jest najlepsze, co mu się w życiu przytrafiło. Mnie wspinanie ukształtowało, dzięki niemu jestem tu, gdzie jestem w moim życiu. Uważam, że innym też może pomóc – dlatego dzielimy się naszymi historiami. O egoizm można posądzić wiele pasji, ale tak sobie myślę, że jeśli coś mnie uczy życia, pomaga mi się rozwinąć, to potem ja jestem lepsza dla innych, lepiej ich rozumiem.

Nie korci Cię jakaś nowa ściana?

Pewnie, że tak. Rok temu David zorganizował z naszym szwedzkim przyjacielem Jonasem Wallinem małą ekspedycję w Malezji. Celem było wytyczenie nowej drogi na niezdobytej wcześniej ścianie na wyspie Tioman. Doleciałam do nich na ostatni tydzień, bo potem chciałam koniecznie pojechać na Borneo – obiecałam bohaterom mojego poprzedniego filmu „Badjao. Duchy z morza”, że im go pokażę, ale zaszłam w ciążę i minęły trzy lata. Musiałam wybierać: projekcja filmu albo góra. Czułam, że nie mogę wyjechać z domu na dłużej niż trzy tygodnie.

Ale wyszło trochę tak, że mąż pojechał w góry, a Ty zostałaś w domu.

Tylko że za chwilę to on został w domu, a ja pojechałam do Nepalu na dokumentację do nowego filmu o Szerpach. W sumie nie było mnie w domu prawie dwa miesiące, z małą przerwą między dwoma wyjazdami. I strasznie to przeżyłam. Doświadczam nowego uczucia: ogromnej, dojmującej tęsknoty za Kaiem, która psuje mi radość z podróży. Wcześniej, jak był ze mną David, nie miałam potrzeby nigdzie wracać, nie tęskniłam. Teraz mnie rozrywa.

No dobrze, dolatujesz na miejsce i widzisz chłopaków na ścianie, i co, tak po prostu masz w sobie spokój? Nie jesteś na siebie zła? Na Kaia? Na męża?

Opowiem ci, co się stało. Jak dojechałam, chłopcy już skończyli drogę, a ja małpowałam za nimi na ścianie, czyli podchodziłam po linie, żeby zrobić zdjęcia. Ściana niewielka, jakieś 300 metrów, zawiesiliśmy cienkie liny poręczowe. I wiszę na tej ośmiomilimetrowej linie, wiem, że ona gdzieś w górze trze o granit i może się przerwać. I myślę: jakie to będzie głupie, debilne, jak ja tu teraz spadnę! Co się stanie z Kaiem? Bo nie ma już we mnie myśli, że żal mi mojego życia. Jest tylko Kai, za chwilę widzę małego Łukasza z mojego filmu i stres: absolutnie nie mogę tego zrobić. To mnie stopuje. Niestety pojawia się granica, której nie miałam.

Wkurza Cię to?

Bardzo.

I?

Uczę się na nowo tego, co mogę zrobić i na co mnie stać.

A wcześniej nie bałaś się, że umrzesz?

Wszyscy się boją, ja też. Byłam ostrożna. Ale jak podejmowałam decyzję, że idę, to bywało, że nawet miałam ułożone w głowie: jestem w stanie zaryzykować tak, żeby zapłacić najwyższą cenę. Na Trango na przykład pewnego dnia zachorowałam, miałam kaszel. Ale to był dzień mojego wyjścia w górę z Pierre’em z Francji i Gazem z Anglii. Pierre jest lekarzem. Powiedział, że powinnam zawrócić. Popłakałam się, bo bałam się, że chłopcy pójdą na szczyt beze mnie. Zawróciłam, ponieważ panowie zapewnili mnie, że na szczyt beze mnie nie idą. Na takie myśli nie mam już dziś miejsca.

Masz teraz jakieś wspinaczkowe cele?

Sportowe, które nie są takie niebezpiecznie. We wspinaniu do pewnego stopnia decydujesz, jakie ryzyko chcesz podjąć. Myślę o dużych ścianach, które mają dobre stanowiska, w miarę dobrą asekurację. Wspinaczka po nich jest mniej więcej tak niebezpieczna jak jazda samochodem.

Serio?

No dobra, może trochę bardziej. Ale chyba nie trzeba całkowicie rezygnować z ryzyka. Myślę, że nie jest fajnie mieć rodzica, który całkowicie się zatracił dla bycia ojcem czy matką. Takie dziecko nie będzie go poważało. A rodzic nie będzie szczęśliwy i nie będzie w stanie w pełni tego dziecka kochać – podświadomie będą drzemać w nim pretensje, że wszystko mu zabrało. Nie chcę do tego doprowadzić. Chris, bohater mojego filmu, mówi: mieliśmy fantastyczne dzieciństwo, bo byliśmy dziećmi wspinaczy.
W ich życiu pełno było przygód, nowych miejsc, natury, ludzi. Ja też chcę taki świat pokazać Kaiowi. ©

ELIZA KUBARSKA (ur. 1978) jest reżyserką nagradzanych filmów dokumentalnych (m.in. „Badjao. Duchy z morza”, „K2. Dotknąć nieba”), alpinistką, podróżniczką. Wspólnie z mężem Davidem Kaszlikowskim autorka nowych dróg wspinaczkowych w różnych częściach świata, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych i szkoły filmowej Andrzeja Wajdy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Niezależna reporterka, zakochana w Ameryce Łacińskiej i lesie. Publikuje na łamach m.in. Tygodnika Powszechnego, Przekroju i Wysokich Obcasów. Autorka książki o alternatywnych szkołach w Polsce "Szkoły, do których chce się chodzić" (2021). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2017