Jego planeta

Patrząc na wspaniałe obchody swoich setnych urodzin z zaświatów, Stanisław Lem cieszyłby się z ich rozmachu. Ale jeszcze bardziej by się cieszył, że nie musi w nich uczestniczyć.

14.12.2020

Czyta się kilka minut

Wizualizacja wnętrza krakowskiego Centrum Literatury i Języka „Planeta Lem” – wielofunkcyjnego centrum literackiego poświęconego językowi. /
Wizualizacja wnętrza krakowskiego Centrum Literatury i Języka „Planeta Lem” – wielofunkcyjnego centrum literackiego poświęconego językowi. /

Stanisław Lem był człowiekiem bardzo towarzyskim. Pracując nad jego biografią i czytając jego korespondencję, byłem tym nawet trochę zaskoczony, bo wyobrażałem go sobie jako introwertyka, który najlepiej czuje się w świecie książek i wyobraźni. Tymczasem odkryłem, że po prostu – jak wielu pisarzy – miał czas czytania, czas wyobrażania i czas pisania. Ale także czas spotykania się z rodziną i przyjaciółmi. Niewiele rzeczy budziło w nim większą radość niż zbliżające się „ymieniny u szwagra”. Lubił tak zapisywać to słowo.

W ogóle lubił się bawić słowami – za to go w końcu tak bardzo kochamy – ale w tych przeróbkach widać też chyba pozytywne emocje. Bo czasem idziemy z musu na jakieś zwykłe imieniny. A czasem cieszymy się, że znów nadchodzą „ymieniny”. Urodzin, zgodnie ze staropolską tradycją, nie świętowano w tym kręgu tak hucznie. Jeszcze za życia Lema wytworzyła się więc tradycja, w której „ymieniny” są czymś obchodzonym w najbliższym kręgu, a nam, czytelnikom i wielbicielom, pozostaje udział w urodzinach, podniesionych do rangi jubileuszu.

Za tymi jubileuszami Lem aż tak bardzo nie przepadał. Łatwo to zrozumieć – co innego zabawa w doborowym gronie, w którym każdy do każdego ma zaufanie, a co innego oficjalna ceremonia, na której czynnik wręczy dyplom, element artystyczny uświetni, laudator wygłosi, a wszyscy zebrani krytycznym wzrokiem będą oceniać trafność doboru krawata do koszuli.

Patrząc na wspaniałe obchody swoich setnych urodzin z zaświatów, Stanisław Lem cieszyłby się z ich rozmachu – jak każdy był jednak łasy na pochwały i nagrody. Ale jeszcze bardziej by się cieszył, że nie musi w nich uczestniczyć. W jednym z listów wyraził radość, że pewna wizyta w szpitalu, która miała przebieg bardzo dramatyczny – wywiązała się infekcja, Lem był już bardzo blisko tamtej strony – miała przynajmniej jeden pozytywny skutek. Dzięki tym powikłaniom miał stuprocentowe usprawiedliwienie nieobecności na uroczystości wręczania mu medalu przez ministra kultury.

W świetle powyższego projekt Centrum Literatury i Języka „Planeta Lem” – bodajże najbardziej krakowski element lemowskiego roku 2021 – wydaje się doskonale dostosowany do osobowości Mistrza. Łączy rozmach z dyskrecją. Zdecydowanie bliżej mu do „ymienin u przyjaciela” niż do oficjalnej ceremonii u ministra, z marmurami, srebrami i kandelabrami. Ze względu na swoje położenie w pobliżu typowych szlaków, po których poruszają się po Krakowie mieszkańcy i turyści, ma szansę stać się miejscem, do którego zagląda się rutynowo, spontanicznie, bez uprzedniego planowania wizyty. To bardzo lemowskie. I bardzo krakowskie.

W złotym okresie twórczości Mistrza, czyli mniej więcej od końca lat 50. do połowy lat 70., stałą pozycją w jego rozkładzie dnia była popołudniowa rundka po mieście. Był zmotoryzowany, ale w większości odbywał ją pieszo, bo po centrum Krakowa niewygodnie się jeździło samochodem nawet przed epoką zakazów i ograniczeń. Zostawiał więc gdzieś swojego wartburga, fiata czy mercedesa i dalej już szedł do kilku stałych miejsc. Odwiedzał swoje ulubione sklepy ze słodyczami oraz swoje ulubione Wydawnictwo Literackie (jedno i drugie na ulicy Długiej), redakcję „Tygodnika Powszechnego” na Wiślnej, siedzibę ZLP na Krupniczej i hotel Cracovia, gdzie odkładano dla niego zagraniczne gazety i czasopisma. Pojawiał się tam, czy miał jaką sprawę, czy też jej nie miał.

Przepraszam wszystkich w Krakowie za to, że podkreślam takie oczywistości, ale nie we wszystkich miastach da się tak funkcjonować. Choćby w Warszawie w tej samej epoce obiegnięcie na piechotę wszystkich kluczowych redakcji i wydawnictw, żeby wymienić ploteczki z całym środowiskiem dziennikarsko-literackim, było właściwie niemożliwe. I nie chodzi o to, że odległości większe, po prostu o brak wykształconej kultury spontanicznych spotkań. Nie każde miasto ją ma.

Podczas półemigracji w Berlinie i Wiedniu Lemowi bardzo tych krakowskich spotkań brakowało. W Berlinie i Wiedniu też miał przyjaciół i współpracowników, ale to nie są miasta, w których ludzie się odwiedzają bez wcześniejszego umówienia się, że w tej a tej kawiarni, o tej a tej godzinie… A przecież to zabija połowę przyjemności.

Projekt „Planety Lem” oddaje hołd tej krakowskiej i lemowskiej tradycji. To budynek, który wręcz zaprasza, żeby do niego zajrzeć – czy się ma jakąś sprawę, czy nie. Może obejrzymy wystawę? Może weźmiemy udział w jakimś wydarzeniu i włączymy się do dyskusji albo znudzeni wyjdziemy w połowie? Może wypijemy kawę i zagryziemy czymś słodkim? A może po prostu usiądziemy w miłym otoczeniu, żeby coś poczytać na smartfonie – jak Lem to przepowiedział prawie 70 lat temu w „Obłoku Magellana”?

Robiąc cokolwiek z tej listy – albo wszystko naraz – będziemy honorować tradycje Lema i Krakowa. A jeśli jeszcze podczas tej wizyty przypadkowo spot- kamy znajomego i włączymy się z nim w ożywioną dyskusję na temat nauki, polityki, literatury lub motoryzacji, naprawdę znajdziemy się na tej samej planecie, na której żył i tworzył Stanisław Lem. Lema stworzyły dwa miasta: Lwów, w którym spędził pierwsze ćwierć wieku i po którym zostały mu najstraszniejsze, ale także zapewne i najszczęśliwsze (a na pewno najsłodsze!) wspomnienia; i Kraków, który go uczynił pisarzem, ale także filozofem, aktywistą, obywatelem, ojcem, mężem, krótko mówiąc – dojrzałym człowiekiem.

To, że po 1945 r. Lemowie trafili ze Lwowa akurat do Krakowa, wymagało serii fortunnych zbiegów okoliczności – takich jak w życiu jednego z lemowskich apokryficznych autorów „książki w książce”, profesora Cezara Kouski. Niewiele brakowało, by po pierwsze w ogóle nie dotrwali do końca wojny, a po drugie by ze Lwowa dotarli do Wrocławia, Katowic, Łodzi czy Warszawy. Kraków nie był najbardziej typowym miastem osiedlenia dla „zabużan”.

Gdyby nie trafił do Krakowa, nie zostałby pisarzem. Obrałby jakąś inną ścieżkę kariery, w której z pewnością też dokonałby wielkich rzeczy. Może zgodnie ze swoimi pierwotnymi marzeniami zostałby inżynierem-wynalazcą, a może zgodnie z marzeniami rodziców lekarzem, a może zgodnie z własnymi późniejszymi marzeniami – akademickim filozofem.

Pisarzem takim, jakiego znamy, mógł stać się tylko tam, gdzie były redakcje „Przekroju”, „Tygodnika Powszechnego” i Wydawnictwa Literackiego, Uniwersytet Jagielloński, Piwnica pod Baranami oraz niesłychanie prężne i buntownicze lokalne środowisko Związku Literatów Polskich (nie we wszystkich miastach gromadziło aż tyle wybitnych, wzajemnie się inspirujących osobowości). Budynek pełniący funkcję pomnika dla Lema musi być więc także pomnikiem dla Krakowa.

Lwów też w tym budynku pośrednio będzie obecny. Skład Solny powstał w tym miejscu dlatego, że już w średniowieczu biegł tędy szlak handlowy łączący Kraków ze Lwowem (a w szerszym kontekście, Europę Zachodnią z Lewantem i Orientem). Rozwój Podgórza przez ostatnie 250 lat przebiegał chaotycznie i nienaturalnie. Długo było to odrębne miasto, często oddzielone od Krakowa granicą państwową, a w czasie wojny podzielone murem getta. W okresie PRL-u to nie był ten pocztówkowy Kraków, który pokazywano turystom. Trochę fabryk, trochę ruin, jakieś koszary, hotele robotnicze. Samo życie. Sam na to patrzę trochę jak turysta, bo chociaż często do Krakowa przyjeżdżam służbowo, to przecież zawsze staram się umieścić w rozkładzie zajęć choć jeden beztroski spacer dla przyjemności. A w Krakowie beztroski spacer to zawsze przyjemność (grudzień za oknem zmusza mnie, by gwoli prawdy zaznaczyć, że „prawie zawsze”, bo to trochę jednak zależy od pogody).

Prawy brzeg Wisły na mapie typowych turystycznych spacerów pojawił się jakieś kilkanaście lat temu. Bo raz, że bardzo tu blisko z tych „pocztówkowych” rejonów. A dwa, że tutejsze nowe inwestycje (zwłaszcza ICE oraz siedziba Krakowskiego Biura Festiwalowego) sprawiają, że coraz częściej jest tu po co przychodzić.

Z urbanistycznego punktu widzenia „Planeta Lem” pomoże więc w odzyskaniu przez miasto terenów, których rozwój długo był sztucznie blokowany. A z geograficznego punktu widzenia – otworzy Kraków w kierunku Lwowa, podkreśli jego odwieczną pozycję na skrzyżowaniu europejskich szlaków wschód–zachód i północ–południe. To też bardzo lemowskie. Autor „Solaris” dla nas jest pisarzem arcypolskim i arcykrakowskim. Ale dla Niemców był tym, kto im tłumaczył Europę Wschodnią. A dla Rosjan tym, kto im tłumaczył Europę Zachodnią.

Przedwojenny Lwów był miastem trzech alfabetów, pięciu języków i czterech religii (a przy tym stolicą polskiego laicyzmu i wolnomyślicielstwa). Stanisław Lem, jako poliglota oraz osoba traktująca wszystkie religie z szacunkiem, ale na dystans, był pod tym względem nieodrodnym synem swego rodzinnego miasta. Miejsce, które ma być hołdem dla Mistrza, musi zatem być miejscem refleksji nad językiem. Tutaj też powinny się spotykać różne kultury, alfabety, cywilizacje wreszcie. Wschód z zachodem, północ z południem, Kraków ze Lwowem.

W wielu utworach Lema istotna część akcji umieszczona jest w bibliotece, księgarni lub jakimś ich futurystycznym odpowiedniku. Ijon Tichy, Trurl, Hal Bregg albo Kris Kelvin próbują tam znaleźć odpowiedzi na dręczące ich pytania.

Lem pokazywał tu oczywiście samego siebie. Jako studenta pracującego nad przeglądem bieżącej prasy fachowej na konserwatorium naukoznawcze dla Mieczysława Choynowskiego. Jako pioniera polskiej futurologii, studiującego najnowsze światowe trendy dla napisania „Summy technologiae”, zdumiewająco aktualnej prawie 60 lat później. Jako uważnego czytelnika amerykańskich gazet, odkładanych specjalnie dla niego w kiosku hotelu Cracovia – i tak dalej.

Mam nadzieję, że na „Planecie Lem” ruszy także dobrze zaopatrzona językoznawcza i literaturoznawcza mediateka. A towarzyszyć jej będzie zacna księgarnia. Projekt upamiętniający pamięć Mistrza powinien być miejscem, do którego można będzie wpaść w drodze na czyjeś „ymieniny”, by kupić solenizantowi niespodziewany prezent. A czy może być lepsza niespodzianka od dobrej książki? ©

Czytaj pozostałe teksty dodatku 2021: Rok Lema

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2020

Artykuł pochodzi z dodatku „2021: Rok Lema