In vitro z miłości

Maria Bąk-Ziółkowska i Adam Ziółkowski: Próbowaliśmy wszystkiego. To była nowa metoda, którą wtedy odbieraliśmy jako dar boży.

20.07.2015

Czyta się kilka minut

Maria Bąk-Ziółkowska i Adam Ziółkowski, Poznań, lipiec 2015 r. / Fot. Marek Zakrzewski dla „TP”
Maria Bąk-Ziółkowska i Adam Ziółkowski, Poznań, lipiec 2015 r. / Fot. Marek Zakrzewski dla „TP”

ANNA GOC: Po przeczytaniu kazania abp. Dzięgi po raz pierwszy w życiu nie poszedł Pan na niedzielną mszę.

ADAM ZIÓŁKOWSKI: Na początku nie wiedziałem, co gorsze: pójść czy zostać w domu.

Rozmawiali Państwo o tym?

MARIA BĄK-ZIÓŁKOWSKA: Byliśmy zdruzgotani tym, co przeczytaliśmy. To była potworna niedziela. Nie wyobrażałam sobie, żeby mąż po takich słowach mógł pójść na mszę. On nie był chyba jeszcze zdecydowany. Powiedziałam mu: idź, ale z zawieszoną na szyi kartką „Jestem ojcem dziecka poczętego metodą in vitro”.

Które słowa zabolały najmocniej?

AZ: Najboleśniejszy był ten fragment, w którym abp Dzięga zapewniał dzieci urodzone dzięki metodzie in vitro, że Kościół je „kocha”. A chwilę dalej mówił, że ich rodzice są mordercami ich rodzeństwa.

MBZ: Zamarłam, kiedy to przeczytałam. Nie mogłam złapać oddechu. Myślałam: co za podłość. Najpierw piętnować dzieci, potem zdjąć z nich winę, następnie zaproponować im odpokutowanie poprzez udział w ruchach pro-life, poprzez działania skierowane przeciw własnym rodzicom.

Kiedy decydowali się Państwo na metodę in vitro, to wiedzieli, że może być problem z odnalezieniem się w Kościele?

MBZ: Decyzję podejmowaliśmy prawie 30 lat temu. Wtedy ten temat w Kościele był jeszcze nieobecny. Ale podjęlibyśmy ją również, gdyby Kościół walczył z nią tak jak dzisiaj.
 


O sporach na temat in vitro między Kościołem a zwolennikami tej metody pisze ks. Adam Boniecki w edytorialu


 

Zabieg odbył się w 1986 r.

MBZ: Leczenie zaczęliśmy pięć lat wcześniej. Będę mówiła w liczbie mnogiej, bo choć problem niepłodności dotknął mnie, przeżywaliśmy go razem. Poddaliśmy się wszystkim koniecznym procedurom diagnostycznym i wykorzystaliśmy każdą możliwość leczenia, która była wtedy dostępna.

AZ: Zaczynaliśmy od tzw. naprotechnologii.

MBZ: Mam jeszcze tony zeszytów, w których zapisywałam wyniki wieloletniej obserwacji śluzu i temperatury. I kilka segregatorów pełnych dokumentacji medycznej.

Były inne możliwości?

MBZ: Wtedy raczej niewielkie. I bolesne. Jedną z najbardziej obciążających organizm była tzw. szczepionka Delbeta, zawierająca m.in. gronkowce i pałeczki ropy błękitnej. Dostawało się ją seriami. Każdemu zastrzykowi towarzyszył potworny ból głowy i gorączka sięgająca 40 stopni.

AZ: Podawano ją m.in. saperom, żeby wzmocnić ich odporność.

MBZ: Nam nie pomogła. Kiedy krajowe możliwości się wyczerpały, zaczęliśmy szukać zagranicznych. Zdecydowaliśmy się na laserową operację udrożnienia jajowodów, której poddałam się we Francji.

AZ: Wyjazd do Lyonu i zabieg kosztował żonę pół roku pracy. I choć operacja się powiodła – jajowody zostały udrożnione – to nie przyniosła żadnych efektów.

Kiedy dowiedzieli się Państwo o metodzie in vitro?

MBZ: Chwilę po tym, gdy mąż został stypendystą włoskiego instytutu naukowego. Okazało się, że zabieg jest refundowany przez państwo włoskie, a nasz prawie dwuletni pobyt wystarczająco długi, byśmy mogli spróbować.

Decyzja zapadła od razu?

AZ: Decyzja? Jaka decyzja? Próbowaliśmy wszystkiego, co było możliwe. In vitro było kolejną metodą. Było dla nas jasne, że jeśli mamy okazję, to z niej skorzystamy.

MBZ: Nie zastanawialiśmy się, czy warto. Jeśli od lat o coś się walczy, każdą nową możliwość odbiera się jako dar boży.

AZ: Od razu po przyjeździe do Rzymu żona zaczęła starania o zabieg.

MBZ: Przeszkodą był język, którego wtedy jeszcze nie znałam, a który był konieczny, by przebrnąć przez rozbudowaną biurokrację. Na szczęście mieliśmy wielu przyjaciół, którzy nam pomagali.

AZ: Pamiętam taki wieczór, kiedy wracaliśmy z Bazyliki św. Piotra i żona wyliczała wszystkie formalności, które musi załatwić. To było niesamowite: obserwować, jak je później jedną po drugiej odhaczała.

MBZ: Włosi, kiedy słyszeli, że chodzi o dziecko, byli nastawieni entuzjastycznie, bardzo się angażowali.

W Polsce było inaczej? 

MBZ: Nie. Polscy lekarze byli tak samo zaangażowani. Robili wszystko, co mogli. Tyle że to były czasy, kiedy na półkach sklepowych stała herbata Ulung i ocet. Podobnie było w medycynie.

Co po biurokracji?

MBZ: Trafiliśmy do uniwersyteckiego ośrodka leczenia niepłodności metodą in vitro. Tam znowu otrzymaliśmy wsparcie. Po krótkim czasie rozpoczęliśmy przygotowania do zabiegu.

Terapia hormonalna była obciążająca?

MBZ: Nie. Z tego, że może być, zdałam sobie sprawę dopiero w ubiegłym roku, kiedy spotkałam się z kilkoma kobietami, które przechodziły ją bardzo ciężko. Dla mnie to był szczęśliwy czas. Codziennie jeździłam do kliniki. Kiedy wstawałam przed piątą, za oknem było jeszcze ciemno. Wsiadałam do pierwszego porannego autobusu na jednej pętli, wysiadałam na drugiej.

AZ: To były dwie pełne trasy. Każda zajmowała ponad 45 minut.

MBZ: W klinice podawano nam hormony. Po dwóch tygodniach stymulacji pobrano komórki jajowe i czekaliśmy na transfer...

AZ: ...do którego doszło 19 września. Były trzy ważne dla nas dziewiętnastki. Pierwsza 19 września: transfer. Druga 19 listopada: początek krwawienia. Trzecia 19 grudnia: ustanie krwotoku.

Zacznijmy od pierwszej.

MBZ: Pobranie komórek jajowych wykonywało się wtedy przy pełnej narkozie metodą laparoskopową poprzez powłoki brzuszne. Po wybudzeniu ucisk na przeponę utrudniał oddychanie. Bolało. Któraś z dziewczyn z naszej grupy zażartowała, a my chcąc się roześmiać, zamarłyśmy w bezdechu.
Wszczepiono mi trzy zarodki. Kiedy to się stało, biły dzwony na Anioł Pański. I ja... (ociera łzy). Miałam taki różaniec papieski. Ściskałam go i modliłam się, żeby się udało. (Po chwili) Dla nas to była pierwsza i ostatnia próba. Wiedzieliśmy, że do kolejnej nie przystąpimy, bo nie będziemy mogli zostać w Rzymie dłużej, niż na to pozwoli stypendium męża.

Później czekanie na wynik.

AZ: Odbierałem go sam, żona leżała w domu. Otworzyłem kopertę i zgłupiałem ze szczęścia. Wracałem jak na skrzydłach. Rzym, jak zwykle w godzinie powrotów, był zakorkowany. Zdecydowałem, że szybciej dojdę do domu. Właściwie dobiegłem.

Co wydarzyło się 19 listopada?

AZ: Żona już wtedy starała się nie podnosić z łóżka.

MBZ: Adam codziennie robił mi zastrzyki. Najpierw ćwiczył na poduszce. Dzielił ją na cztery części i próbował wbić igłę na zmianę w lewy i prawy górny róg. Trzeba przyznać, że szło mu całkiem dobrze.

AZ: Przygotowywaliśmy się właśnie do odwiedzin znajomych. Nagle usłyszałem wołającą mnie żonę. Zobaczyłem, że krwawi. Wiedzieliśmy, że to może oznaczać początek ronienia. Ja się rozłożyłem nerwowo. A Maryla chwyciła ten papieski różaniec i zaczęła wydawać mi polecenia, co mam dalej robić. Wynajmowaliśmy wtedy pokój u Włochów. Wbiegłem do nich i poprosiłem, żeby zawieźli nas do szpitala. Pospieszyli z pomocą, ale że akurat jedli kolację, musieliśmy chwilę poczekać (śmiech).

MBZ: Pierwsza noc w szpitalu była dramatyczna. Nie mogłam zasnąć. Zastygłam w bezruchu.

AZ: Żona przez tydzień nawet nie drgnęła. Takiej determinacji nie widziałem nigdy w życiu.

Jak długo to trwało?

MBZ: Siedem miesięcy. Z początku jeszcze nie wiedziałam, że tak będzie już do końca. Nie mogłam się nawet podnieść. Po kilku dniach zrobił mi się na głowie jeden wielki kołtun.

AZ: Wcale nie. Włosy ci się tylko trochę skudliły.

MBZ: Adam codziennie je rozczesywał. Pani leżąca obok doradziła, żeby używał mokrego grzebienia. Dla mnie najważniejsze było to, żeby nic nie stało się dziecku. Powiedziałam sobie twardo, że się nie ruszę.

Wiedziała Pani, że to jedyna szansa?

MBZ: Tylko w pewnym sensie. Lekarzowi, który do mnie przychodził, zadawałam codziennie to samo pytanie: kiedy będę mogła się podnieść? Myślałam, że to potrwa jeszcze tydzień, góra dwa.

AZ: To był mądry, doświadczony lekarz. Mówił: „zobaczymy, może już niedługo”. Nie obiecywał, ale dawał nadzieję.
MBZ: Zrobił też jedną rzecz, za którą do dziś jestem mu wdzięczna. Obok mnie leżała Milena, dziewczyna w podobnej sytuacji. Też krwawiła. Codziennie mówiłyśmy sobie: „wiesz, u mnie mniej”, albo: „dziś trochę więcej”. Tak sobie nawzajem pomagałyśmy. Kiedy zobaczył, że potrzebujemy wsparcia, przyniósł urządzenie, dzięki któremu można usłyszeć bicie serca dziecka. Dźwięk był głośny, uderzenia szybkie, rytmiczne. A my, Boże, jakie byłyśmy tamtego dnia szczęśliwe.

Ostatnia dziewiętnastka.

AZ: W grudniu. Krwawienie ustało.

Zagrożenie minęło?

MBZ: Nie, zostało do końca. Ale byliśmy razem. To nas ratowało.

AZ: Tak, choć żona musiała codziennie słuchać o moich świątyniach rzymskich. Pisałem habilitację, więc komuś musiałem o tym wszystkim opowiadać.

MBZ: Adam codziennie przynosił mi czystą bieliznę, którą prał w domu. Na początku zachodziłam w głowę, jak on to robi, że majtki za każdym razem są zwinięte w kulkę. Dopiero po jakimś czasie domyśliłam się, że je wyżyma i w takiej formie zostawia do wyschnięcia (śmiech).

Państwa córka w jednym z wywiadów powiedziała, że księża, którzy do Pani przychodzili, nawet nie chcieli Pani spowiadać, tylko widząc podpiętą do tylu kroplówek, od razu rozgrzeszali.

MBZ: Kroplówki miałam w obu rękach przez prawie cały czas. Część była dla mnie, część dla Agi, która bardzo chciała przyjść na świat, co przekładało się na nieustające skurcze macicy.
Odwiedzał nas wtedy ks. Adam Boniecki. Widząc mnie w tej kondycji, odpuścił mi grzechy, nim zdążyłam się wyspowiadać. Przychodzili też znajomi, którzy mi współczuli. A ja byłam szczęśliwa.

Do porodu zostało już niewiele.

MBZ: Tego dnia mąż przyszedł jak co rano mnie umyć. Doszedł do dużej wprawy w przebieraniu osoby podpiętej do kilku kroplówek, których nie można odłączyć. Najpierw przez rękaw koszuli przekładał butelkę, później szła jedna ręka, dalej głowa, następne butelki i wreszcie druga ręka. Kiedy byłam gotowa, zjechaliśmy na oddział operacyjny.

AZ: Ja nie mogłem wejść.

MBZ: Może zmilczę (śmiech).

?

AZ: Kilometr od kliniki był niemiecki instytut archeologiczny. Pomyślałem, że skoro i tak nie mogę wejść, to skoczę tam, w międzyczasie.

MBZ: Teraz funkcjonuje to jako rodzinna anegdota: jak to Adam, w międzyczasie, wyskoczył do biblioteki.

AZ: Ale zdążyłem na czas.

MBZ: Zdążyłeś. Dla nas tamtego dnia zaczął się nowy etap w życiu. Lepszy.


- Ignorując sprzeciw biskupów, Polacy w zdecydowanej większości akceptują in vitro - tekst Artura Sporniaka na temat batalii o in vitro


 

Kiedy pojawiły się pierwsze sygnały ze strony Kościoła dotyczące in vitro?

MBZ: 22 lutego 1987 r. opublikowano „Instrukcję o szacunku dla rodzącego się życia i o godności jego przekazywania”, której autorem był ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kard. Ratzinger.

Trzy miesiące przed porodem.

MBZ: Tak. Poczułam wtedy uderzenie w brzuch. Ale ono trwało tylko chwilę. Tyle przeszliśmy. Noszę w sobie dziecko, o którego życie wciąż walczymy. To jedno się liczy.

Tamten dokument zapowiadał dzisiejszą dyskusję o in vitro?

MBZ: Zupełnie nie. Był napisany akademickim językiem, nieprzypominającym tego, którego dziś używają księża i biskupi.

AZ: Faktem jednak było, że w tym akurat czasie w Rzymie urodziło się polskie dziecko z in vitro, a papieżem był Polak. Zaczęli w tej sprawie dzwonić dziennikarze, pytając na wstępie, czy jestem katolikiem. Byłem wściekły. Powiedziałem, że tak i że bardzo chętnie powiem im, co o tej instrukcji myślę. Musiałem to powiedzieć bardzo ostro, bo więcej się nie odezwali.

Pojawiły się jakieś inne reakcje?

AZ: Dopiero po powrocie, ze strony mojej mamy. Była szczególną katoliczką, bardzo gorliwą, ale ciągle wadzącą się z Kościołem. Poza tym, jako historyk średniowiecznik, była też dobrą kazuistką. Zapytała o daty. Kiedy powiedzieliśmy jej, że zabieg odbył się przed publikacją instrukcji, uznała, że problem, o którym zaczyna mówić Kościół, nas nie dotyczy.

A Pan?

AZ: Ja jestem synem swojej matki: zarówno jeśli chodzi o religijność, jak i o sposób myślenia. Ale podczas gdy jej wystarczyło to, że Aga została poczęta pół roku przed instrukcją, dla mnie ta cała instrukcja nie miała żadnego znaczenia. Liczyło się to, że nasze dziecko niebawem się urodzi.


Co Polscy biskupi mówią o in vitro?


 

A jak Pan radzi sobie z tym, co Kościół mówi dziś o in vitro?

AZ: Już znacznie wcześniej zacząłem po całym Poznaniu szukać mszy, na których kazania głosiliby mądrzy księża.

Udawało się?

AZ: Różnie. Czasami wychodziłem z kazania. W końcu zacząłem chodzić na msze dla dzieci.

To jest rozwiązanie?

AZ: Udział w mszy od wielu lat dawał mi radość. Nie chcę z tego rezygnować.

MBZ: Ale chodząc na msze dla dzieci, w jakiś sposób się poddajesz.

AZ: Teraz mam kłopot, bo są wakacje i nie ma mszy dla dzieci. Można się śmiać, ale to będzie śmiech jak z Makuszyńskiego, ten, którym śmieje się człowiek na wpół już oszalały.

Potrzeba zostania w Kościele jest silniejsza od impulsów skłaniających do wyjścia z niego?

AZ: Tak, dlatego pewnie i tym razem dam mojemu Kościołowi kolejną szansę. I znów będę sobie powtarzał, za moją matką, że ministerium jest wieczne, a ministri przejściowi.

Poza tym od dawna sam rozeznaję, co jest moim grzechem, a co nie jest, dzięki czemu łatwiej mi być w Kościele. Mogę sobie jednak zadać pytanie, do czego w takim razie Kościół jest mi potrzebny.

Zna Pan odpowiedź?

AZ: Pani byłaby dobrym spowiednikiem, ale zaczynamy wchodzić zbyt głęboko. Dla mnie to nie jest dobry moment na takie pytania. Sam je wypieram. Tym bardziej że zostałem sam. Obie kobiety, które kocham, odeszły z Kościoła.

Co wpłynęło na Pani decyzję?

MBZ: Nie mogłam znieść deprecjonowania kobiet przez Kościół katolicki, a dyskusja o in vitro przelała czarę goryczy. Nie chciałam być we wspólnocie, która co chwilę zadaje mi cierpienie. Nie potrafiłam też uczestniczyć w czymś cząstkowo, godząc się na wybrane elementy tej rzeczywistości. Zwłaszcza kiedy jest ona ważna. Swojego miejsca szukam w Kościele protestanckim.

Rozmawiali Państwo z córką o jej decyzji?

AZ: Aga apostazji dokonała w 2013 r., ale od Kościoła odeszła znacznie wcześniej.
Dla niej zwrotem była sprawa abp. Paetza. Była wtedy uczennicą gimnazjum urszulanek, a więc żeńskiego, stąd partnerami jej i jej koleżanek byli uczniowie sąsiedniej szkoły męskiej, z których jeden, jej kolega, padł ofiarą dyrektora-pedofila. Te dwie sprawy w tym samym czasie sprawiły, że nasze dziecko zostało zgorszone w pełnym znaczeniu słowa. A apostazję wywołała oczywiście kampania przeciw in vitro. Ciężko przeżyłem jej decyzję, ale nie powiedziałem słowa. Rozumiałem ją.

Państwa córka długo nie wiedziała o tym, że przyszła na świat dzięki metodzie in vitro. Chcieli ją Państwo chronić?

MBZ: W pewnym sensie tak. Już wtedy zaczęła pojawiać się presja społeczna.

AZ: A na dzieci, które urodziły się z in vitro, mówiło się „dzieci z probówki”. To było deprecjonujące. Ale nie mieliśmy zamiaru tego zatajać. Wiedzieliśmy, że kiedyś do tej rozmowy dojdzie.

Dziś Państwa córka pisze, że słowa polityków i duchownych nie trafiają w próżnię i że mogą doprowadzić do tragedii, jak w Bieżuniu.

AZ: Bo mechanizm jest, niestety, ten sam. Dla niej ważne było to, że mogła się ujawnić. Powiedzieć: to wszystko, co mówicie, kierujcie do mnie. Myślała, że jeśli ci, którzy ranią, zobaczą twarze dzieci z in vitro, zastanowią się nad tym, co mówią.

Były inne reakcje?

MBZ: Tak, bardzo różne. Najwięcej było i jest głosów wsparcia, głównie od rodziny i przyjaciół. Ale atmosfera stopniowo gęstniała. Przedsmak poczułam ze strony zwykłego przechodnia w 2009 r.

Co się wydarzyło?

MBZ: Wzięłam udział w programie emitowanym przez lokalną telewizję kablową. Założyłam charakterystyczną, zieloną sukienkę, po której później najprawdopodobniej mnie rozpoznano.
Pojechałyśmy z Agą. W programie wystąpili też pani z ruchu broniącego życia i profesor, który odpowiadał za pierwsze próby in vitro w Poznaniu. Aga oglądała debatę w sali przed studiem. Najpierw głos zabrała pani z ruchu pro-life, która wcześniej – kiedy robiono nam makijaż – zachwycała się moją sukienką. Na wizji od razu mnie storpedowała. Byłam oszołomiona jej przemianą. Dotąd nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak wyschnięcie gardła, które uniemożliwia nawet przełknięcie śliny. Ledwo doniosłam szklankę z wodą do ust. Próbowałam coś odpowiedzieć, ale nie bardzo mi się to udawało. Kilka dni później miałam na sobie tę samą sukienkę. W kolejce do kasy w sklepie stanął za mną pan, który cały czas coś międlił w ustach. Słyszałam tylko jakieś pojedyncze słowa: „kościół”, „te k...” itd. Nie brałam ich do siebie. Aż do chwili, kiedy odchrząknął i mnie opluł. Zamarłam. Chyba nawet słowa nie powiedziałam.

Podobne sytuacje się powtarzały?

MBZ: Nie. Inne były subtelniejsze. Ale za to dotkliwe. Nasiliły się po wywiadzie, którego Aga udzieliła „Wysokim Obcasom” w 2012 r. I po jej decyzji o apostazji. Ale o tym nie chcemy mówić.

Jak Państwo oceniają obecną debatę o in vitro?

MBZ: Najgorsza jest ignorancja. Ludzie mówią o in vitro, nie mając o nim zielonego pojęcia. Przykładem jest zatrważająca merytorycznie ostatnia debata w Senacie, kiedy to panowie senatorzy mówili na przykład o nas, rodzicach dzieci z in vitro, że wybór tej metody to nasza fanaberia wynikająca z próżności.

Mówili też, że dzieci można wymodlić.

AZ: I tu, przy całej swojej ignorancji, mieli rację. Nasza Aga jest dzieckiem wymodlonym. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2015