Gerda

O śmierci Gerdy Hagenau dowiedziałem się z prawie trzytygodniowym opóźnieniem, odtwarzając po powrocie z podróży do Francji w swoim telefonie monachijskim nagrania telefonujących w czasie mojej nieobecności. To był ks. infułat Bonifacy Miązek, profesor z Wiednia. Był tak przejęty i zdenerwowany, że nagrał się w połowie po polsku, w połowie po niemiecku. Że Gerda nie żyje, że pogrzeb tego a tego dnia... Bardzo niewyraźnie, ledwo zrozumiałem. Gdy do niego zaraz przedzwoniłem, było już po pogrzebie.

17.10.2004

Czyta się kilka minut

W tej tragedii dla mnie najbardziej zastanawiające jest to, i pozostanie niezapomniane, że dzień przed Jej nagłą śmiercią postanowiliśmy pojechać do Niej (ja i moja Barbara) do Zell am Moos za Salzburgiem, gdzie zwykle latem Gerda zatrzymywała się, zajmując dwuizbową cząstkę tyrolskiego domu prawie nad samym brzegiem tamtejszego przepięknie położonego jeziora Irrsee. Nagłe przeczucie? Jakiś metafizyczny nakaz? Głos wewnętrzny? Może nie do przezwyciężenia mus? Nie wiem. Nie pamiętam. Siedziałem już przecież niemal na walizce, bilet lotniczy tkwił już w kieszeni, nazajutrz wczesnym popołudniem miałem z Monachium odlecieć do Paryża. Była sobota, szosy i autostrady zapchane. A jednak rano zatelefonowałem do Gerdy: “Jesteśmy w Alpach, półtorej godziny od ciebie drogi, czy chcesz nas zobaczyć?", “Przyjeżdżajcie!", odpowiedziała z entuzjazmem, “Bardzo się cieszę".

I tak w południe byliśmy u Niej, zjedliśmy w miejscowej karczmie z widokiem na jezioro obiad, później zaś w Jej mieszkaniu przegadaliśmy kilka godzin przy kawie i ciastkach, obrzucając się wzajemnie rozległymi planami na przyszłość. Bo Gerda była eksplodującym wulkanem energii, zadziwiającym w tym wieku, zawsze dwie, trzy rzeczy załatwiała naraz, o dwóch, trzech rzeczach naraz pisała, w dwóch, trzech sprawach komuś pomagała, w czymś dla kogoś pośredniczyła. Swoją energią, poczuciem humoru, zaraźliwym optymizmem, któremu towarzyszyła mrówcza pracowitość, swoim niezwykle pozytywnym stosunkiem do ludzi potrafiła nawet mnie, nałogowego pesymistę wyciągnąć na jakiś czas z “czarnej dziury" i ukazać lepsze strony świata. Wszystko dla niej było gdzieś tam we wszechświecie wytyczone, w gwiazdach zapisane, ten pyłek, jakim jesteśmy, szedł tylko ścieżką, która mu była z góry i nie do wyminięcia przeznaczona. To swoje życiowe credo wyłożyła w jednej z książek.

***

Podczas naszego kilkugodzinnego spotkania trzy sprawy dominowały w rozmowie, mianowicie: kiedy można się spodziewać, że wiedeński Jej wydawca, Boehlau Verlag, zbierze pieniądze na opublikowanie drugiego tomu monumentalnej “Historii polskiego teatru i dramatu" (miał on być przeglądem w języku niemieckim tej dziedziny od epoki Stanisławowskiej do współczesności), którego ostateczną korektę zrobiła, jak słyszałem, przed kilkoma tygodniami, mówiła, że się zgadza, korektę zrobiła, nawet drobne wstawki, wszystko przygotowała, ale że to jeszcze potrwa, pieniądze, pieniądze, pieniądze; następnie: jak daleko zaawansowane są jej “Łódzkie pamiętniki", w których wydaniu w Polsce być może ja mógłbym pomóc, opowiedziała nam, że mniej więcej połowę ma ich już na czysto, jaki okres i jakie sprawy w nich opisała, do czego dociągnęła, i wreszcie ostatnia sprawa: czy pomogłaby Barbarze w odnalezieniu w przepastnych zbiorach wiedeńskiego Burgu i sfotografowaniu trzech obrazów Romana Kochanowskiego (w Polsce malarza, niestety, niemal nieznanego, nawet w Krakowie, skąd pochodził), którego album Barbara stara się przygotować do druku w Warszawie, obrazów swego czasu kupionych na życzenie cesarza Franciszka Józefa, co Gerda przyrzekła jej załatwić zaraz po swoim powrocie do Wiednia. I co jeszcze, co jeszcze? Och, tłumaczyła się i nieomal przepraszała, że nie zajmuje się już przekładami, ale rozliczenie ze swoją łódzką młodością uważa w tej chwili za najważniejsze i najpilniejsze, Łódź to przecież Jej ojczyzna.

***

Zmarła Gerda Hagenau wyszła z niemieckiej rodziny fabrykanckiej (ceramika budowlana), która w czasach ponapoleońskich, gdzieś z pogranicza niemiecko-francuskiego, z okolic Strassburga bodajże, przywędrowała na kraniec zachodni zaboru rosyjskiego, tam osiadła, wzięła udział w tworzeniu Łodzi i zadomowiła się w tym mieście na cztery pokolenia. W Łodzi Gerda Hagenau się urodziła. Dzieje Jej rodziny od dziewiętnastowiecznej przeszłości aż do połowy dwudziestego wieku, a więc i przez niepodległe dwudziestolecie znałem nie tylko z Jej opowiadań, także z opowiadań wielu Jej łódzkich znajomych i przyjaciół. Były dość podobne do dziejów wielu cudzoziemskich rodzin zamieszkujących to miasto, zżytych serdecznie z polskością; Jej rodzina opuściła miasto tuż przed wkroczeniem wojsk sowieckich, ona wcześniej.

Do Polski zaczęła znowu przyjeżdżać pod koniec lat pięćdziesiątych, towarzysząc różnym wydawcom z Zachodu (nie tylko Niemcom), aranżując spotkania z polskimi pisarzami, podpisując umowy na przekład jakiegoś utworu; poznałem ją na spotkaniu z włoskim wydawcą Feltrinellim. Potem były całe dziesięciolecia naszej współpracy literackiej i pogłębiającej się przyjaźni. W ostatnim dziesięcioleciu, a więc już po odzyskaniu przez kraj niepodległości, trochę towarzyszyłem radami Jej żmudnym staraniom, by w rodzinnej łódzkiej willi, w której przez jakiś okres peerelowy znajdować się miała ochronka dla dzieci, urządzić polsko-austriacki dom kultury, gdzie znalazłoby także pomieszczenie i schronienie Jej rozległe archiwum literackie, tak bardzo związane z Polską, z polską historią i polską literaturą. Niestety, Wiedeń nie uznał tej sprawy za dostatecznie ważną, władzom zaś miejskim Łodzi zabrakło funduszów. A jakie to jest archiwum, naocznie przekonałem się w ubiegłym roku, będąc w Wiedniu, kiedy odwiedziłem Gerdę i poprosiłem o umożliwienie mi zajrzenia do moich listów z sześćdziesiątego czwartego bodajże roku, do czegoś było mi to potrzebne; pochwaliła się, że część autorskich rękopisów, listów, fotografii i związanych z różnymi pisarzami dokumentów została już u niej uporządkowana, w czym pomogła jej jakaś polonistka z kraju, pozwoliła mi przejrzeć mój skoroszyt, który znajdował się prawie na wierzchu wielkiej tyrolskiej skrzyni, to, co mnie interesowało, skopiowała dla mnie, a potem nad tą skrzynią obydwoje kiwaliśmy w zamyśleniu głowami, co z tym zrobić, komu to zlecić pod opiekę, bo jeżeli Ona przekaże to jakiemuś archiwum wiedeńskiemu, to zostanie zapchane to w kartonach gdzieś do piwnicy, do dyspozycji na święty nigdy. A potem pokazała z troską w oczach drugą, podobną skrzynię, stojącą pod inną ścianą w tymże pokoju i powiedziała, że to drugie tyle. Umawiałem się z Nią wtedy, że specjalnie przyjadę na kilka dni do Wiednia, aby skopiować całość moich listów, wydały mi się bowiem jak gdyby wyostrzonymi fotografiami tamtej epoki, a ponieważ były najczęściej przemycane do Gerdy do Wiednia via warszawska ambasada austriacka, więc pisałem je bardzo otwarcie.

***

Gerda Hagenau była dwujęzyczna, choć uczęszczała do łódzkiego gimnazjum i liceum niemieckiego, na studia zaś pojechała na niemiecki uniwersytet do Gdańska, następnie stamtąd przeniosła się do Wiednia, które to miasto miało pozostać jej miejscem zamieszkania do końca życia, z wielomiesięcznymi jedynie przerwami, kiedy zajęta swą pracą literacką czy translatorską przebywała w Zell am See lub Thumersbachu, czy wreszcie w Zell am Moos nad Irrsee u podnóża Alp, ostatnimi zaś laty także często w Tajlandii, gdzie mieszkał i mieszka jej syn, filmowiec Tytus.

Tu wreszcie wypada nie obeznanemu czy mało obeznanemu czytelnikowi przybliżyć sylwetkę zmarłej. Co kształtowało jej nieomal miłosny stosunek do literatury polskiej, szczególnie teatru, w ogóle do kultury polskiej, do historii... muszę przyznać, że jedynie się domyślam, bo był to przecież dom niemiecki. Może służba, polska guwernantka, może jakieś koleżanki z polskich domów, bo jej rodzice prowadzili ożywione życie towarzyskie w międzynarodowym łódzkim społeczeństwie. Czy to właśnie ukształtowało tę specyficzną dwujęzyczną i dwukulturową mentalność, pamięć, zainteresowania? Może, ale tak na pewno, to nie wiem.

Czy uda mi się choć krótko naszkicować jej wieloletnią działalność translatorską i jej wielkie zasługi dla popularyzacji literatury polskiej w języku niemieckim, a przez działalność pośrednika, agenta literackiego, w wielu innych jeszcze językach? Nie tylko europejskich. Poruszała się po obszarze literatury polskiej po mistrzowsku - od średniowiecznych madrygałów i misteriów, poprzez Kochanowskiego, oświecenie, klasycyzm, romantyzm do współczesności. Kogo tam nie było! Pisarzy współczesnych, których przekładała, można by się doliczyć kilkudziesięciu. Tak tylko kilkoro z pamięci - Parandowski, Iwaszkiewicz, Maria Dąbrowska, Swinarski, Żukrowski, Brandstaetter, Borowski, Miłosz, Morcinek, Gombrowicz, Zofia Kossak, Czeszko, Brandys, Andrzejewski, Maria Kuncewiczowa, Hłasko, również ja. Czasem to były tylko drobiazgi do jakiejś antologii, czasem całe książki.

A przecież obok przekładów zajmowała się także pracami popularyzującymi polską literaturę, redagowała lub współredagowała antologie (mam ich na półce kilka), gdzie wykorzystywała przekłady na niemiecki również innych tłumaczy, te antologie zaopatrywała zwykle wstępami i notami biograficznymi, niejedne z nich powielane potem były w innych językach. A jeszcze jej ulubioną dziedziną był teatr, kilkanaście polskich sztuk wprowadziła na niemieckojęzyczne sceny i w przeróbkach do niemieckojęzycznych radiofonii i telewizji. Żeby tylko kogoś tutaj dla przykładu wymienić: w jej tłumaczeniu wkroczył na scenę wiedeńskiego Burgtheatru Dejmek.

Nieraz zastanawiałem się, czy ta rozległa działalność translatorska i popularyzatorska jest dodatkiem do własnej twórczości literackiej, czy przeciwnie: własna twórczość literacka jest tylko dodatkiem do tamtej - tłumacza i popularyzatora. Przyznam, że trudno mi się wypowiedzieć. Zostawiła przecież młodzieńczą powieść i kilka wysoko ocenianych przez austriacką krytykę tomików poetyckich. I wreszcie również prace naukowe, gdzie znów dominują polonika: praca o Mickiewiczu, wymieniona już przeze mnie wyżej monumentalna historia polskiego teatru i dramatu “Polnisches Theater und Drama, ein integraler Bestandteil europaeischer Kultur", której pierwszy tom ukazał się przed laty i stał się podręcznikiem dla niemieckich polonistów, oraz biografia Sobieskiego - “Jan Sobieski, der Retter Wiens". Jej pracę nad Sobieskim częściowo obserwowałem z bliska, kiedy przyjeżdżała kilkakrotnie do Monachium, aby badać dokumenty związane z rodziną Sobieskich, znajdujące się w królewskim archiwum Wittelsbachów (córka polskiego monarchy była żoną Maksymiliana Emanuela bawarskiego). Wieczorami po kolacji przy winie mówiliśmy wtedy dużo o skarbach wiedzy historycznej z tamtej epoki, jakie znajdują się chociażby w listach między Teresą Kunegundą, monarchinią bawarską, a jej matką, Marysieńką Sobieską, skarbach niemal nie tkniętych dotychczas przez historyków polskich, które rodzina Wittelsbachów przechowuje pieczołowicie w swym archiwum monachijskim. Gerda gorąco namawiała mnie, żebym się tym zajął, ale - mój Boże! - to nie była moja domena, zresztą nie miałem wtedy czasu.

***

Odjeżdżaliśmy od Niej późnym popołudniem. Odprowadziła nas na skraj wiejskiej drogi; wciąż jeszcze było coś do obgadania. Prosiła, żebym w jej imieniu wyściskał mą córkę, Katarzynę, którą znała od wczesnego dzieciństwa, a u której we Francji miałem się nazajutrz w południe znaleźć. Stała jeszcze chwilę z podniesioną dłonią, co widziałem w lusterku, aż mój samochód zniknął za zakrętem. “Och jak dobrze, że ją odwiedziliśmy, jak dobrze..." powiedziałem do Barbary, a potem w czasie drogi powtórzyłem to jeszcze parokrotnie. Już po przekroczeniu granicy przypomniałem sobie tajemnicze szepty Barbary z Gerdą, kiedy ja sprawdzałem coś pod maską samochodu, zapytałem, Barbara roześmiała się i po chwili przyznała, że omawiały, co sprawić mi na przyszłoroczne urodziny, na siedemdziesięciopięciolecie, że chodziło o szkic piórkiem Słowackiego przechowywany przez Gerdę; wzruszyłem ramionami “Zawracanie głowy...", ale Barbara roześmiała się znowu “Więcej ci nie powiem".

Przeczytałem teraz w internecie opis Jej pogrzebu na Centralnym Cmentarzu Wiedeńskim. W jednym z przemówień wygłoszonych nad grobem znalazłem zdanie szczególnie celnie Ją określające: “Była człowiekiem renesansowym". Teraz już wiem: tamten sobotni nagły wyjazd do Niej nad Irrsee, te przedtem niepokoje, ta z siłą narzucająca się konieczność odwiedzenia Jej, to było pożegnanie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2004