Filozof patrzy na kryzys migracyjny

Spór, który Niemcy prowadzą wokół tematu uchodźców i imigrantów, dotyczy nie tylko polityki ich rządu. Chodzi też o przyszłość państwa i narodowej tożsamości.

14.05.2016

Czyta się kilka minut

Przed dworcem kolejowym Keleti w Budapeszcie, wrzesień 2015 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER / EAST NEWS
Przed dworcem kolejowym Keleti w Budapeszcie, wrzesień 2015 r. / Fot. Beata Zawrzel / REPORTER / EAST NEWS

Choć liczba uchodźców i imigrantów przekraczających niemiecką granicę ostatnio znacząco spadła, w kraju trwa gorąca dyskusja o kryzysie migracyjnym i zamykaniu granic. I szybko się nie skończy: nawet jeśli liczba kandydatów do azylu nie wzrośnie, rosnąć będą raczej problemy z integracją tych, którzy już są w Niemczech.

W debacie tej nie uniknięto pułapki: piętnowania i wykluczania krytyków polityki migracyjnej rządu Angeli Merkel. Tymczasem jeśli pułapka taka nadal będzie zastawiana – na obywateli oraz na elity intelektualne – w Niemczech może dojść do polaryzacji i głębokiego podziału na miarę „sporu o atom”, który kiedyś długo dzielił to społeczeństwo. Obawy Niemców tylko z pozoru dotyczą bowiem bezpieczeństwa czy sprawnej organizacji przyjmowania uchodźców. Strach przed islamizacją i państwem imigracyjnym jest w gruncie rzeczy strachem o przetrwanie własnej tożsamości.

Obywatele kontra tłum

Kraj się podzielił. W minionym roku większość reagowała na niekontrolowany napływ ponad miliona imigrantów i uciekinierów, włączając się w pomoc wszelkiego rodzaju – od wspomagania państwa w sprawach administracyjnych po udział w akcjach humanitarnych. Ale są też tacy, a z upływem czasu jest ich coraz więcej, i to nie tylko w byłej NRD, którzy uważają, że sytuacja przerasta zdolności państwa. Swoje obawy wyrażają wychodząc też na ulicę.

Niby nic wielkiego. W Niemczech się demonstruje. Wystarczy wspomnieć wiosnę sprzed kilku lat: w marcu 2011 r. Niemcy też ruszyli na ulice, gdy w japońskiej Fukushimie doszło do awarii w elektrowni jądrowej. Ale jest zasadnicza różnica między tymi demonstracjami, a polega ona na budowanej wokół nich medialnej i politycznej narracji. Tłumy z 2011 r. przedstawiano jako słusznie zatroskanych obywateli, którzy zwracają uwagę na ważny problem. To mieli być świadomi przedstawiciele społeczeństwa obywatelskiego, których obaw należy z powagą wysłuchać i wziąć pod uwagę przy decyzjach. Nikt nie nazywał ich rozhisteryzowanym tłumem, który daje się ponieść emocjom z powodu dramatu odległego o tysiące kilometrów. Mało kto zwracał uwagę, że – wbrew retoryce demonstrantów – Fukushima nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem niemieckich elektrowni. W efekcie ten tłum został wysłuchany i według jego nastrojów zmieniono politykę, wprowadzając – bez konsultacji z państwami ościennymi i instytucjami Unii – kolejny etap transformacji energetycznej (tj. rezygnując z atomu). Absurdalnie kosztowny i realizowany w rewolucyjnym tempie.

Jaki jest dziś „przekaz dnia” większości mediów i polityków? Że oto maszerują frustraci, bezmyślni nacjonaliści i ksenofobi, zwiedzieni wątpliwymi argumentami antyimigranckich ugrupowań. Kto dziś wychodzi na ulicę z obawy przed rozwojem sytuacji, kto protestuje przeciw wydarzeniom, które mają miejsce tu i teraz, a dotykają obywateli bezpośrednio, kto krytykuje politykę Merkel – temu w gruncie rzeczy odmawia się prawa do takiej krytyki. To podżegacz, wstyd dla Niemiec i na pewno prawicowy ekstremista.

Okazuje się, że te próby stygmatyzowania ludzi i opinii przeciwnych przyjmowaniu imigrantów są nieskuteczne. W marcu 60 proc. respondentów bało się wzrostu przestępczości w wyniku napływu uchodźców, a 47 proc. zmiany modelu życia. Silnie rozwinięte niemieckie społeczeństwo obywatelskie domaga się rozmowy o obawach i sposobach ich rozwiania. Chce rzetelnej dyskusji. Bo poczucie zagrożenia, przy braku możliwości merytorycznej debaty bez etykietowania, przekłada się na wzrost popularności partii i ruchów antyimigranckich.

Sytuacja to niebezpieczna, gdyż zwolennicy tych ruchów czują się utwierdzeni w swych antyislamskich i wrogich migrantom przekonaniach; ekstremiści wśród nich czują się nawet uprawnieni do samosądów, w tym napadów na obcokrajowców i ich kwatery (w 2015 r. zanotowano pięciokrotny wzrost takich przestępstw). A gra toczy się przecież o wyższą stawkę niż wizerunek kraju. Niemcy chcą wiedzieć, jak obecna sytuacja wpłynie na ich państwo jako byt polityczny i społeczny, na ich tożsamość jako obywateli przywiązanych do idei patriotyzmu konstytucyjnego.

Spór filozofów

Do debaty włączyli się też najbardziej znani filozofowie i intelektualiści. Choć polemika między nimi była wyjątkowo ciekawa, do szerszej opinii publicznej przebił się głównie przekaz prostej dychotomii: jedni popierają politykę Merkel jako strategicznie uzasadnioną, inni zostali zaszufladkowani jako grający na tani poklask i podsuwający argumenty nacjonalistom. Znów pojawiły się uproszczone etykiety, groźba wykluczenia z dyskusji i niezgoda na krytykę, myloną z „nagonką” (wyklęte w języku niemieckim słowo „Hetze”).

Spór intelektualistów jest nadspodziewanie ostry, zwłaszcza że główne jego strony to nietuzinkowi myśliciele, którzy nie muszą tanimi prowokacjami zabiegać o zainteresowanie. W swojej polemice nie zajmują się oni socjalną, gospodarczą i organizacyjną stroną dyskusji wokół migracji. Jest to raczej dyskusja na poziomie meta, dotykająca problemów tożsamości i ontologii, o czym świadczy np. jedno z najostrzejszych sformułowań tej debaty, iż „żadna kultura nie ma obowiązku popełniać samobójstwa” (Peter Sloterdijk).

Burzliwą wymianę zdań rozpoczęli pisarz i filozof Rüdiger Safranski oraz właśnie Sloterdijk, najpopularniejszy obecnie niemiecki filozof, autor m.in. „Krytyki cynicznego rozumu”. Ten ostatni w wywiadzie dla magazynu „Cicero” oskarżył Merkel o błędną politykę, która prowadzi Niemcy wprost do rezygnacji z suwerenności, z ochrony własnych granic, i która spowoduje „zalanie” RFN migrantami.

Przy okazji dostało się mediom. Sloterdijk wytknął im brak obiektywizmu, partyjniactwo i zdemoralizowanie. Z kolei Safranski oskarżył Niemców o niedojrzałe i nieodpowiedzialne myślenie w duchu: „uratujemy wszystkich potrzebujących”, a Merkel zarzucił, iż jej twierdzenie, że nie da się dziś kontrolować wszystkich granic, sytuuje Niemcy w gronie państw upadłych, „jak te w Afryce”.

Te ostre zarzuty wywołały równie ostry, sądząc po języku, protest politologa Herfrieda Münklera. Już sam tytuł jego polemiki w „Die Zeit” świadczy o emocjonalnym podejściu („Jak bardzo można nie mieć pojęcia, będąc nawet mądrym człowiekiem”). Dalej Münkler wytyka oponentom i wszelkim zwolennikom ochrony granic strategiczną naiwność (jeśli nie głupotę) oraz nieumiejętność analitycznego myślenia. Dla niego jasne jest, że Merkel podjęła decyzje, dzięki którym nie doszło do destabilizacji innych państw w Europie, pogorszenia wizerunku Niemiec i gospodarczych strat, nieporównywalnych z nakładami na przyjęcie i zintegrowanie uchodźców. I najważniejsze: głównym elementem strategicznego działania Merkel miało być oddanie terytorium Niemiec fali uchodźców (jak w zbiorniku przelewowym w czasie powodzi), według zasady „miejsce w zamian za czas”. Aby zyskać na czasie (do pełnego/europejskiego rozwiązania), zaoferowała ona zatem przestrzeń na terenie Niemiec. Tak jasno sformułowanej interpretacji nie proponował wcześniej nikt z rządu: ani sama kanclerz, ani jej ministrowie.

Na tym dyskusja się nie skończyła. Kolejne jej odsłony były jeszcze bardziej agresywne w tonie. Sloterdijk zarzucił Münklerowi, że doradztwo ze strony politologów i socjologów oraz używane przez nich metody są niewiele warte i co najwyżej kamuflują brak wiedzy o skutkach zalecanych strategii. Ta pseudowiedza sprzedawana politykom ma za zadanie jedynie poprawić samopoczucie doradców, którzy mogą czuć się ważni i potrzebni.

Münkler odpowiedział zarzucając filozofowi przekroczenie kompetencji. Nie leży w nich bowiem, twierdził, krytyka szefowej rządu i wskazywanie jej, co ma robić, a czego nie. Zaznaczył, że proponowane przez Sloterdijka zamykanie granic pozbawia możliwości ogólnoeuropejskiego rozwiązania problemu uchodźców. Główny zarzut podważał zdolności poznawcze filozofa: tacy jak Sloterdijk, twierdził Münkler, od lat nadają ton debacie, operując zawoalowanymi metaforami i nieostrymi pojęciami, które może są ciekawe, ale zaciemniają tylko rzeczywistość i nie pozwalają na analizę zachodzących zmian. Jako przykład Münkler podaje, że nie istnieje dziś już coś takiego, jak „zdolność działania klasycznego państwa terytorialnego”, która zawierała się kiedyś w pojęciu suwerenności państwa.

My jesteśmy narodem?

Dyskusja ta warta jest przytoczenia jeszcze z jednego powodu może stać się początkiem jednej z wielu intelektualnych debat, które po II wojnie zmieniły oblicze kultury politycznej Niemiec. Były one i są, choć w coraz mniejszym stopniu, elementem procesu zwanego Vergangenheitsbewältigung – rozliczenia z przeszłością (kiedyś głównie nazistowską, obecnie też komunistyczną). To m.in. w wyniku polemiki z 1998 r. między pisarzem Martinem Walserem a przewodniczącym Centralnej Rady Żydów w Niemczech Ignatzem Bubisem dowiedzieliśmy się, że w poczuciu wielu Auschwitz jest instrumentalizowany do roli „maczugi moralnej” przeciw Niemcom (Walser), albo jak głęboka jest potrzeba zakończenia rozliczeń.

Obecna debata intelektualistów stawia przed Niemcami pytania sięgające głęboko – dotyczą one tożsamości Niemiec i Niemców. Jeśli poczucie bezpieczeństwa staje się towarem reglamentowanym i deficytowym, to kto może (w pierwszej kolejności) liczyć na ochronę państwa? Obywatel – czy uchodźca, bo jemu należy się specjalna ochrona? Czy w imię strachu przez Hetze można przemilczać fakty i nimi manipulować – jak po sylwestrowych wydarzeniach w Kolonii? Dlaczego wyrażanie obaw ma być politycznie niepoprawne? Jak daleko ma sięgać tolerancja i czy zasady konkretnej religii mogą wkraczać w publiczne życie?

W końcu: czy zamiarem polityków jest przekształcenie Niemiec w państwo imigracyjne na wzór USA? I co wówczas z niemiecką kulturą przewodnią (Leitkultur), pojęciem dyskutowanym kiedyś m.in. przez chadeków? Czy zatem asymilować tych z obecnej fali uchodźczej, którzy zostaną? Czy raczej integrować? Ale kto ma się integrować z kim, skoro co piąty obywatel ma dziś korzenie imigranckie?

Suweren chce granic

Nieuchronnie pada też najważniejsze pytanie z tej serii, na które i my w Polsce będziemy musieli sobie odpowiedzieć (oby w debacie filozofów i intelektualistów): czy rację ma Andreas Vosskuhle, przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego, gdy twierdzi, że „idea państwa, tak jak ją widzą krytycy Merkel, definiującego się poprzez swoje granice i swój naród, jest ideą rodem z XIX w.”?
A może przyszłość lepiej odczytuje suweren? Z niedawnego sondażu – prowadzonego we Francji, Niemczech i Włoszech przez paryski Ifop-Institut – wynika, że 72 proc. Francuzów, 66 proc. Niemców i 60 proc. Włochów chce powrotu narodowych granic, pilnowanych przez własnych pograniczników. I Sloterdijk, który przepowiada „państwu narodowemu długie życie, jako jedynemu obecnie dużemu tworowi politycznemu, który jako tako funkcjonuje”. ©

ANNA KWIATKOWSKA-DROŻDŻ kieruje działem Niemiec i Europy Północnej w warszawskim Ośrodku Studiów Wschodnich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2016