Mama Europa

Angela Merkel stała się twarzą Unii bardziej niż ktokolwiek z przywódców. Była najważniejszą postacią polityki na kontynencie w roku 2015. I będzie nią w 2016 r.

22.12.2015

Czyta się kilka minut

Angela Merkel, 2012 r. / Fot. Markus Schreibe / AP / EAST NEWS / MONTAŻ „TP”
Angela Merkel, 2012 r. / Fot. Markus Schreibe / AP / EAST NEWS / MONTAŻ „TP”

Dzisiaj ma przeciwko sobie liderów niemal wszystkich krajów Unii – tych ze wschodniej i tych z zachodniej części kontynentu. Z coraz większą irytacją spoglądają oni na jej „politykę otwartych drzwi” wobec imigrantów, płynących szerokim strumieniem do Niemiec, gdyż polityka ta dotyka, siłą rzeczy, także inne kraje Unii. Jedni zarzucają jej, że utraciła kontrolę nad sytuacją; inni – że poza powtarzaniem hasła „Damy radę!” nie ma żadnego planu.

Tymczasem tygodnik „Time” ogłosił ją właśnie „Człowiekiem roku 2015”. A choć w 2015 r. do Niemiec dotarło grubo ponad milion imigrantów i uchodźców – milionowa osoba została oficjalnie zarejestrowana jeszcze w pierwszym tygodniu grudnia – i choć z sondaży można wnosić, że niemieckie społeczeństwo jest coraz mniej zadowolone z tej sytuacji, to poparcie dla pani kanclerz utrzymuje się nadal na wysokim poziomie. Tak jakby nie było dla niej alternatywy. Bo rzeczywiście nie ma.

Skąd wzięła się Angela Merkel – taka jaką widzimy dzisiaj?

„Polityka jest twarda”

Przełom w karierze Angeli Merkel, który diametralnie zmienił jej wizerunek, nastąpił 15 lipca 2014 r. – choć nikt poza Niemcami tego nie zauważył.


CZYTAJ TAKŻE:


Zdarzyło się to w trakcie izraelskiej operacji „Protective Edge”: nalotów izraelskiego lotnictwa, które zamieniały Strefę Gazy w gruzowisko. Był to odwet za wystrzeliwanie przez Hamas rakiet, których celem były żydowskie osiedla. Niemieckie media od tygodni transmitowały zdjęcia ofiar, zburzonych budynków, płaczących i wygrażających Palestyńczyków. Wojna z Hamasem dzieliła niemiecką opinię publiczną, ale nawet ci, którzy opowiadali się po stronie Izraela, współczuli cywilnym ofiarom.

Podczas telewizyjnej dyskusji Merkel z grupą młodych ludzi 14-letnia dziewczyna z Palestyny nazwiskiem Reem Sahwil, której udało się uciec do Niemiec, opowiadała o swoich traumach i o tym, że teraz grozi jej wydalenie. „Taa, polityka jest czasami twarda” – rzuciła Merkel. Po czym dziewczyna rozpłakała się przed kamerami. Merkel, wyraźnie zirytowana i niepewna, jak się tu zachować, zaczęła ją głaskać.

Ta krótka scena potwierdziła wizerunek Merkel, jaki utrwalił się przez lata: rządzącej skutecznie, ale bez emocji pani kanclerz, której wyraźnie brakuje empatii. Służba prasowa Urzędu Kanclerskiego dolała jeszcze oliwy do ognia, utrzymując, że Reem rozpłakała się z powodu tremy. W internecie rozszalała się burza. „Jeśli Merkel chce coś głaskać, niech sobie kupi kota” – ten komentarz należał do najłagodniejszych.

Wydaje się, że to wydarzenie skłoniło Merkel do radykalnej zmiany wizerunku. Zdecydowała się na nią nie tylko dlatego, że zachowanie wobec młodej Palestynki szkodziło jej w oczach obywateli, ale przede wszystkim dlatego, że obraz emocjonalnie chłodnej, opanowanej kanclerz, obojętnej na ludzką tragedię był sprzeczny z tym, jak chciała siebie sama widzieć.

Po trupach „starej gwardii”

Gdy w 1998 r. została sekretarzem generalnym Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) – stało się to po ówczesnej klęsce Helmuta Kohla w wyborach do Bundestagu, po której wieloletni „kanclerz jedności” złożył funkcję szefa CDU, a w partii nastąpiła wymiana części jej władz – Angela Merkel uchodziła ciągle jeszcze za postać raczej bezbarwną, pozbawioną większych ambicji i pozostającą w cieniu starej gwardii zachodnioniemieckiej chadecji.

To się zmieniło kilka lat później, gdy afera wokół nielegalnego finansowania kampanii wyborczej CDU za czasów Kohla wymiotła resztę „starej gwardii” z kierownictwa chadecji. Wtedy to Merkel, która poważną karierę zaczynała kilkanaście lat wcześniej, jako minister ochrony środowiska w rządzie Kohla, zaczęła ostry atak na swego niegdysiejszego mentora. Afera przeorała CDU – i koniec końców zmusiła do dymisji nowego jej szefa: Wolfgang Schäuble, przez lata bliski współpracownik Kohla, musiał odejść.

Wtedy to – był rok 2000 – Angela Merkel sięgnęła po stanowisko szefa partii. Jako osoba wywodząca się z byłej NRD, ze środowiska dawnej opozycji enerdowskiej (choć jej akces do tejże opozycji nastąpił dość późno, bo dopiero jesienią 1989 r.), i wreszcie jako osoba niemająca nic wspólnego z aferami i intrygami zachodnioniemieckiej CDU – Merkel była idealną kandydatką na „nową twarz” partii. Mogła zapewnić jej świeże, niczym nieskażone otwarcie.

Kilka lat później, w 2005 r., chadecja CDU/CSU wygrała wybory do Bundestagu i zawarła najpierw Wielką Koalicję z przegranymi, ale nadal silnymi socjaldemokratami z SPD. Cztery lata później, w 2009 r., Merkel ponownie wygrała, i to na tyle zdecydowanie, że mogła odstawić na bok SPD – tradycyjnie głównego politycznego rywala chadecji – a zawrzeć koalicję z niewielką partią liberałów (FDP).

Powoli, cierpliwie, nudno

Swoją pozycję budowała powoli, krok po kroku, wśród cierpliwych negocjacji i intryg. Merkel stopniowo osłabiła sieci wpływowych mężczyzn w partii, odsuwając jednego po drugim na bok, na podrzędne stanowiska albo na posady w Brukseli.

Nigdy nie dała się poznać jako feministka, ale szybko zaczęła się otaczać kręgiem zaufanych kobiet. Wciąż uchodziła za nudną technokratkę. Kiedy dziennikarze podstawiali jej mikrofon, mówiła krótko i bez treści, okrągłymi zdaniami, często formując przy tym romb z palców. Ten romb staje się szybko symbolem jej merytorycznej niedookreśloności, a merkeln (co na polski można przełożyć jako „merkelować”) stał się nowym czasownikiem, który opisuje jej wyjątkową zdolność do unikania jasnego stanowiska za pomocą kilku okrągłych, ale nic niemówiących zdań.

W tamtym okresie Merkel była mistrzem w zapewnianiu Niemcom „ciepłej wody w kranie”. Za kulisami natomiast uchodziła – podobnie jak Donald Tusk – za skuteczną i pamiętliwą mistrzynię intryg i roszad personalnych. Na nikogo nie krzyczy, nikogo nie wyrzuca za drzwi, lecz powoli, cierpliwie, krok po kroku, usuwa oponentów z kierownictwa partii i z rządu.

Od początku kadencji pani kanclerz wyróżniały ją dwie cechy: po pierwsze, zdolność do wymanewrowania koalicjanta tak, że na koniec kadencji chadecja przejmuje jego elektorat prawie w całości. Tak się najpierw stało z liberałami, których wspólne rządzenie wraz z chadecją w latach 2009–2013 osłabiło tak bardzo, że w 2013 r. nie weszli ponownie do Bundestagu, a później z socjaldemokracją, która od 2009 r., czyli od chwili, gdy znów rządzi razem z CDU/CSU w Wielkiej Koalicji, wegetuje na poziomie poparcia rzędu 25 proc. (najmniej w historii Republiki Federalnej).

Dzieje się tak, ponieważ chadecja pod rządami Merkel powoli staje się „bardziej socjaldemokratyczna” niż SPD, a nawet „bardziej zielona” niż Zieloni... To Merkel po katastrofie w Fukushimie w ciągu kilku tygodni narzuciła swojej partii decyzję o wycofaniu się przez Niemcy z energii atomowej – i postawieniu na energię odnawialną (czyli na dawne postulaty SPD i Zielonych).

Na wzburzonym morzu

W pierwszych latach jej urzędowania jako kanclerz nie było widać, aby Merkel miała jakieś szczególne zdolności do radzenia sobie w warunkach kryzysu. To się zmieniło wraz z kryzysem bankowym, który przerodził się w kryzys strefy euro. Nagle chłodna kalkulacja, uspokajanie obywateli i rynków oraz mozolne montowanie zakulisowych porozumień stały się w cenie.

Jako szef rządu największego i ekonomicznie najsilniejszego państwa strefy euro, Merkel urosła do rangi strażniczki stabilności euro i jednocześnie gwaranta niemieckich interesów w tej strefie. Nie wygłasza porywających przemówień ani nie ma wielkich wizji, ale – pracując w zaciszu gabinetu i w kuluarach korytarzy władzy w Brukseli i Berlinie – zapewnia Niemcom to, czego najbardziej pragną: obliczalność i stabilność.

W tym sensie stała się drugim wcieleniem najbardziej szanowanego niemieckiego kanclerza okresu powojennego, Helmuta Schmidta, ale bez największego mankamentu, jaki Schmidt miał do końca swoich dni: jego wybuchowego charakteru i skłonności do ciętych ripost. „Mutti” (po polsku „mamusia”), jak często lekceważąco nazywają ją kabareciarze, na zewnątrz zawsze pozostaje niewzruszona, spokojna, nie daje się wyprowadzić z równowagi. W atmosferze kryzysu, gdy analitycy obwieszczali koniec euro, rozpad Unii, upadek Grecji albo – jak w 2014 r. – konfrontację z Rosją, Merkel wydawała się skałą we wzburzonym morzu.

Ale ten styl się nie sprawdza, kiedy opinia publiczna oczekuje empatii i współczucia. Tamtego lipcowego dnia 2014 r., w zderzeniu z ładną młodą dziewczyną, która uosabiała cierpienie Palestyńczyków, wstrzemięźliwość i emocjonalny chłód Merkel przemieniają się w klęskę wizerunkową.

Wybawienie zawdzięcza Viktorowi Orbánowi, węgierskiemu premierowi. W wyniku nagłego napływu uchodźców latem 2015 r., którzy gromadzą się wokół budapesztańskiego dworca Keleti, władze Budapesztu i Węgier są bezradne. Węgierski rząd, szantażowany przez skrajną prawicę i naciskany przez opinię społeczną, reaguje odruchowo tak jak każdy, kto czuje się stawiany pod ścianą: agresją. Policja szarpie się z uchodźcami, wysyła sprzeczne komunikaty, warunki sanitarne się pogarszają, rząd zaczyna budować płot na granicy z Serbią i wysyła tam wojsko.

Przed niemieckimi kamerami telewizyjnymi uchodźcy i imigranci pokazują plakaty: „Merkel, ratuj nas!”. W Niemczech rośnie presja, by rząd robił „coś”, aby rozładować napięcie w Budapeszcie. Wśród uchodźców krąży plotka, jakoby Merkel zdecydowała się uruchomić specjalne pociągi, które mają imigrantów zabierać z Budapesztu do Niemiec. Na początku września Merkel uzgadnia z austriackim premierem Wernerem Faymannem, że uchodźcy, którzy przekraczają granicę austriacko-niemiecką, nie będą wydaleni. To oznacza, że Austria może ich wpuścić na swój teren bez obawy, że wszyscy tam zostaną. Jak się okaże, większość zmierza do Niemiec (choć ponad 50 tys. z nich powędruje dalej i złoży wniosek azylowy w Szwecji).

Z tego powodu Orbán powie później, że uchodźcy to piwo, które Niemcy sami sobie nawarzyli. To abstrahuje jednak od kilku faktów: wspólna decyzja z Faymannem uchroniła nie tylko Budapeszt od zamieszek, ale rozładowała też gorącą sytuację w Macedonii, kraju, który z powodu wewnętrznych napięć między Albańczykami i Macedończykami oraz z powodu protestów studentów i afer korupcyjnych i tak jest już blisko zapaści. To do dziś ważny powód, aby nie próbować zamykać niemieckich i austriackich granic: obawa przed destabilizacją na Bałkanach w wyniku zatamowania ruchu uchodźców, tak jak to miało miejsce latem tego roku w Macedonii. Dlatego Merkel zwoła potem szczyt z państwami Bałkanów Zachodnich, który rzeczywiście usprawnia koordynację między rządami (ich przedstawiciele dotąd często nawet nie rozmawiali ze sobą przez telefon).

„Damy radę!”

Dla Merkel rozładowanie napięcia w Budapeszcie okazało się szansą na ocieplenie wizerunku „żelaznej damy z Berlina”. Przed kryzysem, kiedy w Niemczech coraz częściej, mniej więcej co trzeci dzień, dochodziło do podpaleń schronisk dla azylantów, długo wahała się przed zajęciem jasnego stanowiska i wizytą u uchodźców i imigrantów.

Teraz nie zwlekała: zrobiła sobie selfies z uśmiechniętymi uchodźcami, które poszły w świat, i wygłosiła proste, ale nośne przemówienie, z którego tylko jeden zwrot zostaje w pamięci słuchaczy: „Damy radę!”. To ma znaczyć: damy radę przyjmować i integrować tak dużo ludzi. Upiera się, że „prawo do azylu nie zna górnej granicy”, a kiedy politycy jej własnej partii się buntują, odpowiada w stylu, którego nikt by się po niej nie spodziewał: „Jeśli w takiej sytuacji nie wolno pokazać przyjaznej twarzy, to nie jest to już mój kraj”.

Inaczej niż po scenie z Palestynką, opinia publiczna jest po jej stronie. Dzieje się coś zupełnie nieoczekiwanego i paradoksalnego: w sondażach niechęć do imigrantów spada, im więcej ich przybywa. Niemcy zakasują rękawy, jakby chcieli udowodnić, że „dają radę”. W szczytowym okresie napływu uchodźców i imigrantów, między wrześniem a listopadem, media donoszą, że 20 mln Niemców angażuje się w mniejszy lub większy sposób jako wolontariusze. Wielu z nich to nie tylko uczniowie i studenci, ale też ludzie, którzy po pracy poświęcają na to wolny czas. To okres, gdy Merkel jest niesiona na fali popularności – nie dzięki skuteczności czy zimnej kalkulacji, lecz dlatego, że dała sygnał, na który wielu Niemców czekało.

Po ostrych spięciach między Niemcami a Grecją, gdy niemiecki rząd w oczach wielu Europejczyków odgrywał rolę zimnego bezlitosnego rachmistrza, który pchał Grecję na krawędź katastrofy, znaczna część niemieckiego społeczeństwa pragnęła pokazać „przyjazną twarz”.

To psychologiczna strona tego zwrotu. Ekonomiczna strona to fakt, że niemiecki przemysł nie jest w stanie zapełnić miliona wolnych miejsc pracy. Prognozy demograficzne mówią, że w najbliższych latach Niemcy powinny przyjmować rocznie około pół miliona imigrantów, że gospodarka niemiecka przeżywa boom i bezrobocie jest rekordowo niskie.

Nowa twarz

Na nową „przyjazną twarz” Merkel opinia publiczna w Niemczech reagowała najpierw z zachwytem, pomieszanym z niedowierzaniem. Później jednak pojawiały się problemy. Rząd federalny wysłał sygnał w świat, że uchodźcy nie będą zawróceni, nawet jeśli idąc do Niemiec przeszli przez teren innego kraju Unii – ale to gminy i miasta ponoszą główny ciężar przyjmowania uchodźców i imigrantów.

W dodatku Federalny Urząd ds. Migracji, który odpowiada za rozstrzygnięcie, komu przysługują azyl i status uchodźcy, już przed kryzysem miał gigantyczne zaległości. A dopóki on nie wyda decyzji, gminy nie mogą rozpocząć programów integracyjnych i muszą trzymać imigrantów w obozach przejściowych, gdzie nie mogą pracować i nie mają prawa do kursów językowych.

Ponieważ samorządom brakuje środków, coraz większy ciężar przyjmowania uchodźców spoczywa na organizacjach pozarządowych, na wolontariuszach, nawet na klubach sportowych, które udostępniają hale i boiska, stawiają namioty i organizują wyżywienie. To wśród nich wzrasta niezadowolenie, bo dodatkowe pieniądze, które Bundestag przyznaje, bardzo powoli do nich docierają.

W tym okresie Merkel zaczyna tracić w sondażach, ale poparcie dla jej partii się utrzymuje – tak samo jak niskie notowania wszystkich jej przeciwników: prawicowo-populistyczna Alternatywa dla Niemiec odnotuje trochę lepsze wyniki niż latem; skrajnie prawicowa NPD, której grozi delegalizacja przed Trybunałem Konstytucyjnym, dostaje dużo poniżej 5 proc., SPD i Zieloni, które bardziej popierają politykę Merkel wobec imigrantów niż wielu członków jej własnej partii, mają podobne wyniki w sondażach jak przed kryzysem.

Sama Merkel wykazuje zadziwiająco upartą postawę. Rok temu, w środku kryzysu rosyjsko-ukraińskiego, pewien poseł Zielonych wyrokiem sądowym zmusił Urząd Kanclerski do ujawnienia sondaży, które tenże urząd zamawiał w ostatnich latach. Wtedy się okazało, jak bardzo Merkel czuwa nad najmniejszymi zmianami opinii publicznej: trzy razy w tygodniu dostaje najnowsze dane o nastrojach społecznych.

Pod wpływem krytyki polityków z bawarskiej Unii Chrześcijańsko-Społecznej (CSU), którzy najpierw chcieli tworzyć zamknięte obozy na granicy dla uchodźców i imigrantów, a potem wyznaczyć tu „górną granicę” – maksymalną liczbę tych, których Niemcy mogą przyjąć – notowania Merkel w sondażach nieco spadły. Po zamachach w Paryżu znów poszły w górę.

Lecz Merkel zdaje się tego w ogóle nie zauważać. Ona już nie robi tego, co lud od niej oczekuje, lecz to, co sama uważa za słuszne.

Negocjować, negocjować, negocjować...

Niektórzy komentatorzy od lat się zastanawiali, czy w ogóle istnieje taki temat, dla którego Merkel byłaby gotować ryzykować swą karierę. Oto on: przyjazna twarz w kryzysie migracyjnym. Gdy notowania w sondażach się pogarszają, Merkel broni swojej polityki w telewizji, przekonując, że ustalenie „górnego limitu” dla napływu i tak nie odstraszyłoby nikogo od próby forsowania niemieckiej granicy. Mogłaby – jak domagają się tego obecnie rządzący politycy w Holandii, Luksemburgu oraz wielu posłów i urzędników w Brukseli – zacząć wydalać imigrantów do Austrii, co natychmiast skłoniłoby najpierw Austrię, a potem Słowenię do budowania płotu na swoich granicach i skierowałoby ruch uchodźców z Turcji do Rumunii, Bułgarii, na Ukrainę i do Polski. Stamtąd i tak dostaliby się tam, gdzie chcą, to znaczy do Niemiec, Austrii i Szwecji, ale obciążenia związane z ich tranzytem pewnie skłoniłyby do kompromisu niektóre kraje niechętne, by ich przyjmować.

Według przecieków z Urzędu Kanclerskiego, Merkel to rozważa, ale daje pierwszeństwo negocjacjom z Turcją i chce szukać „europejskiego rozwiązania” zamiast – jak to nazywa – „jednostronnych akcji”.

Już kryzys rosyjsko-ukraiński i kryzys grecki ujawniły jej ogromną cierpliwość przy negocjowaniu porozumień mińskich i oddłużeniu Grecji. Od tego czasu setki razy dziennikarze pytali ją, co zrobi, gdy któraś ze stron nie przestrzega uzgodnionych porozumień. Nigdy publicznie nie uciekała się do gróźb albo ultimatów – w kryzysie greckim zostawiła to ministrowi finansów Wolfgangowi Schäublemu, z którym wobec rządu greckiego bawiła się w dobrego i złego policjanta. Wobec Rosji rolę złego policjanta zostawiła Stanom Zjednoczonym, a w kryzysie migracyjnym taką rolę odgrywa szef bawarskiej chadecji, Horst Seehofer.

Sama Merkel wystrzega się ostrych słów, a na pytanie, co zrobi, jeśli jej pomysł sprowadzenia uchodźców bezpośrednio z Turcji i rozdzielenia ich w ramach UE zostanie zablokowany przez niechętne uchodźcom kraje, odpowiada wytrwale, że wtedy trzeba będzie z nimi dalej negocjować. Groźby o zmniejszeniu funduszy unijnych i tworzeniu mini-Schengen zostawia innym.

Tej elastyczności na zewnątrz towarzyszy nieustępliwość w polityce wewnętrznej. Od września 2015 r. Merkel zawierała wiele kompromisów z premierami landów i w koalicji, ale wszystkie miały to do siebie, że nie ograniczały imigracji. Jeśli wolontariusze mogą trochę odetchnąć (od listopada wspiera ich wojsko), a policja skuteczniej rejestrować uchodźców na granicach, to głównie dlatego, że to pogoda odstrasza imigrantów.

Opozycję w szeregach swej partii Merkel skutecznie rozbraja. Najpierw odebrała ministrowi spraw wewnętrznych Thomasowi de Maizière kompetencje dotyczące migracji i przekazała je szefowi Urzędu Kanclerskiego, Peterowi Altmaierowi, gdy de Maizière próbował prowadzić własną (bardziej restrykcyjną) politykę. A gdy niektórzy konserwatywni posłowie oraz chadecka młodzieżówka zaczęli się buntować i żądać wyznaczenie „górnego limitu imigracji”, Merkel przejęła część projektu buntowników do wniosku zarządu partii (ale bez „górnego limitu”), dzięki czemu wniosek uzyskał miażdżącą przewagę na niedawnym zjeździe CDU.

Z komfortowym poparciem

Merkel sporo ryzykowała, pokazując „przyjazną twarz” uchodźcom i migrantom. Ale wbrew temu, co często można przeczytać w Polsce, nic nie wskazuje na to, aby kryzys migracyjny spowodował upadek Merkel. Wobec buntu we własnych szeregach niemal każdy kanclerz kiedyś dotarł do ściany i powiązał swoją decyzję z wotum zaufania, dyscyplinując koalicyjnych posłów. Tak robili Willy Brandt, Helmut Schmidt, Helmut Kohl, a Gerhard Schröder robił to nawet dwa razy.

Dziś Merkel nie jest choćby bliska takiej decyzji, bo w polityce imigracyjnej popiera ją nawet część opozycji. A szef współrządzących razem z nią socjaldemokratów Sigmar Gabriel, który ma o wiele trudniejszą pozycję w swojej partii, ostatnio streścił to tak: „Angela Merkel zawsze może liczyć na azyl w naszej partii, jeśli dalej będzie robić socjaldemokratyczną politykę”. ©

Autor jest profesorem politologii Uniwersytetu SWPS w Warszawie. W latach 1988–2004 był korespondentem prasy niemieckiej w Polsce i w krajach Beneluksu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2016