Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Bez precedensu w historii dopuszczenie do eksperymentowania na ludziach w terapii z użyciem embrionalnych komórek macierzystych, liberalizacja aborcji (i tak dokonuje się ich w USA milion trzysta tysięcy rocznie), przywrócenie zawetowanego przez prezydenta Busha w 2006 r. prawa do finansowania z budżetu federalnego stowarzyszeń praktykujących lub promujących w Trzecim Świecie przerywanie ciąży... To wszystko wzbudziło zrozumiały niepokój Kościoła, ale też wielu Amerykanów. Według opublikowanych na początku tego roku przez amerykański episkopat badań czterech Amerykanów na pięciu jest za bardziej restrykcyjnym prawem do aborcji, a ok. 40 proc. uważa, że przerwanie ciąży jest dopuszczalne jedynie w przypadkach gwałtu, kazirodztwa i zagrożenia życia matki. 20 stycznia w Waszyngtonie ponad 200 tysięcy osób uczestniczyło w "marszu na rzecz życia". Czy to będzie miało jakikolwiek wpływ na decyzje prezydenta Obamy i Kongresu?
Prof. Robert George z uniwersytetu Princeton, członek rady do spraw bioetyki przy Białym Domu, jest pesymistą. Baracka Obamę uważa za "najbardziej proaborcyjnego prezydenta w historii Stanów Zjednoczonych" i w kwestii obrony życia liczy raczej na pomyślny wybór jego następcy (w roku 2012). Powołując się na ks. Richarda Johna Neuhausa, powiada: "My mamy obowiązek próbować. Reszta w rękach Boga".
Wraca stare pytanie Kanta: "Co powinienem czynić?". Problem sytuuje się piętro wyżej, na poziomie pytania o obiektywny porządek moralny, o powinności, o punkt odniesienia dla szczegółowych rozwiązań. Odpowiedź zależy (jak lapidarnie ujęła to siostra profesor Barbara Chyrowicz w książce "O sytuacjach bez wyjścia w etyce"): "od konkretnych założeń natury antropologicznej, metaetycznej i etycznej".
Taki porządek proponuje chrześcijaństwo. Cnoty uznane za niezbędne w liberalnym społeczeństwie (lojalność, uczciwość, wiarygodność, otwartość i tolerancja, szacunek, sprawiedliwość i życzliwość) są typowo chrześcijańskie, znajdują się w Starym Testamencie, Ewangelii i Magisterium, ale biada temu, kto w społeczeństwie liberalnym i pluralistycznym odwołuje się do swojej wiary religijnej. Co prawda tę zasadę ostatnio łagodzi E. Habermas: "Doktryny religijne można dopuszczać do sfery publicznej, byle były uargumentowane językiem racjonalnym".
Nie można więc powiedzieć np. "Bóg mojej wiary zakazuje zabijać", można jednak występować przeciw karze śmierci, aborcji czy eutanazji, odwołując się do przesłanek racjonalnych.
Pytanie o miejsce chrześcijaństwa w pluralistycznym, laickim społeczeństwie nie jest nowe, lecz, jak widać, aktualne. Odcięcie wywodzącego się z chrześcijaństwa systemu wartości od jego uzasadnień z początku niczego nie zmienia. "Podstawowe formy życia nadal trwają - pisał kard. J. Ratzinger - choć utraciły już swoje uzasadnienie". Pierwsze symptomy zmian: "pojawiają się w podejściu nauki do ludzkiego życia: dla nauki człowiek jako człowiek coraz bardziej znika, niejako automatycznie stając się obiektem technicznym" ("Wprowadzenie w chrześcijaństwo. Wczoraj, dziś, jutro", Rzym 2000).
Czy Kościół, krytycznie reagując na poczynania nowego prezydenta USA, broni swoich wpływów? A może, w imię "założeń natury antropologicznej, metaetycznej i etycznej" po prostu broni człowieka?