Dobre miejsce

Parafianie jasno mówią, czego się spodziewają od księży i co im gwarantują. Taki nieformalny modus vivendi zdaje egzamin.

20.07.2020

Czyta się kilka minut

Kościół św. Mikołaja w Gdyni, 14 lipca 2020 r. / ANDRZEJ KUCZWARA
Kościół św. Mikołaja w Gdyni, 14 lipca 2020 r. / ANDRZEJ KUCZWARA

Czy nasza parafia to piramida – hierarchiczna organizacja, na czele której stoi proboszcz, myślący, decydujący i pracujący za wszystkich, czy też – wspólnota wspólnot?” – takie pytanie proboszczom stawia dokument II Polskiego Synodu Plenarnego o nowej ewangelizacji. Po ponad 20 latach od zakończenia obrad w wielu parafiach cel, zarysowany przez synod, wciąż wydaje się być utopią. Są jednak miejsca, gdzie jest inaczej.

U św. Mikołaja

Parafia św. Mikołaja w Gdyni należy do większych w mieście, na jej terenie mieszka ok. 11 tys. ludzi. Co czwarty, co piąty chodzi do kościoła. Tutejszy proboszcz ks. Jacek Socha macha ręką na statystyki: – Liczą się twarze – mówi. Ważniejsze jest to, co znajdują w kościele ci, którzy jednak przychodzą. A w okolicy kościoła św. Mikołaja dzieje się wiele.

Grup prowadzonych przez świeckich i dla świeckich jest zbyt wiele, by wymienić je wszystkie z nazwy. Są wspólnoty ewangelizacyjne, modlitewne, formacyjne, grupy wzajemnego wsparcia: dla przeżywających kryzys małżeński, dla osób uzależnionych od alkoholu i narkotyków, dla cierpiących na depresję. Rodzice dzieci niepełnosprawnych spotykają się i dzielą swoimi doświadczeniami, w budynku parafii działa świetlica socjoterapeutyczna, maluje się wspólnie ikony, stworzono studio nagrań…

Potrzeba tylko katalizatora. Czasem to ksiądz coś proponuje, czasem to do proboszcza przychodzi grupka z pomysłem, prosząc o udostępnienie sali, rozpuszczenie wici czy pomoc w organizacji. Żadna z inicjatyw nie istniałaby bez świeckich, którzy podjęli się jej stworzenia. Każda z nich bez pomocy parafii miałaby małe szanse, by zacząć funkcjonować.

Zupa Chylońska

Chylonia, gdzie znajduje się parafia, to peryferyjna dzielnica Gdyni, niegdyś ciesząca się nie najlepszą sławą. Mieszkało tu wielu robotników pracujących w stoczni, którzy stracili pracę podczas transformacji. Także dzisiaj, mimo miejskich inwestycji, niektórzy żyją w biedzie. Od kilku lat w parafii działa akcja cotygodniowego gotowania zupy, by częstować nią bezdomnych i tych, którym nie starcza pieniędzy.

– To moja dzielnica, mieszkam tutaj od wielu lat – mówi Renata Młyńska, jedna z inicjatorek „Zupy Chylońskiej”. Zapytana o pierwszy impuls do działania, zamyśla się na chwilę.

– Dobrze pamiętam spotkanie z pewną panią zbierającą niedopałki z ulicy. Poczułam, że nie chcę, żeby musiała to robić. Podeszłam zapytać, czy może nie potrzebuje jedzenia, pieniędzy. Bałam się, czy jej nie urażę. Zapadła mi w pamięć duma i wdzięczność, z którą przyjęła moją pomoc i chyba właśnie to wydarzenie zainspirowało mnie, żeby działać w parafialnym Caritasie. Wciąż jednak miałam poczucie, że dobrze byłoby zrobić coś więcej. Razem z koleżanką poszłyśmy do księdza z propozycją zorganizowania jakiejś formy regularnego poczęstunku dla bezdomnych i biednych.

– O, wy też o tym myślicie – ucieszył się ksiądz Socha. Rozpuścił wici: z ambony, wśród grup ewangelizacyjnych i modlitewnych. – To było jak pospolite ruszenie, pojawiło się wielu ludzi zaangażowanych wcześniej we wspólnotach, ale też sporo takich, którzy dopiero w tej formie działalności znaleźli swoje miejsce w parafii – wspomina. Obecnie gotuje pięć zespołów zmieniających się co tydzień.

Z datków od sponsorów, od pojedynczych osób, ze zbiórki na tacę udaje się kupić jedzenie, czasem ubrania. Dzięki hojności parafian jedno z pomieszczeń parafialnych przerobiono na kuchnię. Ugotowanie zupy dla kilkudziesięciu osób to spore przedsięwzięcie. W soboty wydaje się ją o 15.00, więc już o 8.30 ktoś musi przyjść, żeby pokroić np. 14 kg ziemniaków i 10 kg mięsa.

Potrzebujący zbierają się w okolicach kościoła znacznie wcześniej. Czekając na zupę, obsiadają pobliskie murki i ławeczki: niektórzy są o kulach, inni chwieją się pod wpływem alkoholu. Są też osoby schludnie ubrane.

– Już panu lepiej? – dopytuje pani Renata, przez cały czas z kimś rozmawia. – O, no to dobrze. Buty będą w przyszłym tygodniu. Zbyszek pozdrawia, ale dlaczego go nie ma? W szpitalu psychiatrycznym, no ale dobrze, jeśli mu tam pomogą, to dobrze… ale masz z nim kontakt? – upewnia się, prosi, by go pozdrowić.

Zamieniam kilka słów z panem Tadeuszem: wysokim, szczupłym mężczyzną o długiej, siwej brodzie. Cierpi na schizofrenię, która czyni go ­niezdolnym do pracy, renta, którą otrzymuje, nie starcza. Co tydzień przychodzi na zupę, a raz na pięć tygodni sam pomaga ją ugotować. Opowiada, że jest też członkiem działającej przy parafii wspólnoty formacyjnej. Jej członkowie spotykają się w małych grupkach, by czytać Pismo Święte, i całą swoją wspólnotą w kościele, by chwalić Boga na głos, śpiewem i tańcem.

Pan Tadeusz najbardziej lubi tańczyć.

Módl się i działaj

Przy parafii św. Mikołaja istnieją wspólnoty formacyjno-ewangelizacyjne, m.in. neokatechumenat czy jedna ze wspólnot Szkoły Nowej Ewangelizacji (SNE) nosząca nazwę „Magnificat”. To duże grupy, liczące po sto, dwieście osób. Wywodzi się z nich wielu wolontariuszy będących wsparciem dla pomysłów takich jak „Zupa”. Członkowie spotykają się jednak głównie w mniejszych grupkach, by wspólnie się modlić i studiować Pismo Święte. Potrzebują duszpasterza, ale przede wszystkim zachowują swój charakter.

Na trójmiejskiej stronie SNE znajduje się dokument „ABC posługi duszpasterskiej”, który jasno określa, czego poszczególne wspólnoty potrzebują od swoich duszpasterzy (np. posługi sakramentalnej, otwarcia na współpracę ze świeckimi z zachowaniem ich podmiotowości), czego nie wymagają od księdza (posługiwania się nadprzyrodzonymi charyzmatami, wymyślania tematów spotkań, zgody na zwracanie się po imieniu). Ze swojej strony wspólnota gwarantuje kapłanowi szacunek, modlitwę i wsparcie w działaniach apostolskich.

Wydaje się, że w Mikołaju żadna ze stron nie oczekuje od drugiej więcej. Członkowie różnych wspólnot faktycznie włączają się w parafialne inicjatywy: organizację wigilii dla bezdomnych i samotnych, działania parafialnego Caritasu, tworzą oprawę muzyczną, są szafarzami.

Prowadzą na Chyloni działalność apostolską. Przykładowo „Magnificat” organizuje kursy ewangelizacyjne będące wprowadzeniem do chrześcijaństwa, skierowane do osób w kryzysie wiary i niewierzących, czy warsztaty dla małżeństw.

– Nie chcemy się zamknąć, poczuć się w swoim gronie zbyt dobrze i bezpiecznie. Usiłujemy być Kościołem w drodze – tłumaczy mi małżeństwo Czerwińskich, zaangażowane w SNE.

Celem wspólnoty neokatechumenalnej jest ponowne odkrycie mocy chrztu. Do tego celu prowadzi jasno określona Droga, którą się idzie przez wiele lat pod opieką katechistów i prezbitera. Niektórzy członkowie chylońskiego neokatechumenatu na zaproszenie proboszcza zaczęli prowadzić kilkuletnie przygotowanie do bierzmowania: doświadczone małżeństwa spotykają się raz w tygodniu z grupami młodych, by rozmawiać z nimi, rozważać Pismo Święte i dzielić się doświadczeniem wiary.

Dzięki takim inicjatywom odpowiedzialność za wspólnotę spoczywa nie tylko na proboszczu i kilku wikariuszach. „Bez nich ta parafia by nie istniała” – ma w zwyczaju powtarzać o świeckich ks. Socha.

Stowarzyszenie

Chyba największe osiągnięcie parafii św. Mikołaja ma jednak mało wspólnego z kościołem i modlitwą. Pomysł wyszedł od obecnego proboszcza, który po przeniesieniu na Chylonię szybko zorientował się, że dzielnica mierzy się z problemami społecznymi. Zaproponował, by stworzyć Stowarzyszenie Świętego Mikołaja Biskupa, które będzie pomagać dzieciom i młodzieży w trudnej sytuacji.

Mieszkańcy zgłosili się do pomocy: trzeba było wyremontować pomieszczenia parafialne, nadać stowarzyszeniu osobowość prawną, napisać wnioski o granty i finansowanie, pomagać dzieciom w lekcjach. Założenie stowarzyszenia zbiegło się z inwestycjami miasta, udało się rozwinąć działalność i zatrudnić etatowych wychowawców dla grup: obecnie stowarzyszenie działa w sieci gdyńskich placówek wsparcia dziennego.

– Nie jesteśmy instytucją religijną, staramy się po prostu pomagać najlepiej, jak potrafimy – opowiada wiceprzewodniczący Szymon Banaszczyk. – Jednocześnie spotykamy się w budynku należącym do parafii, współpracujemy z nią i nie ukrywamy, że wartości ewangeliczne są dla nas ważne – to jest napisane w statucie.

W stowarzyszeniu spotykają się z wychowawcą dwunastoosobowe grupki podzielone według wieku. Odrabiają lekcje, czasem przygotowują jakiś występ, z którym wychodzą „na miasto”. Przede wszystkim – rozmawiają.

– Na początku trudno jest się otworzyć przed ludźmi, których zna się z podwórka, ze szkoły. Dopiero po jakimś czasie nauczyłam się mówić o tym, co się ze mną dzieje, nazywać to, co mnie ostatnio zraniło, a co ucieszyło – opowiada, ważąc każde słowo, dziewczyna z najstarszej, licealnej grupy. Dzięki wsparciu, które otrzymała, przezwyciężyła problem z narkotykami. Gdy skończy szkołę, chce się zająć pedagogiką resocjalizacyjną.

Rodzice dopiero z czasem uczą się kompetencji, które nabywają w stowarzyszeniu ich dzieci: spokojnej rozmowy, nazywania swoich emocji i radzenia sobie z nimi. Przyszedł raz zaniepokojony ojciec, bo jego córka zaczęła wyrażać głośno swoje zdanie, mówić „nie”. Nie wiedział, jak sobie z tym poradzić, bał się tego.

To często rodziny od pokoleń borykające się z biedą, uzależnieniami, żyjące w małych mieszkaniach socjalnych. Aby mogło dojść do prawdziwej zmiany, należy także i je objąć wsparciem. Przez lata między prowadzącymi stowarzyszenie i rodzicami dzieci nawiązywały się znajomości, z których ostatecznie powstał działający od kilku lat klub rodzica. Spotykają się w nim niemal wyłącznie kobiety, często matki w pojedynkę wychowujące dzieci – opowiada zajmująca się klubem Monika Pawłowska.

– Robimy wiele warsztatów: kulinarnych, związanych z rękodziełem czy psychoedukacyjnych. Czasem po prostu siadamy z pizzą i razem oglądamy film. Wielu przychodzących tu rodziców ma szansę na zaspokojenie podstawowych potrzeb: żeby odpocząć, zrobić coś dla siebie, uzyskać wsparcie. W zeszłym roku udało się nam pójść całymi rodzinami na rewię na lodzie „Disney on Ice”. Wszyscy byliśmy oczarowani – uśmiecha się Monika Pawłowska. – Często takie atrakcje są poza ich zasięgiem. Zdarza się, że któraś z pań ma okazję zrobić z nami coś pozornie oczywistego po raz pierwszy w życiu: pójść do kina albo upiec ciasto.


Czytaj także: Mariusz Sepioło: Proboszczowie Franciszka


Z wieloletniej współpracy i spotkań powstał pomysł założenia spółdzielni socjalnej, która pozwoliłaby członkiniom klubu rodzica znaleźć pracę: legalnie, na stałe, z płatnym chorobowym. Osiedle z socjalnymi mieszkaniami znajduje się po jednej stronie ulicy, naprzeciwko kościół. Pomiędzy nimi stoi foodtruck spółdzielni socjalnej, noszący nazwę „Dobre Miejsce”.

Czekając na zapiekankę, podpytuję sprzedawczynię o klub rodzica.

– Na przykład na święta Bożego Narodzenia sprzedajemy ozdoby, żeby zebrać pieniądze na naszą działalność. Ksiądz nas zawsze zareklamuje.

– Sami je państwo robicie?

– Tak. Nigdy bym nie sądziła, że potrafię.

Dopóki się nie baliśmy

Foodtruck zaczął pracę w grudniu: nie miał wiele czasu, nim wybuchła pandemia. Problemem nie były przepisy umożliwiające sprzedawanie jedzenia na wynos, tylko niepewność: „Dobre Miejsce” przez dwa tygodnie stało zamknięte, ponieważ pracownicy nie chcieli się narażać. Wszystkie spotkania odbywające się w stowarzyszeniu – świetlicy, klubu rodzica i seniora – zawiesiły na trzy miesiące swoją działalność.

Izolacja z całą mocą ujawniła problem państwowego systemu edukacji: anonimowość. Wiele dzieci po prostu zniknęło, nie pojawiły się na zajęciach online, nikt nie wiedział, co się z nimi stało. W mniejszych grupkach dużo łatwiej było o utrzymanie łączności.

– Staraliśmy się dowiedzieć, co z kim się dzieje – relacjonuje Szymon Banaszczyk. – Czasem było to trudne. Jedna z pań np. miała zostawić pijącego partnera i przeprowadzić się z dzieckiem. Kiedy przerwaliśmy spotkania twarzą w twarz, straciliśmy z nimi kontakt. Dzwoniliśmy do kuratora i Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej: ostatecznie okazało się, że dziecko mieszka teraz z babcią. Wiele osób nie miało możliwości uczestniczyć w zajęciach online, ale naszym planem minimum było, żeby przynajmniej raz w tygodniu skontaktować się z dzieckiem i opiekunem. Dużo rozmawialiśmy przez telefon, szczególnie z młodszymi, którzy potrzebowali pomocy z lekcjami – rodzice nie zawsze mieli wiedzę, żeby im pomóc. Wychowawcy czasem spędzali w ten sposób po sześć, osiem godzin dziennie.

Również wspólnoty formacyjno-ewangelizacyjne – „Magnificat” czy neokatechumenat – przeniosły spotkania do sieci: młodsi członkowie nie mieli z tym problemu, starsi dołączali np. przez telefon w trybie głośnomówiącym położony przy komputerze. Spotykając się w niewielkim gronie swoich grupek łatwiej było im zorientować się, kto potrzebuje pomocy, kto został bez środków do życia, kto boi się wyjść z domu po zakupy.

Jak zawsze okazali się wsparciem dla inicjatyw proboszcza: pomagali roznosić do klatek schodowych i pod drzwi biuletyn parafialny, w którym można było przeczytać krótkie rozważanie proboszcza i informacje o mszach online. „Jeśli ktoś potrzebuje pomocy albo zna rodzinę, która może jej potrzebować, proszony jest o kontakt z biurem parafialnym” – w tym stylu kończyły się cotygodniowe biuletyny. Dla 30 rodzin, które same się zgłosiły bądź zostały zgłoszone przez sąsiadów, zorganizowano zbiórkę żywności. Dzięki hojności sponsorów zaangażowano pracowników spółdzielni do przygotowywania „Zupy”, którą zaczęto wydawać trzy razy w tygodniu.


Czytaj także: Jan Tomasz Rybicki: Głową w mur Kościoła


– To było bardzo potrzebne – mówi Renata Młyńska – biliśmy rekordy, nigdy wcześniej nie przychodziło do nas po sto osób. Tylko że smutne to było. Kiedy był zakaz gromadzenia, wydawaliśmy zupę i musieli się oddalić. Z niektórymi, którzy przychodzą od lat, jestem po prostu zaprzyjaźniona. W czasach, kiedy się nie baliśmy, dobrze było się czasem przytulić.

Zamęt

Teraz, kiedy pandemiczne obostrzenia zostały zniesione, do Mikołaja wraca życie.

– Pierwsze spotkanie mojej grupy było dzikie – mówi ze śmiechem Joanna Lewandowska, wychowawczyni najstarszej grupy. – Wpadli szturmem, nie dało się wytłumaczyć, że pandemia, odstępy… Mieli całą masę pomysłów, postanowili, że włączą się w zbiórkę na rzecz dziewczynki chorej na rdzeniowy zanik mięśni. Chcieli robić w parafii festyn! W końcu wynegocjowałam z nimi występ artystyczny ze zbiórką pieniędzy.

Po wakacjach, o ile nie nadejdzie druga fala pandemii, parafialne pomieszczenia będą znów wypełnione, grafik będzie pękać w szwach.

– Moja rola polega w zasadzie na koordynowaniu działań, komunikowaniu ze sobą ludzi. Muszę wziąć odpowiedzialność za parafię jako całość, ale jednocześnie czuję się w obowiązku, żeby być zawsze otwartym na inicjatywy świeckich – wyznaje ks. Jacek Socha. – Myślę, że w nas, duchownych, często jest strach: przed tym pierwszym wstrząsem, nowością, zamętem. Później jednak nastaje harmonia. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2020