Do szpiku kości

Był już najlepiej ubranym mężczyzną świata. I najprzystojniejszym. Teraz żyje na rajskiej wyspie, nieskrępowanie zdziadziały. I maluje, maluje, maluje. Albo gra.

23.08.2021

Czyta się kilka minut

John Lurie w serialu „Malowanie z Johnem”, 2021 r. /  / HBO / MATERIAŁY PRASOWE
John Lurie w serialu „Malowanie z Johnem”, 2021 r. / / HBO / MATERIAŁY PRASOWE

O Johnie Luriem przez ostatnie ćwierć wieku pisano głównie w czasie przeszłym, a jego życiorys był nagminnie przedstawiany wbrew jego życzeniom, jakby zaczynał się od współpracy z kultowym reżyserem Jimem Jarmuschem i występów w „Poza prawem”, albo „Inaczej niż w raju”. Gdy świat obiegła informacja o jego chorobie – ciężkim przebiegu boreliozy, która na kilka lat przykuła go do łóżka i zmusiła do ostatecznego odłożenia saksofonu – wydawało się, że świat popkultury uznał jego karierę za zakończoną.

„G… prawda!” – zdaje się mówić 68-letni dziś Lurie. Przed tygodniem stacja HBO potwierdziła wznowienie jego genialnego, autorskiego, improwizowanego serialu „Malowanie z Johnem”. W tym samym czasie do księgarń w USA trafiły jego wspomnienia, zatytułowane „The History of Bones” – historia kości. Jego głos: niski, głęboki, spokojny, jednocześnie ironiczny, stanowczy i czuły, potrzebny jest nam może bardziej niż kiedykolwiek.

Życie na wyspach

„Wewnętrzne sanktuarium szkiców jelenia” – pod takim tytułem John Lurie opublikował 14 sierpnia na Instagramie zdjęcie swojego najnowszego obrazu. Akwarela przedstawia stado dwudziestu jeleni – a właściwie dwadzieścia jelenich głów, wyrastających z trzyelementowych zielono-brązowo-granatowych słupków. Brązowo-różowe tło obrazu odgradza mur różnokolorowych prostokątów – może to miasto? Fawela? A może wielokolorowa broda? Obrazy Johna Luriego są pełne detali, jak plansza szalonej, onirycznej gry. Często powracają też motywy zwierzęce i roślinne. Łatwo doszukać się inspiracji w otaczającej go na co dzień tropikalnej przyrodzie karaibskiej wyspy.

W ostatnich latach John Lurie żyje bowiem na dwa domy-pracownie-wyspy. Pierwszą jest nowojorski Manhattan, drugą rajska wyspa na Karaibach, gdzie jego chata wbita jest w gąszcz zapierającej dech, dzikiej, gęstej, oszałamiającej dżungli. Pandemia zainspirowała Luriego, by swoim internetowym obserwatorom dostarczyć odrobinę rozrywki. Artysta zamierzał nagrywać telefonem komórkowym krótkie filmiki – migawki ze swojego życia, wesołe anegdotki na czas zarazy.

Zanim jednak zdążył zrealizować swój zamiar, do gry wkroczyło HBO. Tak powstał 6-odcinkowy serial „Painting with John” (malowanie z Johnem). Tytuł nawiązuje do wcześniejszej o równe 30 lat przygody Luriego z telewizją – serialu „Fishing with John” (wędkowanie z Johnem), w którego kolejnych odcinkach muzyk zabierał na ryby jednego ze swoich sławnych kolegów – z Jimem Jarmuschem polowali na rekina, z ­Willemem Dafoe łowił w przerębli na północy stanu Maine, z Dennisem Hopperem wybrał się do Tajlandii na poszukiwanie kałamarnicy olbrzymiej. W nowym serialu John Lurie maluje w samotności.

Malowanie z Johnem

W roku 2000 magazyn „Vogue” uznał go za jednego z najlepiej ubranych mężczyzn XX wieku. Wcześniej, w latach 80., podczas trasy koncertowej w Niemczech, w lokalnej gazecie Lurie przeczytał o sobie, że jest „najprzystojniejszym mężczyzną świata”. Dziś, w „Painting with John” artysta paraduje w luźnych, koszykarskich spodenkach, przydużej, niewyprasowanej koszuli i papuciach. Jego fryzurę układa poduszka, a siwy zarost wyrósł na jego brodzie na własną odpowiedzialność. Na niepodległość wybiły się też jego krzaczaste brwi.

„Dziwnie jest mówić do kamery tak, jakby mówiło się do człowieka – mówi Lurie w trzecim odcinku „Malowania”. – To trudne i bardzo nienaturalne. Serdeczne słowa kierowane do obiektywu? Jest w tym coś z gruntu złego. Ludzie, którzy są w tym dobrzy, to prawdopodobnie socjopaci. Widzę, że im lepiej mi to wychodzi, tym gorszym staję się człowiekiem. Nie żartuję”.

Odcinek serialu trwa niespełna 20 minut. Wypełniają go refleksje Luriego, na pozór żartobliwe, a jednocześnie bardzo serio. Lurie dywaguje o tym, czym jest talent, sława, wychowanie dzieci, przyjaźń. Fani jego muzycznej twórczości docenią nie tylko ścieżkę dźwiękową, opartą na nagraniach jego grupy The Lounge Lizards oraz Marvina Pontiaca, ale też liczne anegdotki z ówczesnej jego aktywności: spotkania z Barrym Whitem, kulisy sesji fotograficznej do okładki płyty „Voice of Chunk” czy przyjaźni muzyka ze słynnym kucharzem i popularyzatorem kuchni Anthonym Bourdainem.

Serial jest grą przeciwieństw. Bohater żyje na rajskiej wyspie, ale jest w tym niebie nieskrępowanie zdziadziały. Nie musi nic robić – dzień zdaje się mijać mu na wygłupach, turlaniu starych opon z pobliskiego pagórka czy rozbijaniu o drzewa kolejnych dronów – a jednak pracuje, z wielkim pietyzmem malując kolejne obrazy. Żartuje, ale nie żartuje.

„Bob Ross się mylił: nie każdy może malować – mówi Lurie w pierwszym odcinku serialu, nawiązując do kultowego edukacyjnego programu „Radość malowania”, który Ross prowadził na przełomie lat 80. i 90. – Każdy z nas w wieku trzech, czterech, pięciu lat jest artystą, nosi w sobie tę iskrę, która wraz z wchodzeniem w dorosłość jest w nas wygaszana: dorosła część naszego mózgu każe nam dać sobie z tym spokój. Gdy mój brat Evan był mały, wcielał się w różne postaci. Kiedy miał cztery czy pięć lat, był Rin Tin Tinem. Przez tydzień chciał jeść tylko z miski, jak pies. Moi rodzice to kupili. Wołali: »Rin Tin Tin, kolacja!«, a on przybiegał i jadł na podłodze. Kiedy indziej był Super-Myszą i latał po domu w pelerynie. Ojciec czekał wtedy na ważny telefon. Czuć było w tym niepokój: jakieś ważne zobowiązanie wobec tego gościa, który miał zadzwonić. Chodziło o pracę. Nie pamiętam dokładnie, sam miałem pięć czy sześć lat. Ale ojciec był jakby we władaniu tego faceta, który wciąż nie dzwonił. Był rok ’58, może ’59. Telefon wisiał na ścianie i nie dzwonił, bo prawie nikt nie miał wtedy telefonu. Jeśli już ktoś zadzwonił, to sprawa była poważna. No więc ojciec czeka na telefon. Wreszcie dzwonek. Podlatuje Evan w pelerynie, krzyczy do słuchawki: »Halo!«, a po chwili dodaje: »Nie! To Super-Mysz!« i rzuca słuchawką. Pomyślałem: »Evan, nie! Coś ty narobił? Tak nie wolno!«, ale rodzice go nie skarcili, nie wkurzyli się, bo Evan jako Super-Mysz był dla nich ważniejszy niż jakikolwiek telefon. Dzięki, że wpadliście” – kończy swoją tele-ewangelię znad akwareli John Lurie.

Próbuję myśleć. Proszę bądź cicho

W Polsce obrazy Johna Luriego mogliśmy poznać, zanim to było modne. W roku 2015 jego monograficzną wystawę pt. „Próbuję myśleć. Proszę bądź cicho” zaprezentowała warszawska Zachęta – Narodowa Galerii Sztuki. Wystawa powstała od podstaw, pod opieką polskich kuratorów: Stanisława Welbla i Karoliny Sulich.

– Karolina była zaprzyjaźniona z Johnem Luriem na Facebooku. Gdy napisał na swoim wallu, że chciałby mieć więcej wystaw, zapytała mnie o zdanie. Pracowałem wtedy w Zachęcie, a Karolina dobrze wiedziała, że od dawna fascynuje mnie twórczość Luriego – mówi „Tygodnikowi” Welbel. – Napisała więc do Johna, że jest w Warszawie kurator, który chciałby zrobić mu wystawę. Odpisał natychmiast: „Robimy!”. Projekt zaakceptowała Rada Kuratorów Zachęty i polecieliśmy z Karoliną do Nowego Jorku, by spotkać się z Johnem i wspólnie wybrać prace na wystawę.

Mieszkanie Luriego znajduje się u styku Lower East Side i China Town. W latach 80. i 90. była tu masa różnych klubów i galerii. Teraz ta część miasta bardzo się zmienia, ale cały czas czuć jej artystyczny klimat. Jednocześnie zaraz zaczyna się trochę bardziej przemysłowe China Town – właśnie ten styk różnych części miasta jest bardzo interesujący. Samo mieszkanie Johna jest na ostatnim piętrze kamienicy. Przez duże okna i przeszklony sufit do pracowni trafia mnóstwo światła.

– Myśmy tam siedzieli na kanapach rozparci, rozmawialiśmy i po prostu oglądaliśmy wspólnie jego prace, głównie te na papierze – wspomina Welbel.

Welbel widzi w tym podobieństwo do tworzonej wcześniej przez artystę muzyki improwizowanej: – W oleju musisz mieć wszystko zaplanowane: kolejne warstwy farby, zasychanie, potem trzeba ją zeskrobać. Błędy są nieodwracalne. W akwareli to wszystko jakby swobodnie płynie, jak snująca się melodia. Woda rozmyta z farbą jest też bardzo delikatną formą. Nie trzeba walczyć, ona niesie, jak z prądem. To nie przypadek, że właśnie taką wybrał technikę: ty prowadzisz, a jednocześnie trochę ten pędzel i woda prowadzi ciebie.

Na wystawie w Zachęcie pokazano kilkadziesiąt prac Johna Luriego. Scenografia była minimalna. Obrazy zawisły na białych ścianach galerii. Szkice pokazano w prostych gablotach. Wyjątkiem była otwierająca wystawę praca „Mieszkam w przedpokoju”, ustawiona tuż przy wejściu do sali, na krześle. – To chyba moja ulubiona praca Johna. Postać na białym tle z podpisem „I live in a hallway”. Obraz ten mieszka na co dzień na krześle, w przedpokoju jego nowojorskiego mieszkania.

Lurie nie żyje przeszłością. Nie chce, by jego malarstwo postrzegane było przez pryzmat jego kariery filmowej czy muzycznej, dlatego nie zgodził się, by w Zachęcie jego obrazom towarzyszyły fragmenty „Poza prawem” czy „Inaczej niż w raju” – kultowych dziś filmów, które stworzył z Jimem Jarmuschem. Wspólnie z Welblem przygotowali jednak ścieżkę dźwiękową – wybór nagrań z Lounge Lizards czy z projektu The Legendary Marvin Pontiac. Zwiedzający mogli słuchać muzyki z zestawów słuchawkowych, przez które na co dzień w galerii nadawane są audioprzewodniki z kuratorskim komentarzem.

– Podczas trwania wystawy byłem w Zachęcie właściwie cały czas – mówi Welbel. – Obserwowałem zwiedzających, zatopionych w muzyce i jednocześnie spoglądających na obrazy w zamyśleniu, często dłużej niż zwykle. Miało to zupełnie inną dynamikę, niż gdyby te obrazy wisiały same, w ciszy. Jednocześnie każdy, nawet jeśli przyszedł do galerii w towarzystwie, przez słuchawki zostawał z tą twórczością sam na sam.

Historia kości

Wydane właśnie nakładem Penguin Random House „History of Bones” to wspomnienia Johna Luriego od lat 70. do początku 90. – portret artystycznej bohemy Nowego Jorku: młodych, bezkompromisowych ludzi, żyjących w biedzie, pod pierzyną z grubej warstwy kokainy. Tak jak w „Malowaniu”, Lurie snuje swą opowieść pełną rozbrajająco dowcipnej ironii, ale i empatii. Nie brak tu też gorzkich słów, refleksji człowieka, który wyszedł z nałogu nie tylko heroiny, ale – może przede wszystkim – sławy. Uwagę fanów może przykuć opis szorstkiej – mówiąc delikatnie – przyjaźni z Jarmuschem, jak i dystans Luriego do całej jego filmowej kariery.

Najważniejsza była dla niego zawsze muzyka, na co świat amerykańskiego show-businessu zdawał się patrzeć z politowaniem. Lurie opisuje m.in. walkę, jaką musiał stoczyć, by światło dzienne ujrzało jego opus magnum: wydana samodzielnie i dystrybuowana w Stanach za pośrednictwem… nadawanych nocą tele-zakupów płyta „Voice of Chunk”. Słuchając jej dziś można odnieść wrażenie, że album wyprzedził swój czas. Muzyka jest gęsta, transowa, miejscami naiwna, zabawowa, ale przede wszystkim przesycona duchowością – jakościowo ciekawsza niż wiele modnych dziś reinkarnacji spiritual-jazzu.

W bezpruderyjnej „History of Bones” dość niespodziewanie pojawia się taki fragment: „Ton mojego saksofonu jest poniekąd moim zbawieniem. Kiedy naprawdę gram, przelewa się przeze mnie modlitwa, a w zamian, w tym samym czasie, saksofon staje się moją ścieżką do Boga”. Sam Lurie nie przyznaje się jednak do żadnych innych religijnych praktyk. – Od czasu do czasu czytam na temat buddyzmu i taoizmu – opowiada. Rozmawiam z nim, gdy nad Karaibami zachodzi wieczór. Właśnie zakończył się kolejny dzień zdjęciowy do drugiego sezonu ­„Painting with John”. – Złapałeś mnie w dobrym momencie. Zdjęcia poszły dobrze. Jestem naładowany.

Po premierze pierwszego sezonu „Malowania” w styczniu tego roku, mimo znakomitych recenzji w mediach, nie padła jasna informacja, czy i kiedy pojawi się ciąg dalszy. Wcześniej „Wędkowanie...” zakończyło swój żywot po 6 odcinkach, a jego podkast dla serwisu internetowego VICE po trzech.

– HBO w cudowny sposób trzyma ręce przy sobie i pozwala mi robić to, co chcę – mówi Lurie, dodając, że ostatnio pracuje po 20 godzin dziennie: jednocześnie nagrywając serial oraz audiobookową wersję „The History of Bones”. – Kiedy wróciłem na wyspę, wyglądałem strasznie. Nie spałem dosłownie od tygodni. Widać to było w kamerze, kiedy próbowaliśmy nagrywać. Gigantyczne ciemne wory pod oczami – wyglądało to tak, jakby program prowadził szop pracz. Z tego, co nakręciliśmy dotąd, najbardziej cieszy mnie Kowboj Beckett. Trochę trudno to wytłumaczyć… Ann Mary i Nesrin [asystentki Luriego] w strojach kowbojskich wjeżdżają konno na plan i wygłaszają monologi non sequitur. Nie widziałem jeszcze tego materiału, więc nie wiem, jak wypadło, ale z pewnością będzie to coś nowego. W całej historii telewizji – dodaje Lurie z przekąsem.

W drugim sezonie usłyszymy też zupełnie nową muzykę artysty: – Napisałem utwory dla innych muzyków po raz pierwszy od 22 lat!

Gigi na jet lagu

Polskim akcentem w „The History of ­Bones” jest wspomnienie koncertu w Warszawie z początku lat 90. Znów – podobnie było choćby z Johnem Zornem – jazzowemu artyście dali się we znaki fotografowie.

„Było ich z pięćdziesięciu – pisze Lurie – Wszyscy stoją pod sceną i walczą ze sobą o pozycję, a dokładnie o to, który z nich zajmie tę najgorszą: w samym środku, z obiektywem wymierzonym prosto w moje nozdrza. Próbowałem wytłumaczyć im, że gdyby zechcieli ruszyć się w prawo lub w lewo, mieliby lepsze ujęcie, ale zdawali się mnie nie rozumieć. Zeskoczyłem więc ze sceny. Chciałem namówić któregoś z nich, by to on stanął na scenie, a ja zrobię mu zdjęcie. Może gdy wywoła kliszę i zobaczy portret własnych nozdrzy, zakończy się ten straszny proceder przedstawiania mnie jako chomika z wolem tarczycy. Żaden jednak nie chciał oddać mi aparatu. Stoję więc teraz pod sceną, otoczony zewsząd fotografami, którzy robią mi zdjęcia. Scena okazała się być wyższa, niż się spodziewałem. Cała widownia ogląda moją niezdarną próbę wdrapania się z powrotem. Pierwsze pięć minut koncertu wygląda marnie, gdy nagle ktoś łapie mnie od tyłu. Mam przy sobie saksofon, a instynkt, by chronić go za wszelką cenę, jest we mnie głęboko pierwotny. Nie wiem, kto jest za mną i jakie są jego intencje. Wystawiłem więc łokieć. Biedna dziewczyna poleciała do tyłu, na ludzi siedzących w pierwszym rzędzie”.

– Naprawdę jej nie uderzyłem – uzupełnia teraz Lurie. – To była bardzo młoda kobieta, która chciała wyrazić swoje uczucie w bardzo wylewny sposób. Odwróciłem się i widziałem, jak ląduje. Czułem się z tym strasznie. Z jakiegoś powodu właśnie w Warszawie często zaczynaliśmy trasy koncertowe. Były to więc gigi jet lagu: przylatujemy [z USA] poprzedniego wieczora, nie możemy spać przez różnicę czasu. Jeden z tych koncertów można zobaczyć na YouTubie. Jakość dźwięku jest straszna. Na początku muzyka jest całkiem w porządku, ale po chwili przychodzi ten moment, który zawsze towarzyszy gigom na jet lagu, czyli dwie osoby zwalniają, a dwie inne przyspieszają. Nieważne, jak bardzo bym się starał, za nic nie jestem w stanie skleić ich rytmicznie. Jet lag bierze ich w swoją moc, a ja muszę z nią walczyć, co porównać można do prób powstrzymania 5-latka przed zaśnięciem podczas 10-godzinnej podróży samochodem. Ale oczywiście pamiętam też ciepło bijące od publiczności w Warszawie. Naprawdę. Pamiętam też, że ekipa telewizyjna była wyjątkowo irytująca i pozbawiona jakiegokolwiek szacunku dla muzyki.

Pytam: – Trudno nie doszukiwać się w twoim wyjeździe na karaibską wyspę i tworzeniu na papierze i płótnie własnych światów pewnego eskapizmu. Z drugiej strony nie uciekasz od komentarzy politycznych, choćby w internecie. Niedawno porównałeś zdjęcia lotniska w Kabulu z Sajgonem z 1975 r. Wiem, że ważny jest dla ciebie kryzys klimatyczny. A co daje ci nadzieję?

– Istoty ludzkie potrafią być często horrendalnie samolubnymi stworzeniami, pełnymi nienawiści, ale widziałem też ludzi, którzy w nagłych sytuacjach potrafią wstać i zatroszczyć się o drugiego, robić nadzwyczajne i bezinteresowne rzeczy – to oni przynoszą mi nadzieję. Niedawno, którejś nocy oglądałem film, w którym wykorzystano XIV sonatę fortepianową Beethovena. Zatrzymałem film i poszedłem posłuchać jej jeszcze raz. Nie mówię o początku, który wszyscy znają, ale o tym miejscu w połowie, w którym staje się ona naprawdę muskularna. I myślę sobie: cholera jasna, człowiek to stworzył. I to daje mi nadzieję – odpowiada. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2021