Czas święty

Zamykam oczy. Próbuję przywołać Go, choć wiem, że On tu był, jest i będzie do końca. Otwieram oczy, patrzę na twarz pani G., wsłuchuję się w jej coraz płytszy, przerywany długimi okresami bezruchu oddech.

09.12.2019

Czyta się kilka minut

Hospicjum w Marin, Kalifornia USA, 1982 r. / PAUL FUSCO / MAGNUM PHOTOS / FORUM
Hospicjum w Marin, Kalifornia USA, 1982 r. / PAUL FUSCO / MAGNUM PHOTOS / FORUM

Była zima, mróz i 10 centymetrów śniegu. Zaproszony na śluby zakonne, pojechałem do klasztoru sióstr Misjonarek Miłości w Zaborowie pod Warszawą.

Boże Narodzenie

Gdy zbliżałem się do zabudowań, zobaczyłem kilka sióstr witających gości. Były odziane w biało-niebieskie sari i cienkie granatowe swetry; na ich nogach zauważyłem sandały. Ja miałem na sobie nową (bardzo drogą) kurtkę puchową.

Jedna z sióstr umówiła mnie na spotkanie z Matką Teresą. To był czas mojego zmagania z Bogiem. Miałem dużo pytań. Chciałem służyć biednym i nie wiedziałem, jak mam to robić.

Stałem z Matką Teresą w niewielkim korytarzyku łączącym dwie sale w domu sióstr. Na moje pytania odpowiedziała: „Jeśli chcesz służyć ubogim, najpierw ty sam musisz stać się biedny”.

Nic więcej nie usłyszałem, choć może jeszcze coś powiedziała. Zrobiło mi się ciepło. Rozpiąłem kurtkę.

Wielki Piątek

Zbliżała się dwudziesta druga. Weszliśmy na chwilę do pokoju socjalnego, żeby odpocząć. Na oddziale było słychać ciszę – pomyślałem, że chyba coś się wydarzy tej nocy. I wtedy zadźwięczał dzwonek. Spojrzałem na wyświetlacz wskazujący numer sali, z której dzwoni pacjent – „12”.

Idziemy z pielęgniarkami. Ponieważ na tej sali obowiązuje reżim izolacji kontaktowej, wkładamy jednorazowe fartuchy, maski i rękawice. Przy łóżku pana W. stoi jego córka; jest skulona i przerażona. Monitor piszczy, wyświetlając cyfrę „0” w miejscu wskazującym wartość tętna. Patrzę na przekrzywioną na bok żółto-ziemistą twarz pana W. Ma otwarte usta. Rysy twarzy wyostrzone, jakby nieziemskie, obce. Pielęgniarka bierze rękę pacjenta, sprawdza puls na nadgarstku, po chwili odkłada rękę. Wychodzi po lekarza, który zjawia się dość szybko, zagląda w źrenice pana W., osłuchuje stetoskopem klatkę piersiową. Patrzy na córkę pana W. i składa krótkie kondolencje. Ja nic nie mówię.

Zżyłem się z panem W. Leżał u nas od dwóch miesięcy. Robiłem mu toaletę, zmieniałem pieluchy, myłem, okrywałem go, podawałem wodę, karmiłem. Miałem wrażenie, że zawsze się cieszy na mój widok. Ostatnie dwa, trzy tygodnie to było umieranie, męka: duże trudności z oddychaniem, konieczność odsysania jamy ustnej, niepokój, nadpobudliwość, potem znów brak kontaktu, wielogodzinne pojękiwania, grymas bólu na twarzy.

Wyłączamy monitor, odłączamy tlen. Zostawiamy córkę, żeby mogła w spokoju pożegnać się z ojcem. Ja idę piętro niżej po wózek (który wygląda jak trumna na kółkach) do transportu zwłok. Przywożę go windą i ustawiam w pustej sali, żeby nie rzucał się w oczy.

Po półtorej godziny, gdy już córka wyszła z oddziału, idziemy na salę. ­Odkrywam ciało, jedna z pielęgniarek przewiązuje bandaż od podbródka przez czubek głowy. Ściągamy piżamę ze zmarłego. Odpinam pieluchę, przewracamy ciało na bok, oczyszczam ze stolca pośladki pana W. i zakładamy czystą pieluchę. Ciało wygląda brzydko: jest pożółkłe, w wielu miejscach plamy.

Staram się robić wszystko z szacunkiem, z delikatnością – tak, jakby pan W. na mnie patrzył. Biorę duży worek plastikowy, rozpinam, rozkładam na łóżku i podsuwam pod ciało leżące na jednym boku; przekładamy ciało na drugi bok i rozciągamy worek; ciało wraca do pozycji na wznak – wtedy nasuwamy skrzydła worka i zasuwamy zamek. Idę po wózek.

Pascha

Nigdy nie zauważyłem przy łóżku pani G. kogoś odwiedzającego. Leży w czteroosobowej sali hospicjum już od półtora miesiąca.

Tego dnia mojego dyżuru zauważam, że z trudem oddycha. Łapie powietrze, wydycha, potem jest długa przerwa i znów nabiera powietrze, wydycha; kolejna przerwa jest, mam wrażenie, jeszcze dłuższa. Postanawiam usiąść przy łóżku, by przez jakiś czas jej towarzyszyć. To nie jest łatwe, bo choć jestem wolontariuszem, nie wiem, co mam robić. Podczas szkolenia słyszałem wielokrotnie o towarzyszeniu osobie umierającej. Gdy jednak usiadłem przy kimś obcym i zrozumiałem, że to prawdopodobnie ostatnie godziny, może ostatnie chwile życia tej osoby, to instrukcje ze szkolenia wydały mi się nic niewarte.

Choć pani G. ma zamknięte oczy i jak sądzę, nic nie słyszy, przedstawiam się jej i mówię, że będę przy niej siedział, by nie czuła się samotna. Zamykam na chwilę oczy. Próbuję uświadomić sobie obecność Boga, przywołać Go, choć wiem, że On tu był, jest i będzie do końca, i że w gruncie rzeczy nie muszę Go przywoływać. Otwieram oczy, patrzę na twarz pani G., wsłuchuję się w jej coraz płytszy, przerywany długimi okresami bezruchu oddech. Dotykam jej dłoni. Nie wiem, czy tego potrzebuje. Ale myślę, że może boi się teraz i dotyk kogoś, kto jest obok, ją uspokaja... Nie wiem.

Na sali jest cicho, choć przy łóżku jednej z pacjentek siedzi dwoje odwiedzających. Układ łóżek i ścian daje wszystkim odrobinę intymności. Co jakiś czas do sali zagląda dyżurna pielęgniarka.

Znów zamykam oczy, próbuję sobie wyobrazić aniołów stojących przy łóżku. Powtarzam w myślach niektóre wersety psalmów. „Pan jest moim pasterzem, niczego się nie boję”. „Chociażbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie!”. I znów przez chwilę trzymam swoją dłoń na dłoni pani G. Oddech coraz wolniejszy. Wierzę, że ona czuje, że nie jest sama. Chcę w to wierzyć, by usensownić moją obecność przy niej.

Okresy bezdechu coraz dłuższe i dłuższe. Na szczęście nie widzę oznak cierpienia pani G. Jest spokojna. I ja też jestem spokojny. Czekam.

Kolejny bezdech już się nie kończy. Przeszła do innego świata. Idę po dyżurną pielęgniarkę.

Boże Ciało

Jest późne popołudnie. Siedzę przy łóżku umierającej w hospicjum pani E., która leży tu od czterech czy pięciu tygodni. Podczas moich wolontariackich dyżurów zawsze do niej zaglądam. Zwykle nic nie mówi, chce tylko trochę wody lub soku. Widzę, jak z tygodnia na tydzień słabnie. Dziś ma twarz skierowaną w stronę ściany, zamknięte oczy, bardzo słaby oddech. Postanawiam posiedzieć przy niej jakiś czas.

Po kilku minutach na salę wchodzi Basia – też jest wolontariuszką. Witamy się skinieniem głowy. Basia podchodzi do wezgłowia łóżka i stoi przez chwilę w ciszy, chyba się modli. Potem widzę, jak wyciąga rękę, przez moment gładzi delikatnie twarz pani E. i cofa dłoń. Przez dwie, trzy minuty patrzymy razem na twarz pacjentki, nic nie mówimy. Potem znów Basia wyciąga rękę i delikatnie gładzi twarz pani E., szepcząc powoli: „Boże Ciało, Boże Ciało”.

Podwyższenie Krzyża

Jest 5.30. Stoję sam na przystanku w podwarszawskim Izabelinie. Ciemno i bardzo zimno, oblodzona ulica, nie widzę żadnych ludzi, jakby wszystko zamarło. Czekam na autobus podmiejski, którym muszę dotrzeć do pracy w Laskach. Obawiam się, że lód na drodze wszystko dziś zdezorganizował. Do tego silny mroźny wiatr. Tracę nadzieję, że dojadę na czas do pracy. Nagle widzę, jak z bocznej uliczki wolno wyjeżdża duży osobowy opel. Gdy jest na wysokości przystanku, zatrzymuje się. Kierowca macha w moją stronę. Otwieram drzwi. Za kierownicą nieznajomy mężczyzna, około czterdziestki. Pyta, czy podwieźć, bo jedzie do Warszawy. Szczęśliwy siadam obok niego, zapinam pasy, ruszamy powoli; mam wrażenie, że w pewnej chwili koła buksują po śliskiej jezdni.

Nieznajomy pyta o moją pracę i sam zaczyna opowiadać, że wczoraj został okradziony w swoim biurze, do którego mają dostęp interesanci. Stracił klucze do domu i sporą sumę pieniędzy. Zauważam, że opowiada o tym z bólem, ale bez goryczy.

Otwieram szeroko oczy ze zdumienia. Zaledwie kilkanaście godzin wcześniej ktoś go okradł, a dziś on sam zatrzymuje się obok przystanku, żeby podwieźć nieznajomego. Myślę sobie, że ja na jego miejscu byłbym wściekły na złych ludzi i jeszcze długo pielęgnował awersję do niedobrego świata. Ten człowiek zaś, wczoraj skrzywdzony, dziś robi bezinteresowny gest życzliwości. Nie do wiary.

Wychodząc z auta, próbuję dać kierowcy kilka złotych. Nie chce wziąć. Jestem dziś w pracy na czas. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2019