Co miesiąc walentynki

ANDRZEJ BARAŃSKI, reżyser: Do 30. roku życia nie miałem pojęcia, co to miłość. Miewałem zaczadzenia miłosne, ale to nie było to. Dopiero jak poznałem Alinkę, dowiedziałem się, czym jest miłość.

11.02.2019

Czyta się kilka minut

 / RAFAŁ GUZ / PAP
/ RAFAŁ GUZ / PAP

KATARZYNA KUBISIOWSKA: W którym miejscu Pana żona zostawiała kartki?

ANDRZEJ BARAŃSKI: Przeważnie na szafce w przedpokoju, w ten sposób, bym po przyjściu je zauważył.

Po przeczytaniu od razu Pan je chował?

Starałem się. Wkładałem je do koperty biurowej, przez 40 lat nazbierało się. A potem całą ich zawartość przełożyłem do pudełka. Żona nigdy nie zobaczyła tego zbioru.

Pisała: „Kochanie, całuję. Myślę, że wyniki są dobre”. Albo: „Andrzejku! Wrócę o 13.00. Obiad będzie o 14.00. Poszłam do Realu i fryzjerki. Całuję, AB”. Lub: „Kochanie, idę do prawnika na 19.30. W piecyku mikrofalowym są naleśniki chińskie, odgrzej sobie. Jest świetna babka ze śliwką do herbaty. Całuję Twoja AB”. Cała książka „Moja Albinoczka, która potrafiła mocno kochać” składa się z kartek i listów pisanych do Pana przez żonę.

W tej chwili każda z tych kartek jest bezcenna. Kiedy pani je teraz czyta, mam ściśnięte serce. A produkcja książki odbywała się w absolutnej tajemnicy, dopiero w prezencie pod choinkę położyłem „Moją Albinoczkę” najbliższym. Wszyscy zaczęli płakać... I mimo że byłem oswojony z materią, znałem te kartki, czytałem po wielokroć, ryczałem jak dziecko. One mają moc wybuchową.

Dlaczego nie pokazał Pan zbioru kartek żonie?

Nieumyślnie. Sądziłem, że jak jeszcze więcej uzbieram, to wtedy je rozłożymy i będziemy sobie to oglądać. Możliwe, że wcześniej nie chciałem krępować żony, bo przecież je cały czas pisała.

Coś innego mieliśmy wspólnego. W drewnianym, ozdobnym pudełeczku pochowane były przedmiociki intymne, czytelne wyłącznie dla nas, związane z konkretną okolicznością. To były zwykłości – guziki od koszulki, haftka, perełka, jakaś błyskotka... Alinka wielokrotnie mnie namawiała, byśmy pudełko otwarli i razem przeglądnęli, ale jakoś to odkładałem, nie zdążyliśmy. Do pudełka zajrzałem dopiero, kiedy żony już nie było.

Andrzej Barański z żoną Albiną, lata 80., Łódź / Z ARCHIWUM ANDRZEJA BARAŃSKIEGO

Był Pan dla żony całym światem, to się czyta w każdym słowie, które napisała.

Zdawałem sobie z tego sprawę, ale w momencie, kiedy otwarłem tekturowe pudełko z kartkami, myślałem, że umrę.

Od emocji?

Wcześniej znałem treść pojedynczych kartek, ale kiedy nagle zobaczyłem je wszystkie, taką ilość gorących wyznań miłosnych, i wiedząc, że już odeszła... Długo nie mogłem złapać tchu.

Pamięta Pan dzień, w którym się poznaliście?

Na planie filmu „Linia”, 13 kwietnia 1974 roku. Byłem wtedy asystentem reżysera, Kazimierza Kutza, a żona – dekoratorem wnętrz do tego filmu. Na ulicy Łąkowej w Łodzi, ówczesnej stolicy polskiego kinematografii, zwanej Hollyłódź – to były czasy nadrzędnych zespołów filmowych i grup produkcyjnych organizujących się na potrzeby konkretnego filmu. Każda ekipa dostawała biuro, w którym znajdował się gabinet szefa, kierownictwo produkcji filmu, pokój do spotkań z aktorami. Był też sekretariat, w którym akurat rozmawiałem z maszynistką. I wtedy weszła żona.

Przyszła żona.

Zwłaszcza że byłem zajęty w tym czasie. W jednym spojrzeniu między nami nastąpiło porozumienie, już na drugi dzień byłem wolnym człowiekiem; wolnym dla Alinki.

Tak z dnia na dzień?

Strasznie pragnąłem być blisko niej. Sytuacja zresztą sprzyjała, bo jednym z moich obowiązków jako asystenta reżysera było dopilnowanie rekwizytów. Natychmiast poszedłem sprawdzić rekwizyty. Z Alinką zaczęliśmy rozmawiać, potem była kawiarnia na mieście... Kazimierz Kutz opowiadał, że jak mu się zdarzyło zobaczyć Alinkę albo mnie, to już wiedział, że druga połowa jest gdzieś w pobliżu.

Wkrótce produkcja przeniosła się do Sieradza, wtedy miasta wojewódzkiego. Popadłem w konflikt z kierownictwem produkcji i w gniewie napisałem podanie o zwolnienie. To było głupie: od momentu zwolnienia nie miałbym prawa być na planie filmowym obok Alinki. Podanie zaniosłem do kierownictwa produkcji, sprawę postawiłem na ostrzu noża. Za dwa dni Alinka mówi, że w produkcji pytają o mnie. Co się okazało? Kierownik produkcji nie przeczytał dokładnie tego, co napisałem. Był przekonany, że chcę się zwolnić na jeden dzień. Ja zdążyłem ochłonąć, przystałem na jego interpretację i wróciłem do ekipy.

Żeby być blisko przyszłej żony?

Ekipa mieszkała w domkach campingowych nad zalewem. Alinka i ja mieszkaliśmy w oddzielnych domkach, ale mój współlokator prawie zawsze był nieobecny – miał swoje towarzystwo. Wtedy normy tzw. „ukrętu dziennego” mierzono według scenopisu – trzeba było nakręcić 25 metrów ekranowego materiału, w dzisiejszych czasach bywa, że jest to i sto metrów taśmy. W związku z tym dawna ekipa miała dla siebie dużo czasu, spożycie trunków było wysokie, ale dzięki temu kwitło życie towarzyskie. Domek z domkiem spotykał się. A my z Alinką najchętniej izolowaliśmy się, chcieliśmy być sami. Wówczas w sklepach pojawiły się pierwsze wędzone kury – to była oznaka gierkowskiego dobrobytu. Szliśmy do miasta, delektowaliśmy się tą nowością.

Potem była wizyta u niej w domu, byłem przedstawiony Kasi, córce Alinki z pierwszego małżeństwa. I zrobiłem wstrząsające wrażenie. Mieliśmy grać w karty, w tysiąca, stanęło, że będziemy grać na pieniądze. Ograłem je, później Alinka mówiła: „Jak ty w mogłeś, przyszedłeś tutaj pierwszy raz, dziecko i mnie z pieniędzy oskubałeś”. A ja uważałem, że mimo wszystko trzeba grać serio, miałem dobrą kartę. (śmiech)

Albina Barańska jako dekorator wnętrz pracowała przy wszystkich Pana filmach, a także tych reżyserowanych przez Hasa, Antczaka, Hoffmana, Morgensterna, Wójcika, Królikiewicza, Kędzierzawską...

Mówimy: dekoratorka wnętrz, a przecież wiele filmów zrobiła jako kostiumograf. Pod tym względem zestresowane były kostiumografki, które ze mną pracowały. Wiedziały, że żona świetnie czuje kostiumy. A Alinki pierwsza praca, jeszcze w latach 50., to było projektowanie firanek i dywanów w łódzkiej fabryce. To, co zaprojektowano, musiała zaakceptować komisja, również sekretarz partii i inni podobni znawcy estetyki. Więc przed zgłoszeniem projektu wszyscy szli ze swoimi projektami do żony. Pytali: „Powiedz, to przejdzie czy nie przejdzie?”. I żona najczęściej trafnie wyrokowała. Brało się to z tego, że ona projektując wzór, widziała dom i jego mieszkańców, do których trafi tkanina. A jednocześnie projektowała pięknie. Jeszcze po latach, podczas poszukiwania mieszkań do filmu, spotykała swoje tkaniny. Praktycznie wszystko, co zaprojektowała, szło do produkcji, ku zadowoleniu załogi fabryki. Bywało, że po latach na ulicy w Łodzi spotykaliśmy starych majstrów, którzy mówili: „Pani Aluniu, pani to była dobra...”.

W końcu Albina Barańska trafiła do branży filmowej. Zadebiutowała w 1960 r. w „Marysi i siedmiu krasnoludkach”. Rok później pracowała już na planie „Świadectwa urodzenia” przy noweli „Kropla krwi”. Bohaterką była ukrywająca się w sierocińcu żydowska dziewczynka, u której Niemcy odkrywają typowe aryjskie cechy. Reżyser, Stanisław Różewicz, zachwycił się już pierwszym działaniem Albiny Barańskiej, która przybrudziła i postrzępiła biały kołnierzyk przy sukience dziewczynki.

A wkrótce cała garderoba dziewczynki mówiła wszystko o jej sytuacji.

Żona najpełniejszy wyraz dramatyczny budowała z rzeczy zwykłych. Wprawiała reżyserów, na czele ze mną, w zachwyt tym, że potrafiła przy pomocy martwych przedmiotów przekazać prawdę życiową. Nigdy nie operowała oczywistościami, chodziło o drobiazgi.

Zdjęcia do mojego filmu ,,Dwa księżyce” kręciliśmy w Kazimierzu. Dzień zdjęciowy skończył się, ekipa pakowała sprzęt. Wcześniej kręciliśmy scenę, w której panna Walentyna, którą grała Anna Polony, przegląda album i między jego kartkami znajduje zdjęcie ukochanego sprzed lat. Żona, idąc ścieżką, znalazła piękny, zwiędły liść. I od razu wiedziała, że ten liść trzeba włożyć tam, gdzie jest zdjęcie w albumie. Wymogła na mnie, że jeszcze raz ustawiliśmy kamerę i nakręciliśmy to ujęcie. Alinka potrafiła zauważać rzeczy i małe, ale też duże. Drugi przykład: scena w kościele, kamery są już gotowe do filmowania. Nagle żona wchodzi i mówi: „Stop!”. Pytam: „O co ci chodzi?”. Ona: „Przecież barierki nie ma”. Kierownik produkcji: „Zwariowałaś? Wiesz, ile by kosztowało zrobienie tej barierki?”. Ona: „Takich rzeczy się nie wyrzuca”. I rzeczywiście, ksiądz sam nie wiedział, że ma schowaną gdzieś barierkę. Znalazł ją, wyciągnął – piękna zabytkowa barierka.

Znała się na architekturze?

Wręcz organicznie odczuwała przestrzeń – kiedy czegoś w niej brakowało lub było fałszywe. Była mocno wyczulona na piękno rzeczy przed kamerą.

Dekoracje w większości filmów w olbrzymim stopniu bazują na rzeczach pożyczonych od kolekcjonerów, oni tworzą oddzielną branżę. Poprzez żonę wielu z nich poznałem.

Znałem księdza kolekcjonera. Drzwi do jego mieszkania się nie zamykały. Gdy potrzebny był różaniec, to ksiądz pokazywał ich sto. I doświadczony rekwizytor wziął nie jeden różaniec, tylko dziesięć, by reżyser mógł wybierać, a nie kaprysić.

Znałem też inżyniera, który jeździł po wsiach i skupował rozmaite rzeczy – w zdezelowanym meblu dostrzegał prawdziwą jego postać. Miał opanowaną technikę zdejmowania farb, którymi ludzie „upiększali” swoje meble. I za chwilę dekoratorzy wnętrz w Warszawie czy w Krakowie wiedzieli, że na rynku jest coś tak fantastycznego. Doszedł do imponującego zbioru mebli. Byli i tacy, którzy mieli jeden, absolutnie unikatowy mebel, który pojawia się w dziesiątkach polskich filmów.

Jeden z największych łódzkich kolekcjonerów początkowo prowadził wagon restauracyjny Wars. W pewnym momencie rozchorowała się jego jedyna córeczka i musiał zarobić większe pieniądze na zagraniczną operację. Zaczął kupować ciekawe przedmioty oferowane mu przez różnych podejrzanych pasażerów, a coraz więcej ich się zgłaszało. Udało się dziecko uratować, a on połknął bakcyl kolekcjonera. W końcu wynajął piętro w starej kamienicy, gdzie wszystko było zastawione wazami, półmiskami, zbrojami, przyrządami nawigacyjnymi, obrazami malowanymi w różnych stylach.

Dla filmu tacy ludzie byli niezwykle użyteczni. Żona miała z nimi świetny kontakt. Kiedy była nagła sytuacja, nawet w środku nocy, dostarczali potrzebną rzecz. Dawni dekoratorzy wnętrz mieli grube notesy z adresami ludzi, którzy wypożyczają; notesów tych strzegli jak oka w głowie.

W Pana mieszkaniu, w którym rozmawiamy, też widzę same piękne przedmioty.

Ale na pewno jest ich mniej niż w naszym łódzkim mieszaniu, tam rzeczy były wszędzie, i małe, i duże. Do Warszawy sprowadziliśmy się 20 lat temu z postanowieniem, by nie popełniać tego sympatycznego błędu po raz drugi. Gdy opuszczaliśmy Łódź, nasz znajomy, który urządzał oryginalną kawiarnię, otrzymał od nas rzeczy do jej wystroju – więcej, niż potrzebował.

A co żona kolekcjonowała?

Koronki, miała unikatowe egzemplarze. Punktem stałym okresu przygotowawczego do produkcji filmu był tzw. skup. W wybranym mieście pojawiało się ogłoszenie, że odbywa się skup np. przedmiotów z początku XX wieku. Wtedy ludzie przynosili przeróżne rzeczy, niektóre interesujące dla filmu, a niektóre wyłącznie dla żony, która zawsze wypatrywała koronek. Niestety, któregoś roku pojechaliśmy na wakacje, w tym czasie nasza łazienka została zalana, a wraz nią kosz, gdzie leżały koronki. Alinka żałowała bardzo, myślała, że kiedyś przekaże ten zbiór łódzkiemu Muzeum Włókiennictwa.

Co jeszcze kupowała?

Nie da się ukryć, że była zakupo­holiczką. Lubiła odwiedzać sklepy i nigdy nie wracała z pustymi rękami. Znała dziesiątki sprzedawczyń i kierowników z branży handlowej.

Rzeczami obdarowała siebie i mnie na kilka istnień do przodu. A ponieważ zawsze to, co kupiła, było naprawdę bardzo ładne, więc mój protest był słaby. Kiedy jeszcze mogła mówić, zadysponowała, żeby pozostałych po niej rzeczy nie rozdawać, tylko wszystko przekazać na cele charytatywne.

Przekazał Pan?

Nie. Ani ja, ani córka nie jesteśmy w stanie. Trzeba będzie to zrobić, ale wciąż odsuwam termin.

Wiem, że Pana żona urodziła się w 1932 r. w Taganrogu nad Morzem Azowskim.

Jej ojciec był Polakiem, pochodził z okolic Łowicza. Był człowiekiem niezwykle porywczym: jeszcze jako młodzieniec zaatakował Rosjanina w obronie godności Polaka i został zesłany na Sybir. Matka Alinki była Rosjanką – pochodziła z rodziny Kozaków dońskich. Dzieciństwo żony w Taganrogu to były lata straszliwego terroru stalinowskiego. Wieczorem po mieście jeździł cziornyj woron i zbierał nieszczęśników. Ledwie Albina zaczęła chodzić do szkoły, to Niemcy wywieźli jej całą rodzinę na przymusowe roboty i ulokowali na lotnisku Tempelhof w Berlinie. To był rok 1942. Żona pamiętała miesięczną podróż koleją. Poza Taganrogiem nigdzie dotąd nie była, a teraz widziała same straszne okupacyjne obrazy.

W barakach na terenie lotniska Tempelhof mieszkało od 1940 roku 3 tysiące przymusowych robotników pracujących w przemyśle zbrojeniowym.

To była ciężka szkoła przetrwania. Żeby przeżyć, trzeba było chwytać się różnych sposobów. Ojciec Alinki pracował w dziale foteli lotniczych, więc miał dostęp do skóry. I z niemieckim majstrem z wydziału metalowego ustalili, że tamten zrobi patelnię, a za to otrzyma kawałek skóry. Bo wojna wojną, a ludzie mieli swoje relacje. W każdym razie Niemiec dostał skórę, natomiast ojciec żony wypróbował patelnię, a ona pod wpływem ciepła cała się wygięła. Okazało się, że Niemiec zrobił ją z blachy aluminiowej. Ojciec żony w porywie gniewu pobiegł do majstra i rąbnął go patelnią w głowę. Aluminium tak dokładnie ścisnęło jego głowę, że był kłopot ze zdjęciem patelni.

Niemiec oczywiście się nie poskarżył. Gdyby sprawa wypłynęła, obydwaj byliby rozstrzelani. Niemiec zrobił porządną patelnię i dalej żyli w zgodzie.

Na Tempelhofie rodzina Alinki żyła głównie w środowisku rosyjskim, zostali tam przywiezieni transportem rosyjskim. Polacy byli w mniejszości, ale jej ojciec wykorzystywał każdą okazję, by demonstrować polskość.

Na Tempelhofie montowane były osławione Ju 87, wyposażone w syreny akustyczne wywołujące panikę wśród mieszkańców bombardowanych miast, także Warszawy.

A Tempelhof co chwilę bombardowali Anglicy. I dla pewności to jeszcze lali fosforem, ludzie się palili. Anglicy prawdopodobnie wiedzieli, że są tam robotnicy przymusowi, lecz to ich nie powstrzymywało – cel strategiczny był ważniejszy. Robotnicy przymusowi nie mogli korzystać ze schronów, dla nich były płytkie transzeje, w których spłonęło wiele koleżanek Alinki.

Rodzinie żony udało się przeżyć, mimo że któregoś dnia bomba lotnicza trafiła w sztubę, gdzie mieszkali. Rozpacz była straszna, natomiast żona cieszyła się nieprawdopodobnie. Tajemnica jest taka: począwszy od najmłodszych lat u Alinki zauważono, że ma dobry słuch, dlatego musiała chodzić do szkoły muzycznej i uczyć się grać na skrzypcach. A ona szczerze tych skrzypiec nienawidziła. Stąd radość, kiedy zniszczyła je bomba. Kiedy wojna się skończyła, Alinka wraz z rosyjską koleżanką napisały i wysłały list do Stalina: że jeśli znowu będzie wojna, to one popełnią samobójstwo.

Co jeszcze opowiadała o tamtych czasach?

Że z dziećmi niemieckimi utrzymywała kontakty handlowe. Towarem, dla którego każde dziecko niemieckie gotowe było ukraść chleb z domu, były kulki z łożysk – w samolotach to one głównie się zużywały. Alinka stała w pobliżu, kiedy mechanicy je wymieniali. Miała całe składy kulek. To była waluta, za którą można było kupić chleb.

Albo taka traumatyczna, a jednocześnie optymistyczna przygoda: w końcówce transportu do Berlina, przez przypadek, Alinka z siostrą zostały rozłączone z rodzicami. Przez pierwsze miesiące musiały sobie same radzić. Siostra Nela pracowała w warsztatach, Alinka sprzątała sztuby robotników. Któregoś dnia dowiedziała się, że na bocznicy, na drugim końcu Berlina, stoi transport. Były przesłanki, że tam są rodzice. Alinka sama przedzierała się przez wojenny Berlin, odnalazła rodziców i jeszcze przyniosła im bochenek chleba.

Być może z tego, że wszystko działo się wtedy na granicy życia i śmierci, brało się nieprawdopodobne przywiązanie żony do rodziców i olbrzymi szacunek dla nich, za to że bezpiecznie przeprowadzili swoje owieczki przez piekło. Mamę Alinki zdążyłem jeszcze poznać. To była kobieta waląca prosto z mostu, prosto myśląca i oceniająca ludzi. Natomiast moja Alinka uważała, by nikogo nie zranić. Ojciec był porywczy, ale jednocześnie bardzo delikatny. Mówiło się, że Alinka to córeczka tatusia, a Nela – mamusi.

Chętnie wracała do tych wspomnień?

Miała ogromny sentyment do tego miejsca. Zdarzało się, że nagle słyszę tupot wielu nóg na schodach i żona wchodzi z gromadką. Na ulicy usłyszała rosyjską mowę i czasami trafiała na ludzi z Taganrogu. Przeważnie to byli młodzi ludzie, przyprowadzała ich do domu, częstowała i wypytywała, co tam jeszcze zostało z jej czasów. Na pożegnanie zawsze obdarowała. Należała do ludzi niesamowicie bezpośrednich; do każdego, nawet największego monarchy, mogła podejść i natychmiast zjednać go szczerością i prostolinijnością.

A Pana czym zjednała?

Kobiecą urodą, wdziękiem. Bardzo mi się podobała, była moim ideałem. Do końca była piękna. Wszystko mi w tym mieszkaniu przypomina Alinkę. Proszę zobaczyć, to leży na moim biurku.

Miniaturowy odlew nagiej kobiety częściowo osłoniętej włosami. O, jest i przyklejona pod spodem kartka. „Kochany, to 23 lata, kocham niezmiennie. Taką byłam, jak mnie poznałeś, zapamiętaj właśnie taką. Kocham na wieki, AB plus AB. 1987”. Zawsze na rocznicę ślubu dawaliście sobie jakieś prezenty?

Zawsze 13 każdego miesiąca. To było absolutnie święto, minimum kwiaty.

Co miesiąc walentynki...

Żona zmarła w marcu 2018 r. Siedem lat chorowała na otępienie, rodzaj ­alzheimera. Nie cierpiała. Ale choroba pozbawiła ją tego, co najbardziej lubiła: ruchu i mowy, a uwielbiała rozmawiać.

Moje wyobrażenie raju jest takie, że ona tam jest, w tamtym pokoju, nawet chora, ale żeby była.

Z ARCHIWUM ANDRZEJA BARAŃSKIEGO / HA!ART

To zawsze trudne.

Pamiętam, strasznie przeżyłem pierwszą śmierć w najbliższej rodzinie, kiedy ojciec umarł w 1973 r. Wróciłem z pogrzebu do domu i nie mogłem pojąć, że już go nigdy nie zobaczę, nie usłyszę, nie dotknę. Podszedł do mnie przemądrzały kolega, którego ojciec umarł wcześniej od mojego, i opowiedział mi, że to wszystko minie... W przypadku żony nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł komuś, kto przeżył śmierć tak ukochanej osoby, coś poradzić, ani samemu przeżyć. Nic z tego nie rozumiem.

Wszystko nam przynosiło radość, każda sytuacja. Czy jechaliśmy do Sopotu, czy do Zakopanego, czy w góry, czy nad morze. Byle być blisko siebie.

Był Pan szczęściarzem.

Do 30. roku życia nie miałem pojęcia, co to miłość. Miałem różne zauroczenia, zaczadzenia miłosne, ale to nie było to. Dopiero jak poznałem Alinkę, dowiedziałem się, czym jest miłość. W książce nieprzypadkowo umieściłem zdjęcie, na którym podpisujemy akt małżeństwa – od tej chwili przez 40 lat byliśmy jednością.

Słychać to nawet w tym zdrobnieniu „Alinka”.

Tak do niej najczęściej mówiłem. W wytwórni dla wszystkich była Balbiną, dla ojca również była Albinoczką. Dla mnie pod każdym imieniem była miłością i mądrością. Tak, prawdziwą mądrością, która brała się z miłości.

Zawsze na zakończenie zdjęć odbywa się huczny bankiet. Obecna jest cała ekipa, zjawiają się producenci, aktorzy. Podczas jednego z takich bankietów obecny w restauracji był również koń, który towarzyszył nam przez okres zdjęciowy. Głównym momentem bankietu jest podziękowanie reżysera dla całej ekipy, imiennie. Wymieniłem kilka wyróżniający się osób, a na końcu podziękowałem żonie, której praca najbardziej na podziękowania zasługiwała. Już wtedy po reakcji żony zauważyłem, że coś powiedziałem nie tak. Po powrocie do hotelu żona odbyła ze mną poważną rozmowę. Miała pretensję, że wymieniłem ją na końcu. Tłumaczyłem się, że jest przyjęte, iż osobę najbliższą wymienia się na końcu. Alinka była innego zdania: „Jestem twoją miłością, i z tego powodu powinnam być wymieniana pierwsza. Nie ma nic ważniejszego, zwyczaje, procedury, tylko miłość jest ważna”. Teraz to świetnie rozumiem. ©

ANDRZEJ BARAŃSKI (ur. 1941 r. w Pińczowie) jest reżyserem i scenarzystą. Wyreżyserował m.in. „Kobietę z prowincji”, „Nad rzeką, której nie ma”, „Horror w Wesołych Bagniskach”, „Parę osób, mały czas”. Niedawno w wydawnictwie Ha!art ukazała się jego książka „Moja Albinoczka, która potrafiła kochać”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2019