Będziemy tu siedzieć i szyć

Polska dała nam nadzieję, teraz możemy się odwdzięczyć – mówią. Obcokrajowcy włączyli się w pomoc potrzebującym podczas epidemii.

08.05.2020

Czyta się kilka minut

Kobiety Wędrowne - siostry Aminat Ahabrailova i Khedi Alieva, uchodźczynie z Czeczenii, szyją maseczki chroniące przed koronawirusem. Gdańsk, 19 marca 2020 r. /  / fot. Karol Makurat / REPORTER
Kobiety Wędrowne - siostry Aminat Ahabrailova i Khedi Alieva, uchodźczynie z Czeczenii, szyją maseczki chroniące przed koronawirusem. Gdańsk, 19 marca 2020 r. / / fot. Karol Makurat / REPORTER

"Czy wiecie, skąd wziąć materiały?” – pytała na Facebooku Khedi Alieva na początku marca.  

Pokazuje mi przez Messengera szkolną klasę: maszyny stoją w sporej odległości od siebie, Aminat – jej siostra, siedzi w maseczce i szyje. Masek zrobiły już dziesięć tysięcy. Materiałów wystarczy na kolejne jedenaście. Jest ich sześcioro – Khedi, Aminat, ich synowie i dwie znajome z Ukrainy.

– Kiedy to się zaczęło, pomyślałam, że będę siedzieć w domu i pisać. Miałam pomysł na tekst o radzieckich kobietach – opowiada Khedi. – Ale potem pomyślałam, że nie zniosę oglądania śmierci. Przyjaciółka, moi bliscy, znajomi: wyobraziłam sobie, że oni umierają. Widziałam wojnę, pomyślałam: tacy jak ja powinni teraz pomagać. Wy, Polacy, wiesz, jak was postrzegam? Jesteście dla mnie takimi „czystymi” ludźmi: we wszystko, co wam się powie, uwierzycie. Nie mam tu znajomych, którzy wykorzystują innych. To są ludzie otwarci, co myślą, to powiedzą, pomagają sobie. Poczułam energię, taką na cały Gdańsk. Zadzwoniłam do Aminat i powiedziałam: „Potrzeba masek, będziemy szyć”.

Dyrektorka liceum przy Meissnera dała im klucze do szkoły. Pracują 12, 16, 17 godzin dziennie. – Wiesz, jak ludzie w nas wierzyli? – pyta Khedi. – Jedzenie pod drzwi przynosili, napoje. Na początku nie miałyśmy pieniędzy. Otworzyłyśmy zrzutkę, ale na finał musiałyśmy czekać, a nie było czasu. Poszłam do hurtowni – już 6 lat u nich kupuję. I zapytałam: „Znacie mnie? Ufacie? To dajcie tkaniny, na dług”. „Proszę brać, ile pani chce” – odpowiedzieli.

Khedi Alieva / fot. Małgorzata Łojkowska

Khedi najpierw mieszkała z mężem w Kazachstanie, potem w Rosji. Z pochodzenia jest Czeczenką. Jej rodzina znalazła się w Centralnej Azji, kiedy Stalin postanowił przesiedlić tam Czeczenów i Inguszy. W Czeczenii przeżyła wojnę. W 2001 r. mąż Khedi wyszedł z domu i przepadł. Ludzie widzieli, jak jego i innych mężczyzn zabrał wóz opancerzony. Płakała, szukała: po szpitalach, policjach, prokuraturach, więzieniach w Rosji. Po 10 miesiącach dowiedziała się, że został wysadzony w powietrze, a jego szczątki znalazły się w workach na śmieci. Niedługo potem cała rodzina musiała wyjechać.

– Jestem z bardzo trudnej kultury, z wojny – mówi Khedi. – Chciałabym, by ludzie wiedzieli, że z wielu sytuacji można wyjść. Żeby u każdego była nadzieja na lepsze jutro. A my tu będziemy siedzieć i szyć.

Wpatrzeni w Polskę

Od kilku dni przed Centralnym Szpitalem Klinicznym MSWiA stoi food truck. Właścicielem jest Cao Hong Thai. Karmi medyków kleikiem ryżowym, wietnamskim gulaszem.

– Kleik ryżowy, to brzmi jak kara – żartuje Ngo Van Tuong, który jest koordynatorem wielkiej wietnamskiej akcji pomocy dla szpitali. – Ale to nieprawda. Kleik jest najskuteczniejszym lekiem na przeziębienie, grypę, daje człowiekowi kopa energii. „Było pyszne” – pisze znajoma lekarka, fotografując się z wielkim kubkiem kleiku z warzywami. W food trucku pomaga Ton Van Anh, właścicielka innej wietnamskiej restauracji. W różowej chusteczce i masce nakłada obiad do pojemników.

Jest wietnamską działaczką na rzecz praw człowieka. Od lat mieszka w Polsce. W latach 90. publikowała w niezależnej wietnamskiej gazecie „Phuong Don”, potem była redaktorką naczelną „Cau Vong”, pierwszej bezpłatnej gazety dla Wietnamczyków, dziennikarką rozgłośni Radia Wolna Azja i publicystką portalu Benviet.org. Od 2006 r. współpracuje z fundacją La Strada, zajmującą się walką z handlem ludźmi i niewolnictwem. Jej restauracja także gotuje dla szpitali.

– Przyjechałam do Polski jako nastolatka, dwadzieścia kilka lat temu – opowiada. – Jestem tutaj z rodzicami i bratem. Rodzice chcieli zapewnić nam lepsze warunki rozwoju. Chcieli, byśmy wychowywali się w demokratycznym, wolnym kraju. W latach 90. Polska była i do teraz jest w naszych oczach wzorem, jeżeli chodzi o wolność. Symbolem. Do dzisiaj jesteśmy wpatrzeni w Polskę. Na waszym przykładzie można wiele się nauczyć, np. jak wyjść z totalitaryzmu. To jest dla Wietnamczyków duża inspiracja. Od dawna działam społecznie, ale nie sądziłam, że mój biznes też może się w ten sposób przydać.

– Tydzień po tym, jak opublikowałem posty, najpierw po wietnamsku, potem po polsku, o potrzebie organizowania obiadów dla personelu medycznego, wszystko potoczyło się bardzo szybko – opowiada Ngo Van Tuong. – Odezwali się wietnamscy właściciele lokali z Warszawy, Poznania, Krakowa i innych miast. Powstało społecznościowe Wietnamskie Centrum Koordynacji. Do akcji przyłączyły się w większości małe bary, głównie osiedlowe. Niektóre są w tej chwili zamknięte, ale ludzie specjalnie przychodzą do pracy, żeby przygotowywać posiłki.

Food truck z darmowym jedzeniem dla personelu medycznego pod szpitalem MSWiA / fot. Marek Berezowski / Reporter

Jak to się stało, że społeczność wietnamska tak bardzo włączyła się w pomaganie podczas epidemii w Polsce? – Mieszkający tu Azjaci czują potrzebę odwdzięczenia się: lekarzom, nauczycielom, rodzicom – tłumaczy Ngo Van Tuong. – Za trudy, za leczenie, za nauczanie czy wychowywanie. To jest obowiązek wynikający z naszej kultury. Ale z drugiej strony, wiele osób mówi też, że to jest ich kraj, że tu mieszkają od 15-20 lat. A jeśli nawet krócej, to ich dzieci chodzą do polskich szkół, pracują. To także ich ojczyzna.

Co mogę, to robię

– Jeżeli jesteś przeziębiona, to pij sok z grejpfruta i pomarańczy. Mam jeszcze dla ciebie coś dobrego, pisz – radzi Mahmoud Mike Rai. – Normalna woda, niezbyt gorąca. Trochę soli, cytryny, gwiazdki anyżu. Płucz gardło 10 do 12 razy dziennie. Zobaczysz, to pomaga. Mahmoud jest właścicielem wegańskiej restauracji w Warszawie. Przyjechał do Polski w czasie wojny pomiędzy Izraelem i Hezbollahem, w 2006 r. Wcześniej mieszkał w Libanie z żoną Polką. Nie chcieli wyjeżdżać, ale kiedy nasiliły się bombardowania w Bejrucie, zaczęli o tym myśleć. Jego żona była w ciąży, bała się, ambasada nalegała na ewakuację. W Polsce zaczynali od zera – od wózka z kanapkami w Hali Mirowskiej. Mahmoudowi pomagali sąsiedzi. Dawali prąd, żeby falafel był na ciepło, przechowywali produkty w swoich sklepach. Gotował według starych, rodzimych przepisów. Otworzył własny lokal.

– Polska dała nam nadzieję – wspomina Mahmoud, choć kilka lat temu w jego lokalu doszło do rasistowskiego ataku podczas demonstracji, której uczestnicy przechodzili obok. 

– Kilka tygodni temu przyszli do nas ludzie z facebookowej grupy, która zorganizowała akcję wsparcia dla szpitali – opowiada. – Mamy teraz bardzo mało pracy, upadło 95 proc. naszej działalności, ale co mogę zrobić, to robię. Lekarze nie śpią, ratownicy ciężko pracują. Chcieliśmy być wsparciem.

To co daliśmy, trzeba zapomnieć

– Gotujemy lekarzom wegetariański posiłek, ze świeżymi warzywami, ryżem i chlebkiem – opowiada Suresh Goyal, który razem ze wspólnikiem prowadzi indyjską restaurację. –  Wybieramy to, co zdrowe. Dodajemy dużo imbiru i czosnku.

Suresh od trzech tygodni gotuje dla szpitali. Dostarczają nawet 60-80 posiłków dziennie. Do warszawskich szpitali trafiło też 35 przyłbic, kolejnych 15 zostanie przekazanych niebawem. 

– Mieszkam na Woli, niedaleko jest szpital zakaźny, codziennie koło niego przejeżdżałem – opowiada. – Widziałem pomarańczowy namiot. Pomyślałem, że pójdę zobaczyć, czy czegoś nie potrzebują. Potem pojechałem do kolejnych. Znałem trochę warszawskie szpitale, bo wcześniej pomagałem obcokrajowcom, którzy potrzebowali wsparcia.

Suresh Goyal studiował na warszawskiej politechnice, potem wyjechał do Norwegii. Mieszkał tam 5 lat, ale cały czas chciał wrócić do Polski. Kiedy to zrobił, założył biznes.

– Teraz dołączyliśmy napoje, słodycze, bo zauważyłem, że pielęgniarki nie mają nawet chwili, żeby zrobić sobie herbatę – opowiada. – Kupiłem też rękawiczki i maseczki. Mieszkam w Polsce w miejscu, w którym wszyscy sobie pomagają: jedzeniem, pieniędzmi. Polska dużo nam dała, teraz my możemy coś dać. 

Na pytanie, ile posiłków już wydali, Goyal nie chce odpowiedzieć. – U nas jest taka zasada, że nie liczymy tego, co dajemy. To, co daliśmy, trzeba zapomnieć.

Karmienie ludzi jak narkotyk

W parku koło Pałacu Kultury i Nauki ogromna kolejka. Ludzie stoją w dwumetrowych odstępach. Wolontariusze Stowarzyszenia Warsaw Seva w kamizelkach, maseczkach i rękawiczkach kładą talerze z jedzeniem na stolik umieszczony kilka metrów od wielkiego kotła. Potem cofają się, czekają, aż po ciepły posiłek podejdzie kolejna osoba.

Charanjit Singh – założyciel Sevy – zaczął pomagać warszawiakom dawno temu. Pochodzi z Indii, jest Sikhem. W Polsce najpierw pracował w restauracji, potem przez 17 lat prowadził własną w centrum miasta. Kilka lat temu ją sprzedał, żeby karmić potrzebujących. Stowarzyszenie ma własną kuchnię, a Singh sam gotuje w niej posiłki. Gotując, słucha indyjskiej muzyki – podobne rytmy słychać także z jego auta, kiedy parkuje koło dworca.

– Przyjechałem do Polski prawie 25 lat temu i przez cały ten czas widziałem wielu bezdomnych ludzi – tłumaczy Singh. – Widziałem restauracje, które wydają posiłki za darmo tylko jednego dnia, a ludzie biedni i potrzebujący nie są biedni tylko przez jeden dzień. Pomaganie to cześć mojej religii. Karmienie ludzi jest w mojej krwi. Nie wiem, dlaczego, ale jest jak narkotyk. Kiedy zaczniesz, nie możesz przestać. Gdy sprzedawałem restaurację, ludzie mówili, że jestem głupi. Kiedy masz biznes, masz pozycję. A gdy dajesz jedzenie, nikt nie wie, kim jesteś. Pytają: „Gdzie jest twój zysk?”.

Kiedy ulice Warszawy pustoszały, Singh i wolontariusze Warsaw Sevy malowali na chodnikach niebieskie kreski, które mają ułatwić ustawienie kolejki.

– Ci ludzie nadal nie mają domu. Mogą umrzeć nie od wirusa, tylko z głodu. Czy się nie boję? Boję się. Jestem najbardziej przestraszoną osobą w mojej organizacji. O wolontariuszy, o wszystkich. O siebie też. Bo jeżeli zachoruję, kto będzie gotował?

Pani z szóstego piętra

Duży blok z płyty na jednym z warszawskich osiedli, wejścia strzeże dozorczyni. Siedzi za szybą przy domofonie – nie da się wejść bez konsultacji. – Zadzwonić proszę – instruuje. – Zostawić rzeczy można tu – pokazuje miejsce koło drzwi.

Po schodach zbiega mała Leila. Macha do mnie przez szybę: – Jeszcze muszę polecieć pod drzwi pani z szóstego piętra – krzyczy. Rodzina Leili przyjechała do Polski kilka lat temu, uciekając przed prześladowaniem – dyktatorski reżim prezydenta Czeczenii Ramzana Kadyrowa wciąż więzi i zabija dysydentów.

Sześcioletnia kurierka między piętrami kursuje od dawna – pomagają seniorom w bloku. Chwilę później dzwoni do mnie jej mama.

– W Polsce spotkały nas same dobre rzeczy, świetnie się tu czujemy. Chcemy być potrzebni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]