Będę tam wracać

Minęło pół roku, a ja jeszcze się nie przyzwyczaiłam. Robię obiad czy kolację i łapię się na tym, że chcę zawołać mamę albo zanieść jej jedzenie na górę. Rzeczy z jej pokoju nie pozbierałam, bo z jednej strony boli mnie ta nieobecność, ale z drugiej jej pokój wygląda trochę tak, jakby gdzieś na kilka dni wyjechała. I to mi odpowiada, bo mówię sobie, że ona jednak nadal tu trochę jest.

12.10.2010

Czyta się kilka minut

Anita Loffler-Oszostowicz, córka Bronisławy Orawiec-Loffler / fot. Jacek Taran /
Anita Loffler-Oszostowicz, córka Bronisławy Orawiec-Loffler / fot. Jacek Taran /

Moja wnuczka pyta, czy w niebie mają prąd, żeby Bronia mogła w końcu swój telefon naładować i zadzwonić do niej, tak jak obiecała. Jak są chmury, to narzeka, że Bronia nie może zobaczyć, co się u nas dzieje.

Ostatnio usłyszeliśmy rozmowę ze strażakami, którzy opowiadali, że po przyjeździe na pogorzelisko usłyszeli liczne dzwonki telefonów. Podobno było słychać Ogińskiego. I znowu wszystko wróciło, bo przecież myśmy też wtedy dzwonili. Mama właśnie zmieniła komórkę, więc nawet nie wiemy, jaki to mógł być sygnał. To może wydawać się dziwne, ale człowiek chwyta się takich szczegółów, żeby lepiej sobie uprzytomnić tamtą sytuację, zrozumieć, jak to wszystko wyglądało.

Albo zapach. Ja już do końca życia będę pamiętała zapach tej hali w Mińsku Mazowieckim, gdzie wyłożono rzeczy osobiste ofiar. Wszystko przesiąkło paliwem lotniczym, duszny, ciężki zapach.

Zapchała się nam automatyczna sekretarka, tak dużo osób dzwoniło. Przed wejściem na posesję ludzie ustawiali znicze.

To miała być pierwsza wizyta mojej mamy w Katyniu. Po 1989 r., kiedy granice się otwarły, nie miała czasu, żeby tam wyjeżdżać. Rok przed katastrofą organizowała w Poroninie uroczystości katyńskie. Do ostatniej chwili pracowała, każdy dzień zajęcia wypełniały jej po brzegi. Basen, spotkania, sanatoria, w wieku 81 lat sama prowadziła samochód. Do tego dochodziły spotkania z młodzieżą, wystawy, w szkołach organizowała konkursy wiedzy o Katyniu. Moja mama sprowadziła ziemię katyńską pod tablicę pamiątkową ku czci ofiar.

Mieszkała w Poroninie już przed wojną, potem należała do AK. Drukowali m.in. podziemne gazetki, które przewoziła w ramie od roweru. Potem pracowała jako stomatolog, więc wszyscy ją znali. Zakładała tu "Solidarność", ostatnio zaczęła współpracować z IPN-em. Zawsze szybko, zawsze aktywnie. Jak była młodsza, uwielbiała grać w brydża, a to przecież sport dla ludzi towarzyskich. Drzwi się u nas nigdy nie zamykały, zdarzało się, że pacjenci przychodzili w środku nocy. Nawet zginęła, tak jak żyła - błyskawicznie. Jak usłyszeliśmy w telewizji, że doszło do katastrofy, mieliśmy jeszcze nadzieję, że może poleciała drugim samolotem.

Miała jechać pociągiem, ale przyszło zaproszenie od prezydenta Kaczyńskiego. To jej sprawiło wielką radość, poczuła się naprawdę wyróżniona. Na chwilę przed wyjazdem pożyczała opaskę AK od kolegi, który razem z nią działał podczas wojny w oddziale dywersyjnym.

Pomnik jej stryja - Franciszka Orawca, który zginął w Katyniu, postawiliśmy tu, w Poroninie.

Orawiec był żołnierzem, w wojsku od czasów Legionów. Został ranny w bitwie pod Konarami, w czasie wojny polsko-bolszewickiej dowodził jedną z kompanii 2. Pułku Strzelców Podhalańskich. Otrzymał Krzyż Walecznych. Jesienią 1939 r. prawdopodobnie trafił do niewoli niemieckiej, a potem w ramach wymiany jeńców wojennych został przekazany Rosjanom. Podobno ktoś widział go w transporcie w Warszawie. Zginął w randze majora, pośmiertnie awansowano go na podpułkownika.

Cała rodzina Orawców mocno wpisała się w życie Poronina. Dziadkowie Franciszka działali w Związku Podhalan, zakładali tu straż pożarną, należeli do Stronnictwa Ludowego. Rodzina zapisała piękną kartę w czasie II wojny światowej - pomagali przerzucać ludzi przez granicę, ukrywali poszukiwanych przez gestapo, w naszym domu mieścił się punkt kontaktowy kurierów tatrzańskich. Moją babcię za działalność w organizacji podziemnej torturowało gestapo. To u Orawców złapano gotowego do przejścia przez granicę Franciszka Gajowniczka, którego potem uratował w obozie koncentracyjnym o. Kolbe. Był nawet całkiem niedawno taki moment, że w naszym domu żyło obok siebie pięć pokoleń - od mojej babuni do mojej wnuczki.

Zachował się list, jaki Franciszek Orawiec wysłał do swojej żony 27 listopada 1939. W ostatnich słowach pisał do żony: "Jestem w Rosji, nie będę opisywał okoliczności, w jakich się znajduję, bo spodziewam się w najbliższym czasie powrotu do kraju. Donoszę Ci tylko, że jestem zupełnie zdrów, szczególnie żołądek służy mi znakomicie. Największą troską dla mnie jest los Twój i Jurka, czy jesteście cali i zdrowi, gdzie mieszkacie i czy macie co jeść. Odpowiedź może mnie tu nie zastać. Mój adres: CCCP Kozielsk".

Losy całej tej gałęzi naszej rodziny potoczyły się tragicznie - Orawiec zginął w Katyniu, jego żona, Władysława Beksińska, ciotka słynnego malarza Zdzisława Beksińskiego, po powstaniu warszawskim została wywieziona do III Rzeszy i wróciła stamtąd tak chora, że wkrótce po wojnie zmarła. Również ich syn Jerzy Orawiec zmarł młodo.

Po 10 kwietnia z dnia na dzień czułam, że do bólu po stracie mamy dochodzi smutek, coraz większy smutek wywołany tym, że nad żałobą nieuchronnie biorą górę polityka i szaleństwo. Trzymam się z daleka od wszystkich tych fachowych rozmów, które prowadzą laicy. Ale jestem przekonana, że to nie był zamach, dlatego ze spokojem czekam na wyniki śledztwa. Moje nerwy nic tu już nie zmienią. Jeśli już, to wracamy całą rodziną do szczegółów sprzed pół roku.

Nie miałam na tyle siły, żeby polecieć do Moskwy na identyfikację zwłok, więc poleciał mój syn. Sytuacja była oczywista: obrączka, strój góralski, uszkodzone ścięgno w najmniejszym palcu prawej ręki, podkoszulek charakterystyczny, czarny w białe kropki. Syn nawet nie musiał wchodzić na okazanie ciała.

Myśmy przez cały ten czas po katastrofie mieli poczucie bardzo sprawnej organizacji, nie spotkała nas żadna krzywda, nie odczuliśmy żadnej powierzchowności czy lekceważenia. A potem nagle okazało się, że jesteśmy częścią ogólnonarodowej awantury. Jedni twierdzą, że nie było mgły, inni, że na miejscu dobijali tych, co przeżyli. To nie jest moja ani mojej rodziny historia. My czekamy na ostateczne podanie przyczyn katastrofy.

Nie zgadzam się na zestawianie ofiar mordu katyńskiego z ofiarami katastrofy smoleńskiej. Oprócz geografii nie ma tu żadnych punktów wspólnych. Smoleńsk to nie jest drugi Katyń. Franciszek Orawiec poległ, ale jego bratanica zginęła. To zasadnicza różnica.

Poleciałam do Smoleńska po raz pierwszy, podobnie jak moja mama. Z poczucia, że muszę dokończyć to, co ona sobie zaplanowała. Z obawą, bo przecież kiedy nasz samolot schodził do lądowania w Witebsku, nie mogłam nie myśleć o tym, jak to wyglądało, jak zanurzyli się w chmurach i mgle, jak zdali sobie sprawę, że już nie wylądują. Podobno mieli na to minutę, całą minutę, to jest strasznie dużo. Przez sześćdziesiąt sekund lecieli ze świadomością, że katastrofa jest nieunikniona.

Wiem, że niektórzy nazywali nasz wyjazd z przekąsem "wycieczką", ale nie oburza mnie to szczególnie. Ja pojechałam na pielgrzymkę, śladem mamy i jej stryja. Mieliśmy wziąć ze sobą krzyż spod Pałacu Prezydenckiego, a po powrocie zawieźć go do kościoła św. Anny. Na sobotnim spotkaniu rodzin ofiar zorganizowaliśmy tajne głosowanie, 37 osób było przeciwko takiemu rozwiązaniu, 16 chciało wziąć krzyż na pielgrzymkę. Ja głosowałam "za", uważając, że jak się organizuje pielgrzymkę, krzyż jest konieczny. Rozumiem jednak, że zwyciężyła obawa przed kolejnymi gorszącymi zajściami na Krakowskim Przedmieściu, bo trudno sobie wyobrazić, by przewiezienie krzyża na lotnisko odbyło się bez protestów. Wiem też, że Andrzej Melak, brat Stefana Melaka, który zginął 10 kwietnia, powiedział, że krzyż jest w tej chwili "internowany", a zabranie go na pielgrzymkę byłoby "zesłaniem". Nie spodziewałam się innych słów.

Będę przede wszystkim pamiętać co innego: ten moment, kiedy wysiedliśmy z autokarów przy wraku samolotu. Wstrząsająca cisza. Kawały blachy, strzępy kabli. Słońce. Płakali wszyscy. Dobrze, że byliśmy tam sami.

Wyjeżdżając do Katynia, moja mama wzięła ze sobą pęk krokusów sprzed domu, chciała zawieźć je stryjowi. Mamy tu w ogrodzie taką krokusową wyspę, kwitnie każdej wiosny już od 20 lat. Wspólnie robiłyśmy wiązankę.

A kilka dni przed moim wyjazdem zakwitły znowu. Nie wiedziałam, co o tym sądzić, ale w końcu zdecydowałam, że zostaną na miejscu.

Będę tam wracać. Pociągiem.

Not. Mol

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2010