Bartoszewski i "Tygodnik Powszechny"

Zadebiutował na łamach pisma słynnym tekstem o Powstaniu Warszawskim. Artykuł nie pasował do oficjalnej wykładni historii w PRL

16.02.2007

Czyta się kilka minut

Władysław Bartoszewski z jubileuszowym wydaniem "Tygodnika Powszechnego". 2007 r. Fot:Anna Kaczmarz/Dziennik Polski/REPORTER /
Władysław Bartoszewski z jubileuszowym wydaniem "Tygodnika Powszechnego". 2007 r. Fot:Anna Kaczmarz/Dziennik Polski/REPORTER /

Ukazał się jednak - trwała jeszcze odwilż po 1956 r. - i od razu wywołał burzę. W przyszłości miało się to zdarzać często. Artykuł został opublikowany w numerze 7 w 2007 r., w dodatku specjalnym na 85. urodziny Władysława Bartoszewskiego
  - W tekście o Powstaniu przeszła rzecz dla cenzury wstydliwa - wspomina tamto wydarzenie Krzysztof Kozłowski, wówczas sekretarz redakcji. - Mianowicie Władek z wrodzoną sobie przewrotnością umieścił w nim słowa niezwykle patriotycznej odezwy do mieszkańców Warszawy, wyemitowanej

29 lipca 1944 r. przez radio moskiewskie, oraz apelu z 30 lipca, wzywającego do walki z okupantem. Cenzorka nieopatrznie puściła to, bo Moskwa, bo bijcie Niemców... I zaraz potem straciła pracę. Bo wychodziło na to, że Moskwa wzywa do Powstania, a potem nie spieszy z obiecywaną pomocą i uważa, że było wymierzone w nią samą... To był cynizm polityki stalinowskiej.

- Tak, mówiło się o tym - dodaje dziś z rozbawieniem sam Bartoszewski. - Dech zaparło ludziom, że ktoś jest na tyle bezczelny, iż w ogóle odważył się na taki krok.

Tekst z 1957 r. pokazał zarazem, o czym Bartoszewski - świeżo zwolniony z więzienia - zamierza pisać i jak działać. Regułą stało się, że zagadnienia, które podejmował, należały do kręgu zakazanych: tematyka okupacyjna, stosunki polsko-żydowskie czy polsko-niemieckie przez cały okres PRL były fałszowane przez propagandę. On natomiast tam, gdzie było to możliwe, starał się odsłaniać prawdę. Nie zawsze wprost: czasem uciekał się do sztuczek, grając z cenzurą.

W ciągu kilkudziesięciu lat współpracy ukazało się w "Tygodniku" ponad 150 tekstów jego autorstwa - nie licząc listów do redakcji oraz rubryki "Zmarli", którą redagował (mniej lub bardziej regularnie) przez 20 lat. Jego teksty często ukazywały się na pierwszej stronie.

Bartoszewski był nie tylko autorem, ale także członkiem redakcji: zwykłym pracownikiem pisma, który swą obecnością na spotkaniach i naradach współtworzył je, choć na co dzień mieszkał w Warszawie.

***

Ale kontakty Bartoszewskiego z ludźmi ze środowiska "Tygodnika" nie zaczęły się w 1957 r. Sięgają czasów wojny.

Jest rok 1943, gdy 21-letni Władek otrzymuje polecenie od pisarki Zofii Kossak (jest jej sekretarzem): ma zająć się przybyłym z Krakowa gościem. Po latach okazało się, że był nim Jerzy Turowicz.

- Poznaliśmy się jako konspiratorzy. Kiedy on wyjeżdżał, zaczynała się walka getta. Także dlatego to zapamiętałem - opowiada Bartoszewski.

Wtedy nie znali swoich nazwisk. Rozpoznali się trzy lata później, w 1946 r., w redakcji powstałego niedawno "Tygodnika".

Bartoszewski do Krakowa przyjeżdżał często: tu spędził ostatnie lata wojny, tu miał wielu przyjaciół. Odwiedzając jednego z nich, na Wiślnej, nagle za szybą dojrzał człowieka, którego poznał podczas wojny. Człowiek ten, teraz 34-letni, był redaktorem naczelnym pisma będącego jedną z niewielu wysp względnej wolności.

Wtedy jeszcze do współpracy między Bartoszewskim a "Tygodnikiem" nie doszło. Choć czytał pismo od pierwszego numeru z przekonaniem, że służy tej samej sprawie, to on sam pracował wtedy w "Gazecie Ludowej" - jedynej i ostatniej legalnie ukazującej się politycznej gazecie opozycyjnej, związanej z PSL-em Stanisława Mikołajczyka.

To właśnie zaangażowanie w "Gazetę", obok wcześniejszej działalności w AK, stało się przyczyną aresztowania Bartoszewskiego. Kolejne prawie osiem lat - to odsiadka w komunistycznych więzieniach.

Gdy wyszedł, "Tygodnika" nie było (został zamknięty w 1953 r.), ale legenda postawy redaktorów, którzy nie wydrukowali panegiryku na cześć Stalina, trwała. Bartoszewski: - Dla mnie ta legenda była sygnałem pewnego powinowactwa duchowego. Choć tych ludzi bliżej nie znałem, to z góry odnosiłem się do nich z sympatią.

***

Nie było więc w tym przypadku, że gdy jesienią 1956 r. pojawiła się możliwość wznowienia pisma, on sam zgłosił się do redakcji z propozycją jego współtworzenia.

Był styczeń 1957 r. Trochę musiał poczekać: tekst o Powstaniu ukazał się kilka miesięcy później, na rocznicę.

Dalej wszystko potoczyło się szybko. Zainteresowanie artykułem było tak wielkie, że jego autor we wrześniu 1957 r. został zaproszony - już jako przedstawiciel "Tygodnika" - na odczyt do Zakopanego. Początkowo luźna, współpraca z "TP" zaczęła przybierać stały charakter. Na tyle wyraźny, że zaczęła przeszkadzać władzom. Co przełożyło się na stosunki w ówczesnej macierzystej redakcji Bartoszewskiego - tygodniku ilustrowanym "Stolica".

W październiku 1957 r. Bartoszewski tak pisał do Turowicza: "Mój redaktor naczelny miał rozmowę na temat mojej działalności w »Stolicy« i »Tygodniku« w Wydziale Prasowym KC [PZPR] i robi wrażenie przestraszonego, ale zapytany nie uważa na razie za konieczne rezygnować z moich usług zawodowych" (ten i inne cytowane listy znajdują się dziś w Archiwum Jerzego Turowicza w Krakowie).

Trzy lata później klamka zapadła: Bartoszewski stracił pracę w "Stolicy" (wypowiedzeniu towarzyszył zakaz przychodzenia do redakcji).

Reakcja kolegów z "Tygodnika" była natychmiastowa: propozycja etatu.

W ten sposób od kwietnia 1961 r. oficjalnie został pracownikiem krakowskiego pisma, mieszkając nadal w Warszawie. Mając etat, zobowiązany był do regularnego pisania i rozmaitych działań w ramach pracy redakcyjnej. Często przyjeżdżał do Krakowa, brał udział w naradach. W czasie wakacji pełnił funkcję sekretarza redakcji. Forma pracy w "Tygodniku" nieustannie się zmieniała, tak jak ulegała zmianie jego pozycja: jako publicysty, pisarza, wreszcie historyka. Z każdym rokiem stawała się silniejsza - i trudniejsza do zaatakowania przez władze, zwłaszcza ze względu na jego kontakty międzynarodowe.

W końcu znaleziono "haka": współpracę Bartoszewskiego z Radiem Wolna Europa. Władze trafiły w dziesiątkę - tyle że nigdy nie zdołały mu tego udowodnić. W "Tygodniku" oficjalnie nie wiedziano o jego drugiej działalności, o co sam dbał: znając mechanizmy działania władzy, wiedział, czym się to może dla pisma skończyć.

Tymczasem przychodzi 1970 rok: rewizja w domu, konfiskata przez lata kompletowanego archiwum. Nazwisko Bartoszewskiego objęte zostało "zapisem". Ale współpraca z "TP" trwa nadal, jeszcze bardziej ścisła.

***

Problem relacji Kraków-Warszawa, gdy pismo ukazuje się w Krakowie, a życie polityczne koncentrowało się (i koncentruje) w stolicy - zawsze był (i jest) problemem dla "Tygodnika". Przez te wszystkie lata Bartoszewski kierował więc tzw. placówką warszawską, czyli nieoficjalnym gronem autorów mieszkających w Warszawie; filia redakcji sensu stricto nigdy tam nie powstała. - Ta grupa ludzi nigdy nie była zanadto sformalizowana - wspomina Bartoszewski. - Lokal redakcyjny mieścił się w mojej teczce. A takim quasi-lokalem było mieszkanie Anieli Urbanowiczowej przy Nowym Świecie. Urbanowiczowa otrzymała je w dowód wdzięczności od premiera Cyrankiewicza (za pomoc, którą jej rodzina udzieliła mu podczas okupacji), czego nie omieszkała wykorzystywać. Miejsce to było dość bezpieczne, omijały je najścia bezpieki.

Mniej więcej od 1961 r. "warszawiacy" spotykali się tu regularnie. - Jeśli chodzi o metodę pracy, to ja zagajałem plotkami z redakcji z Krakowa, a potem omawialiśmy, może nie zawsze systematycznie, artykuł po artykule, bardziej w formie wymiany naszych wrażeń na temat zawartości pisma - tłumaczy Bartoszewski. Dyskutowano o tym wszystkim, co się działo, komentowano wydarzenia polityczne.

Bartoszewski pełnił więc funkcję jakby łącznika między autorami warszawskimi a redakcją w Krakowie. Był też w kontakcie z innymi członkami środowiska "Znaku". Dzięki niemu Kraków miał w stolicy zaufanego człowieka i przedstawiciela.

Trwało to do stanu wojennego. Po zwolnieniu z ośrodka internowania Bartoszewski wyjeżdża na kilka lat do RFN. Jest tzw. profesorem gościnnym na kolejnych uczelniach, wykłada. I reprezentuje "Tygodnik" - także wobec zachodnioniemieckich polityków.

***

Czynił to zresztą od pierwszego w życiu zagranicznego wyjazdu: do Izraela, gdzie pojechał w 1963 r. na zaproszenie Instytutu Yad Vashem. Paszport dostał - nie bez problemów - dzięki wstawiennictwu Stefana Kisielewskiego, wtedy posła Koła Znak. Wyprawę zaś współfinansował "Tygodnik".

Z Izraela Bartoszewski przysyłał korespondencje publikowane w "Tygodniku". Na bieżąco zdawał także relacje, przesyłając liczne widokówki.

W jednej pisał: "Odbyłem ok. 200 rozmów z ludźmi z Polski (z różnych fal emigracji od 1920 do 1958 roku), miałem ciekawe kontakty (oficjalne): dwugodzinny wywiad z ministrem spraw zagranicznych, rozmowę z prezydentem państwa, dłuższe rozmowy z działaczami wszystkich ważniejszych ruchów politycznych. Zwiedziłem ok. 100 miejscowości (...), wygłosiłem ponad 10 prelekcji, z czego 4 w Tel-Awiwie, 1 w Hajfie, resztę w kibucach. Byłem przyjmowany przez Światowy Kongres Żydowski (oficjalnie) i przez Stow. Dziennikarzy, ale również przez partię komunistyczną i przez ambasadę PRL (bardzo!). Prasę miałem tu dobrą, ambasada twierdzi, że jest bez precedensu: od skrajnej lewicy do skrajnej prawicy (...). W większości publikacji o mnie (a ja we wszystkich wystąpieniach) podkreślano, że jestem z TP".

I jeszcze jedna kartka, tym razem z Niemiec, z 1965 r.: "Język mnie boli od gadania, a głowa od myślenia po niemiecku, niekiedy o sprawach trudnych. Ograniczyłem sen do minimum, wykorzystałem możliwości rozmów, kontaktów i dyskusji do maksimum, nawet z uszczerbkiem dla tzw. zwiedzania. W sumie jestem dość zadowolony...".

Te "żołnierskie meldunki" składane Szefowi (tak nazywali Turowicza) wiele mówią o ich autorze - wtedy i dziś.

***

Do "stopki" redakcyjnej został wpisany w 1982 roku, po wyjściu z ośrodka internowania. Był to wyraz poparcia i szacunku ze strony kolegów. Dla niego zaś "wyróżnienie tyleż zaskakujące, co bardzo konsekwentnie zobowiązujące" (jak napisał po latach, po śmierci Turowicza). Był to też wyraz zaufania; tym większego, że kolejne lata spędzał za granicą: najpierw jako wykładowca w RFN, a na początku lat 90. jako ambasador wolnej już Polski w Wiedniu.

Wszędzie demonstrował więź z "Tygodnikiem". - Oficjalnie prosiłem ministra, bo taki był zwyczaj, o zgodę na to, żebym był w impressum pisma - mówi. Kiedy sam został szefem MSZ, również nie usunął nazwiska ze stopki. Bartoszewski: - Było to już nietypowe, członek rządu nie powinien przecież być zarazem w zespole jakiejś gazety. Ale widziałem w tym wyraz wzajemnego przywiązania, przyjaźni i szacunku.

Później o poczynaniach redakcji był informowany w równie nietypowych okolicznościach - np. gdy w Senacie siedział w jednej ławie z Krzysztofem Kozłowskim. Gdy Turowicz obchodził 85. urodziny, Bartoszewski wygłaszał laudację.

Pisał już jednak rzadziej, nie miał czasu. A przecież przez lata był jednym z najbardziej płodnych autorów. Autorów szczególnych artykułów: zwykle objętościowo ogromnych.

***

Do "Tygodnika" przyszedł jako uznany już ekspert w sprawach dotyczących wojennego podziemia - o czym pisał wcześniej do "Stolicy", wprowadzając po 1956 r. w obieg pojęcie Polskiego Państwa Podziemnego. Publikując w warunkach cenzury, za dewizę przyjął pogląd jednego ze swych mistrzów, prof. Stanisława Płoskiego: "Należy robić maksimum tego, co da się robić, byle uczciwie".

A zatem: styl kronikarsko-dokumentalny, niby pozbawiony komentarza. Niby, bo już dobór faktów pełnił rolę komentującą.

Trzymał się tej metody konsekwentnie, wiedząc, że to jedyna droga, by tekst nie został odrzucony przez cenzorów. Choć ci i tak ingerowali.

Fakty więc - i nazwiska. Bo nazwisko - to twarz konkretnego człowieka. W jego pracach roi się od nazwisk i pseudonimów tych, którzy walczyli (i często ginęli).

Wagę przykładał też do rzeczy pozornie mało znaczących: przez lata gromadził materiały. Świadectwa codzienności, niewiele warte przedmioty. Dziś składają się na jedyne w swoim rodzaju prywatne archiwum, dokumentujące codzienność Warszawy - tę okupacyjną, a potem powstańczą.

Właśnie o codzienności pisał najwięcej: o życiu zwykłych ludzi. To, jego zdaniem, kształtowało obraz istniejącego wówczas świata. W Polsce niemal nikt tego nie robił, a on poświęcał na to całe cykle tekstów, organizując je w formie kronik, na które składały się np. fragmenty z prasy, rozkazy, ulotki, ogłoszenia - wszystko, co na bieżąco rejestrowało wydarzenia i nastroje społeczne. Poza tym: taka forma łatwiej mogła przejść przez cenzurę.

W ten sposób pisał artykuły, które często stawały się potem częścią jego książek.

- Nieustannie sobie powtarzałem: kropla po kropli, uporczywie: miesiącami, latami w formie notatek, kronik, artykułów, przyczynków wspomnień - mówi po latach.

Dla dzisiejszych historyków to materiał bezcenny.

***

Z tematyką żydowską było podobnie.

"Tak jak usiłowałem pisać o AK, bo uważałem, że trzeba odkłamywać historię, tak pisałem też o sprawach żydowskich - to był jakby dalszy ciąg mojej wojennej działalności konspiracyjnej" - zanotował w książce "Moja Jerozolima, mój Izrael".

Będąc uczestnikiem wydarzeń, zaangażowanym w działalność Rady Pomocy Żydom (Żegota), mógł świadczyć o tym, co sam widział. Dokumentował więc życie i walkę w getcie warszawskim, stosując wypróbowane już techniki. I tu jego teksty tworzą fragment dziejów okupacyjnej Warszawy.

Zasłynął jednak sprawą inną, związaną z relacjami między Polakami a Żydami.

Jako świadek - i autor - rozpoczął na łamach "Tygodnika" akcję "Ten jest z ojczyzny mojej". Miała na celu gromadzenie relacji, wspomnień i dokumentów dotyczących pomocy Żydom w czasie wojny. Zainteresowanie czytelników przerosło oczekiwania. Nie tylko z Polski, ale z całego świata zaczęły napływać setki opowieści o ludziach, którzy podczas wojny nieśli taką pomoc.

Bartoszewski zdawał sobie sprawę, że tylko konkretne ludzkie historie mogą przełamać falę oskarżeń o antysemityzm i bierność Polaków wobec Zagłady. Wiedział, jaka siła leży w relacjach świadków. Fragmenty tych relacji przez wiele miesięcy ukazywały się w "Tygodniku", a potem - po kilku latach bojów z cenzurą - także w wersji książkowej.

Cenzura wkroczyła też, gdy pisał reportaże z Izraela: w pierwszej połowie 1964 r. ukazało się ich sześć, na więcej nie było zgody. Chyba dlatego, że opowiadały o codziennym życiu mieszkańców Izraela, będąc czymś nowym w szarej rzeczywistości PRL. - Powiedzieli: za dużo, dość tego. Na pytanie, o co wam chodzi, powtórzyli tylko, że dość - wspomina.

***

Podobnie potraktowano jego reportaże z Niemiec Zachodnich. Któregoś dnia redakcja usłyszała: dość. Kilka się jednak ukazało: zapiski z podróży z 1965 r. Jeździł wtedy po różnych miastach, spotykał się z ludźmi. Interesował się, jak postrzegają niedawną historię.

Jeździł tam także jako świadek: więzień Auschwitz, konspirator, powstaniec warszawski. Opowiadał o swoich przeżyciach.

W niemieckich reportażach w "Tygodniku" próbował przełamywać utarte schematy. Starał się dotrzeć do zwykłych ludzi, o nich pisał i do nich kierował swe słowa. Wiedział, że to prawdziwe pojednanie dokonać musi się na najniższym szczeblu.

Bohaterami jego tekstów byli również ludzie młodzi: w nich widział wiernych słuchaczy, a także nadzieję na przyszłość. Wśród starszych Niemców nie zawsze znajdował zrozumienie.

A że swoimi tekstami próbował zmieniać nieufność Polaków wobec Niemców, znów na przekór polityce PRL, więc zakazano ich drukowania.

Ta jego działalność miała pewną kontynuację, przez co Bartoszewski należy dziś do tych, którzy w największym stopniu przyczynili się do normalizacji stosunków polsko-niemieckich. To lata pracy, jego i środowiska "Tygodnika" oraz "Znaku", od początku lat 60.

***

Krzysztof Kozłowski: - Chwali się go za książki, a zapomina o tej mrówczej pracy, anonimowej zresztą.

O jaką pracę chodzi?

W lipcu 1961 r. na łamach "Tygodnika" zaczęła ukazywać się szczególna rubryka, pod tytułem "Zmarli". Redagował ją Bartoszewski, przez prawie 20 lat: zamieszczał w niej notki biograficzne ludzi, którzy odeszli. Z pozoru rzecz mało istotna, szybko przybrała formę walki o pamięć społeczeństwa. I stała się jedną z najważniejszych przestrzeni działalności Bartoszewskiego w "Tygodniku". Dziś zapomnianą, a dla młodszych pewnie niezrozumiałą.

Czym więc byli "Zmarli"?

- Przypominaniem ludzi wyeliminowanych przez system z pamięci - odpowiada Kozłowski. A więc hołdem, oddaniem szacunku tym, którzy nie żyli dla siebie.

Mówi Józefa Hennelowa: - Władek odnotowywał tam ludzi, wobec których - tak uważał - mamy dług. W sumie tworzyło to wiedzę o społeczeństwie. O tym, kim jesteśmy. Było też lekcją historii współczesnej.

Pojawiały się tam bowiem postacie w większości działające w II Rzeczypospolitej: kraju wolnym. Żołnierze, konspiratorzy, ludzie podziemia, emigranci. W większości nie pasowali do wizji świata propagowanej przez komunistów, dlatego nie mogło być dla nich miejsca w oficjalnej przestrzeni pamięci. Cenzura dbała, by pewne nazwiska nigdy nie ujrzały światła dziennego.

Z czego to wynikało? Odpowiedź dał Bartoszewski na Kongresie Kultury Polskiej 12 grudnia 1981 r., gdzie mówił: "Obawiam się, że wynikało to z głębokiej pogardy dla człowieka, z pogardy dla tych, o których ktoś chce pisać notki, a oni są »niepokorni«, i z pogardy dla tych, którzy to będą czytać. A po co mają czytać, jeśli my obejmujemy to zapisem? Taka postawa wynikała po prostu z pogardy dla człowieka".

Koledzy wspominają, że "Władek walczył o »Zmarłych« z cenzurą, przez lata". Nawet gdy nie wolno mu było publikować pod nazwiskiem, rubryka ukazywała się - wszak redagował ją anonimowo. Mimo ingerencji cenzury, redakcja nie rezygnowała. Dzięki materiałom (zachowanym w archiwum redakcyjnym) z zaznaczonymi ingerencjami cenzury można dziś odtworzyć obraz propagandy.

Walka stawała się tym bardziej wyrazista, gdy popatrzy się na całość prasy, która wtedy wychodziła. - Tego nigdzie indziej nie było - mówi Bartoszewski.

Hennelowa: - W warunkach cenzury miało się poczucie, że pisma trzeba bronić przed jałowością. Bo co wyraziste, to zaraz spada albo zostaje popsute. I wtedy jedną z przyczyn naszej satysfakcji była rubryka Władka. Za każdym razem, kiedy się ją drukowało, to ze świadomością, że co jak co, ale to się nam udaje.

Fenomenem była reakcja czytelników: - Odkrywaliśmy, jak fantastycznie sprawdzają się czytelnicy w takim czytaniu zastępczym, między wierszami - dodaje Hennelowa.

Bartoszewski: - Koledzy z redakcji mówili mi, że czytelnicy otwierali "Tygodnik" i rzucali się najpierw na felieton Kisiela i na "Zmarłych".

Efekt: tysiące ludzi, utrwalonych na kartach "Tygodnika". Czasem ten jeden, jedyny raz w historii.

***

Krzysztof Kozłowski: - Trudno powiedzieć w jednym zdaniu, kim jest Władek Bartoszewski i jaką pełni tu rolę. Wielką rolę.

Jacek Woźniakowski: - Bartoszewski był od razu postacią wyrazistą przez kategoryczność swych wystąpień. Śmiało formułował swoje przekonania. Bardziej może otwarcie niż wielu innych, którzy uważali, że ostrożność jest wskazana z tych czy innych względów. On nie bardzo się na to oglądał. A nam czasem włos jeżył się na głowie...

Ks. Adam Boniecki: - Na zebraniach redakcji był człowiekiem, który dodawał zespołowi odwagi i nadziei. Zawsze pełen entuzjazmu dla tego, co się robiło. I miał jasny obraz systemu komunistycznego.

Józefa Hennelowa: - Przyjazd Władka to było zawsze wydarzenie.

Kozłowski: - Gdy wpadał do "Tygodnika", robił ogromne zamieszanie, dostarczał wielką ilość informacji, przypominał, szturchał i przy tym okropnie krzyczał, że nie zrobiliśmy jeszcze tego, a moglibyśmy to a tamto. Kopał nas w tyłek i zmuszał do roboty. I kto mógł się przeciwstawić Bartoszewskiemu? Ja nie znam takiego, kto by mógł.

Hennelowa: - Jedyne, czego mi żal, to chyba jakiegoś takiego oddalenia w tej chwili, on jest tak potrzebny różnym środowiskom. I jest autorytetem poza wszelkimi podziałami. To dobrze. Choć czasem chciałoby się posłuchać jego głosu.

A sam zainteresowany? Bartoszewski: - Do dziś należę do ludzi "Tygodnika". To pismo, to taka moja węższa ojczyzna. Skąd to się wzięło? Między innymi z mojego życiorysu.

***

W pierwszym numerze po kolejnym wznowieniu, w maju 1982 r., redakcja przygotowała dla niego niespodziankę. Bartoszewski dopiero co opuścił ośrodek dla internowanych, gdzie przyszło mu obchodzić podwójny jubileusz: 60. urodziny i 40 lat pracy pisarskiej.

W okolicznościowej ramce napisano: "Rzadko na tych łamach obchodzimy jubileusze, zwłaszcza osób. Może ta powściągliwość okazywana także wobec najbliższych współpracowników i przyjaciół jest przesadna. Więc to nie konwencjonalny zwyczaj, ale społeczna oczywistość każe nam w imieniu naszych Czytelników i własnym wyrazić szacunek, podziw i moc serdecznych życzeń".

Dziś i my dołączamy nasze.

Artykuł został opublikowany w numerze 7 w 2007 r., w dodatku specjalnym na 85 urodziny Władysława Bartoszewskiego

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]