Badziew z betonu

A jednak lubię brzydotę mojego kraju...

01.04.2013

Czyta się kilka minut

Jest niepowtarzalna. Nigdzie nie ma takiej drugiej. Może tylko w słowackim Martinie na wylotówce w stronę Bratysławy jest równie paskudnie. Ale musi być listopad i musi padać, i trzeba jechać 40 na godzinę zderzak w zderzak z tym idiotycznym indiańskim totemem po prawej reklamującym Harley Davidson Steak Pub. Poza tym nigdzie nie ma tak jak u nas. Rozmawiam z kolegami i zazwyczaj bronię tej optycznej nędzy, tego kociokwiku, tej histerii człowieczego krajobrazu. Częściowo z przekory, ale bardziej z umiłowania badziewnych cudów ludzkiej, to znaczy polskiej, kreatywności, która mnie wprawia w osłupienie i podziw.

Jesteśmy narodem ekstremistów. Jesteśmy rewolucjonistami totalnymi. Podstawową materią komunizmu była szarość. Tak to wszyscy pamiętają. Nawet ci, którzy nie pamiętają nic. Komunizm był szary – truizm, który zatruł umysły. Więc gdy się bohatersko wyzwoliliśmy, pierwszym odruchem była wizyta w sklepie z farbami. I tak teraz wygląda moja ojczyna: jakby małpa bawiła się pędzlem. Mnie jednak to imponuje. Ta sobiepańskość, to warcholstwo, ta wolność od reguł, od estetycznej poprawności, od napomnień znawców, czasami wręcz od rozumu: bo jak na przykład nazwać świetlne reklamy przy jednej z głównych szos w kraju, które nocą migają to na zielono, to na czerwono niczym znerwicowana sygnalizacja? No jak?

W jakimś sensie jestem fanem tej dzikości serca. Fanem tych seledynowo-żółtych fasad, zamków przydrożnych, drewnianych gospód wielkości krążowników przykrytych hektarami słomy, różowych sex-shopów w szczerym polu, warsztatów samochodowych z korynckimi pilastrami na trzy piętra (tak, tak, przy wjeździe do Rzeszowa od zachodu). Odurzają mnie składy krasnali, w których pospołu stoją lwy, orły, wielbłądy, bociany i Matki Boskie, hipnotyzuje mnie ta przestrzeń, gdzie feudalne miesza się z globalnym, a babcine wioski giną w płomieniach postmoderny. Narkotyzuje mnie ta otchłań, te zaświaty pełne wieśniaków o ciężkim chodzie i spracowanych dłoniach wędrujących przez labirynty wypełnione chińszczyzną w tysięcznych kształtach i kolorach, by ją w końcu zanieść do domów i stroić te domy na podobieństwo domów w reszcie świata. W złoty plastik stroić, w srebrny, w oszukany kryształ, w chemiczną tęczę.

Mnie się to podoba, że się nie oglądamy na nic poza zaspokojeniem własnego pragnienia, że się nie dajemy ogłupić wymyślonym, obcym regułom. Że jesteśmy jak Cyganie z mołdawskiego miasta Soroki, którzy, gdy zapragnęli zamieszkać w Teatrze Bolszoj, to go sobie zbudowali, a konie do kwadrygi na frontonie uprowadzili z karuzeli. Zbudowali też sobie chińską pagodę i wiktoriański dwór i pozłocili wszystkie dachy, które lśnią tak, że widać je i w Kiszyniowie, i w Kijowie. I za to samo kocham mój kraj. Że ma odwagę i gest, i siłę stawiać na swoim. Że mu żaden architekt nie będzie mówił, jak ma wyglądać jego, znaczy mojego, kraju życie.

Byłem kiedyś w Ameryce. Bardzo mi się podobała. Wszystko jak w kinie, tylko jeszcze bardziej. Manhattan, Brooklyn, chicagowskie Uptown, chicagowska kolejka naziemna, o przęsła której masakrują się, warstwa po warstwie, policyjne radiowozy z Blues Brothers. To mnie cieszyło. Ale najbardziej cieszyła mnie amerykańska tandeta. Te bezkresne areały jedno-, dwu-, najwyżej trzypiętrówek ciągnące się po horyzont. I każda inna, każda wedle gustu, a to rokoko, a to baroko, gzymsiki, fryziki, wykusze, nadstawki, wieżyczki, pilasterki, pyloniki, balkoniki, filareczki, tympanony, plafony, galeryjki, cała historia architektury oraz encyklopedia upodobań inwestorów. Wszystko z dykty, z paździerza, z tubajforków, gipsu, tektury, z podróbki i mamidła. Cegła, kamień, beton z jakiegoś pumeksu, styropianu, ledwo lice na milimetr, a pod spodem nicość. Po co tak? A żeby buldożerom było łatwo. Bo przecież to tylko obóz, przystanek, chwilowa przerwa, pieredyszka. Zaraz trzeba to będzie porzucić i ruszyć dalej w głąb kontynentu, w bezmiar amerykańskiej przestrzeni i gdzieś tam na pustyni, na równinie, na prerii wybudować następne schronienie. Jak namiot, a raczej szałas, który się porzuca, bo namiot jednak bierzemy ze sobą. Od pierwszego wejrzenia pokochałem ten kraj. Za to, że się nie przejmuje, że w gruncie rzeczy jest czystą energią, która ma gdzieś formę. No, za barbarię pokochałem Amerykę. I za to samo kocham Polskę. Że ma gdzieś, żeby być ładna. Że jest cudnym Proteuszem strefy umiarkowanej i szuka odpowiedniego wcielenia, ale go nie znajduje i porzuca kolejne jak wąż wylinkę. I pewnie nie odnajdzie swej ostatecznej postaci nigdy. I buduje swoją tandetę niczym piękna, wielka i dzika Ameryka. Tyle że buduje ją nie z paździerza, ale z prawdziwego muru. Ponieważ Polska nie ma dokąd pójść. Nie porzuci swych budowli. Zostanie z nimi do końca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2013