Ameryka dwóch prędkości

Jak chory krzew, którego jedna (większa) część cierpi na pasożyty, druga zaś, czerpiąc życiodajne soki z rosnącego w sąsiedztwie potężnego drzewa, trzyma się krzepko, Ameryka Łacińska rozpada się powoli na dwa organizmy, żyjące w innym rytmie.

25.01.2004

Czyta się kilka minut

Gdyby stanąć na pograniczu Panamy i Kolumbii - na styku dwóch umownie podzielonych Ameryk: Południowej i Środkowej - i spojrzeć “w dół", widok może budzić grozę i zwątpienie. Autorytaryzm, narkotyki, przestępstwa pospolite i polityczne, konwulsje rządów, demonstracje, a zwłaszcza gigantyczna korupcja, otoczona morzem nędzy i populizmu. Co stało się z kontynentem wiecznej nadziei, który jeszcze przed 10 laty nie bez powodu szczycił się powrotem do cywilnych rządów i politycznej stabilności, opanowaniem inflacji i rosnącym dobrobytem? Kontynentem, o którego przyszłości dyskutowało w minionym tygodniu w meksykańskim Monterrey 34 przywódców obu Ameryk [patrz komentarz na stronie 3 - red.]?

"Lepiej wyjedźcie!"

Wędrówkę zacznijmy od Wenezueli, ojczyzny twórcy niepodległości Ameryki Południowej Simona Bolivara. I naftowego eldorado, które rządy Hugo Chaveza, byłego wojskowego i puczysty, pogrążają w nieustającym fermencie starć zwolenników i przeciwników kontrowersyjnego prezydenta. Przyjaciel Fidela Castro, którego prześciga długością przemówień i skalą obietnic bez pokrycia, Chavez wyznaje zasadę niepodzielności władzy, w przenośni i dosłownie: komu nie podoba się operetkowy styl jego rządów, niech wynosi się z kraju, nim spotka go nieszczęście. Rady tej posłuchało już kilku liderów opozycji, wybierając azyl w innych latynoamerykańskich państwach.

A jak było wcześniej? Pracujące pełną parą szyby naftowe Maracaibo, przepastne tankowce stojące w kolejce na redzie portu La Guaira i setki miliardów dolarów płynące do państwowego skarbca. A stamtąd prosto do kieszeni elity: magnatów otoczonych niewyobrażalnym zbytkiem, którzy na przyjęcie urodzinowe sprowadzali jednego z najsłynniejszych tenorów świata za, bagatela, pół miliona dolarów. Hacjendy i pałace, a wokół rosnące slumsy Caracas, przyczepione do otaczających stolicę gór jak gniazda dzikich ptaków, które w każdej chwili mogą spaść na miasto, bezwzględne i żarłoczne.

Droga Chaveza do pałacu prezydenckiego nie była dziełem ani przypadku, ani jednorazowego zbiorowego szaleństwa. Poprzedziło ją pół wieku rządów dwóch zmieniających się na przemian partii, które stworzyły iluzję państwa powszechnego, opartego na petrodolarach dobrobytu, a przede wszystkim dały przyzwolenie na niebotyczną korupcję, która przeżarła struktury władzy. Nic dziwnego, że między innymi przy pomocy “hawańskich rozwiązań" (w rodzaju “zabrać-rozdać") Chavez przekonał biednych, iż jest reprezentantem ich roszczeń i karzącą ręką sprawiedliwości.

Dziś, po kilku latach jego rządów, nawet najbardziej łatwowierni dostrzegają, że ta droga prowadzi donikąd. Głos rozsądku podpowiada, że za jakiś czas, może niezbyt odległy, worek z prezentami pokaże dno i będzie jak dawniej - tyle że w zrujnowanym kraju. Prezydent traci popularność, ale uważając sondaże za wymysł burżuazyjnej propagandy, kurczowo trzyma się władzy. Wierzy wyłącznie we własne słowa, które co tydzień z telewizyjnych ekranów kieruje do narodu. “Jest dobrze, a będzie lepiej" - zapewnia w siódmej godzinie przemówienia, wymachując na dowód panującej obfitości kolbami kukurydzy. A Wenezuela powoli umiera.

Brama do piekła

W sąsiedniej Kolumbii przemoc - morderstwa i porwania - stała się elementem codzienności. Rzekomo w imię wolności i sprawiedliwości terroryści z Rewolucyjnych Sił Zbrojnych (FARC) nie szczędzą nikogo, od generała i gubernatora po urzędnika czy nauczyciela. Jest tylko kwestia ceny. O przyczyny krwawych porachunków, których ofiarami stają się zwykli przechodnie, nikt już nie pyta. Wszystko się pomieszało. Tu rząd, tam lewicowe bojówki i prawicowi “stróże porządku", bohaterowie dziś, jutro ciemiężyciele, a wszystko w sieci narkotykowego biznesu. Międzynarodowe organizacje bezradnie pochylają głowę nad uciemiężoną Kolumbią. Kolejne misje mediacyjne odwiedzają zbolały kraj i co rusz tli się iskierka nadziei, którą prędzej czy później gasi seria z kałasznikowa. Pesymiści mówią, że taki już jest język kolumbijskich negocjacji i ostateczny argument, po którym następuje cisza pogrzebowego przemarszu.

Kokainowe szaleństwo w połączeniu z żądzą władzy to zapowiedź piekła, które już dziś zmusza tysiące mieszkańców Kolumbii do szukania nowej ojczyzny. Exodus Kolumbijczyków budzi przerażenie okolicznych krajów, bo w ślad za nim ciągną emisariusze narkotykowych karteli z Cali i Medelin. O porachunkach kolumbijskich gangów słychać coraz głośniej w Meksyku i Panamie, Kanadzie i USA. “To straszne, co przeżywamy" - mówi ze łzami w oczach córka znanego przedsiębiorcy, który umknął z kraju z oszczędnościami nim dopadli go fachowcy od okupów. “Wszędzie traktuje się nas jak złoczyńców. Na granicy jesteśmy rewidowani i poddawani upokarzającym przesłuchaniom. Tak się nie da żyć!".

Przed blisko dwoma laty Kolumbia wybrała nowego prezydenta. Alvaro Uribe jest niewysoki i ma wygląd nieśmiałego intelektualisty. Pod twarzą profesora ekonomii kryje się jednak niezłomny charakter i upór maratończyka. Wzorem amerykańskich prezydentów Uribe rozpoczyna dzień przebiegając kilkanaście kilometrów. Nikt nie wątpi, że wojna, którą wypowiedział terrorowi, jest szczera. Władza Uribe kończy się jednak tam, gdzie zaczyna dżungla i góry, a te zajmują 75 proc. kraju. Od czasu do czasu helikoptery lądują w trudno dostępnym terenie i przeczesują gąszcz w poszukiwaniu partyzantów i ich więźniów. Niekiedy dochodzi do potyczki. A że coraz częściej ofiarami padają zakładnicy, więc ich rodziny proszą o zaniechanie akcji. Wolą płacić. Rząd rozkłada ręce i tłumaczy, że wykorzenienie terroru wymaga poświęceń, a przede wszystkim wiary. Ale czy po 40 latach wojny domowej można zachować wiarę?

Andyjska fala

Patrząc na Ekwador, kraj wulkanów i wielkich kultur indiańskich, świat struchlał. Oto po latach rządów elity politycznej społeczeństwo oddało głosy na Lucio Gutierreza, młodego wojskowego, który wcześniej odsiadywał wyrok za próbę puczu. Czy krajem demokratycznym może władać ktoś, kto złamał konstytucję? Okazuje się, że tak, a przykład Wenezueli dowodzi, że taka prezydentura nie musi być epizodem.

Gutierreza, podobnie jak innych populistycznych liderów, dla których realia nie stanowią hamulca w składaniu obietnic, wyniosła fala protestu przeciw niemożności władz, egoizmowi elit i korupcji. Zarzuty stare jak świat. Ale cierpliwość milczącej indiańskiej większości społeczeństwa dobiegła kresu. Bo jak żyć w kraju, gdzie afera goni aferę, a kataklizmy z regularnością monsunowych opadów pozbawiają ubogich plonów i dachu nad głową?

Gutierrez nie kryje sympatii dla Castro i Chaveza. Zapewne też marzy mu się wieloletnia kadencja i cisza podczas parlamentarnych debat. Ale “powtórka z Kuby" jest anachronizmem, a miliardowe rezerwy ze sprzedaży ropy pobożnym życzeniem. Prezydent wie też, że bez zachodniego kapitału reformy są mrzonką. Toteż stroi się w demokratyczny frak i - skoro dla kraju nie da się nic zrobić - pragnie zostać przynajmniej członkiem rodziny wielkich przywódców. Jeszcze przed kilkoma laty jego kariera wzbudzałaby zapewne niesmak, może nawet protest. Ale dziś, w dobie trybunów, którzy bez opamiętania biczują elity?

Populizm jest jak epidemia, której nie może powstrzymać żaden kordon sanitarny. Toteż chwieje się władza popularnego jeszcze niedawno Alejandro Toledo w Peru, w którym strajk goni strajk. Szczycący się indiańskimi korzeniami Toledo wspiął się na wyżyny w wyniku powszechnego protestu przeciw skorumpowanym i autokratycznym rządom Alberto Fujimoriego, który z japońską precyzją wdeptał w ziemię lewacką organizację terrorystyczną “Świetlisty Szlak", ale nie znalazł już siły ani woli, by reformować kraj. Dziś Toledo sam stoi przed widmem rewolty, bezradny wobec problemów społecznych Peru.

Z kolei w Boliwii polityczno-społeczne tąpnięcie okazało się dla świeżo upieczonego prezydenta Gonzalo Sancheza de Lozada wstrząsem śmiertelnym - na szczęście tylko w przenośni. W obawie o swój los Sanchez umknął z rodziną przed rozwścieczonym tłumem do Miami. Widziany z odległości tysięcy kilometrów rozwój wypadków w Boliwii może przypominać dom wariatów, w którym nie myśląc o obiedzie pacjenci pożerają na śniadanie kucharza. Oto wybrany demokratycznie prezydent najuboższego kraju Ameryki Łacińskiej, który przed laty, jako minister, zasłynął z doprowadzenia gospodarki do 4-procentowego wzrostu, a finanse państwa do nieznanej dotąd stabilizacji, ogłosił narodowy plan eksportu gazu do Meksyku i USA, którego wartość sięgała 6 mld dolarów. Część dochodów planowano przeznaczyć na zrekompensowanie nieuniknionych strat, powstających przy likwidacji upraw narkotykowych liści koka, potępianych przez społeczność międzynarodową.

Ale zamiast słów uznania - oczywistych, wydawałoby się, gdy przed biednym społeczeństwem pojawia się szansa poprawy - ludowi przywódcy i mafijni związkowcy kontrolujący uprawę surowca do produkcji “białego proszku" wypowiedzieli wojnę szefowi państwa. Za pretekst posłużyła decyzja o transporcie gazu przez najbliższy (chilijski) port, gdy Chile to “historyczny wróg", który... 125 lat temu odebrał Boliwii dostęp do oceanu. Gdyby nie 70 ofiar rozruchów - populistyczny lider kokainowych producentów Evo Morales obciąża tym obalonego prezydenta - a także związki zbuntowanych z narkotykowymi gangami z Peru i Kolumbii, konflikt przypominałby groteskę. Jednak zmuszenie do rezygnacji demokratycznego prezydenta i oddanie kraju na pastwę kokainowych organizacji, sprzymierzonych z rzekomymi obrońcami ludu, to nie żart. To prognostyk dla innych rządów regionu.

Potęga żebrakiem

Droga z ośnieżonych szczytów Boliwii do najbardziej europejskiej metropolii Ameryki Łacińskiej, Buenos Aires, wiedzie przez pampę. Puśćmy wodze wyobraźni: oto bezkresną równiną zamieszkiwaną przez stada bydła i pilnujących je gauchos jedzie ociężale pociąg. Parowóz ciągnie wytrwale skład, wydając donośny gwizd. Czyżby obwieszczał nową erę? Pociągiem do stolicy zmierza młoda, urodziwa kobieta. Jej nazwisko nie mówi jeszcze nic, ale wkrótce Evita Duarte, później Perón, stanie się bożyszczem tłumów i pierwszą damą Argentyny, a ruch założony przez nią i Juana Domingo Perona przeżyje legendę twórców. Mało kto pamięta dziś o źródłach justycjalizmu, czyli Partii Sprawiedliwości. Zmieniły się realia, pozostał mit Evity, obrończyni ubogich. To do tych skojarzeń odwołał się zwycięzca argentyńskich wyborów prezydenckich Nestor Kirchner, wcześniej skromny gubernator najbardziej oddalonej na południe prowincji.

Przed półtora rokiem Argentyna, aspirująca do grona potęg ekonomicznych świata, przeżyła załamanie, o którym następne pokolenia będą się uczyć z podręczników. Wykształcone społeczeństwo, wysublimowana kultura i bogactwa naturalne nie powstrzymały upadku, który ponad połowę społeczeństwa skazał na ubóstwo i zranił dumę narodu uważającego się za elitę kontynentu. Argentyna, żywiciel połowy globu, ze stolicą, w której premiery filmów odbywają się równocześnie z nowojorskimi - żebrakiem świata? Fakty mówią za siebie. Kolosalny dług (ponad 100 mld dolarów), zamknięte banki, zmieniający się z dnia na dzień prezydenci, zrabowane oszczędności i koniec mitu najbardziej rozwiniętego kraju Ameryki Łacińskiej.

Żeby zrozumieć istotę tej katastrofy, nie wystarczy odwołać się do wskaźników ekonomicznych, które jeszcze w przededniu krachu zyskiwały uznanie fachowców. Argentyna dogorywała od dawna, a na agonię złożyły się błędy ekonomiczne (np. uparcie utrzymywany parytet w stosunku do dolara) i czynnik ludzki: w sferze etyki elity finansowe i polityczne Argentyny nie różniły się od skorumpowanej arystokracji wenezuelskiej czy ekwadorskiej.

Eksport drożejących produktów argentyńskich od lat spadał na łeb na szyję, rezerwy topniały, bankructwa firm i afery finansowe stawały się chlebem powszechnym, ale stołeczny jet set bawił się dalej. Fortuny z “szarej strefy", lokowane w zagranicznych bankach i luksusowych willach budowanych w pobliskim urugwajskim kurorcie Punta del Este, bale w stylu Ludwika XIV, wyścigi prywatnych jachtów i samolotów, rauty, konkursy piękności...

Buenos Aires tętniło nocnym życiem, ale organizm był chory. Zawał przyszedł jak zwykle nieoczekiwanie. Kto mógł, a mogli ci, co mają więcej, ratował się ucieczką. W ciągu kilku dni w bankach urugwajskich najbardziej przedsiębiorczy Argentyńczycy ulokowali kilka miliardów dolarów. Zamrożenie kont przez niewypłacalne banki dotknęło głównie średniaków. Z dnia na dzień stracili wszystko: pieniądze, pracę, nadzieję. Przed konsulatami wielu krajów ustawiły się kilometrowe kolejki przyszłych emigrantów. Emigrantów z kraju, który powstał z setek tysięcy europejskich osadników.

Kiedy rozjuszone tłumy przed pałacem prezydenckim Casa Rosada przy akompaniamencie bicia w garnki zażądały ustąpienia prezydenta de la Rua i zwarły się z policją, stało się jasne, że Argentyna nie będzie już nigdy pogodna i frywolna. Dziś kraj łapie drugi oddech, wierząc, że nowy szef państwa wesprze upadłe klasy średnie, bez których stabilność będzie w niebezpieczeństwie. Może dlatego, w obawie przed niszczącą siłą rewindykacji i armią, Kirchner w pierwszym dniu urzędowania odwołał wielu starych dowódców, awansując lojalnych sobie oficerów. Wygrał też próbę sił z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, którego drakońską kurację naprawy gospodarki po prostu odrzucił. “Przed trzema laty byłem lekarzem w prywatnej klinice - wspomina 40-letni mieszkaniec stolicy.

- Szpital zamknięto, bo ludzie nie mieli czym płacić. Oszczędności diabli wzięli. Znalazłem się na dnie. Jak wielu kolegów, zacząłem zbierać makulaturę. Ale jest szansa, że wrócę do zawodu. W końcu to Argentyna, podobno najgorsze mamy za sobą. A jak nie? Mam włoski paszport".

Brazylijska skamielina

Droga z lotniska do centrum brazylijskiego Saő Paulo liczy kilkadziesiąt kilometrów. Trudno nie zorientować się, że wjeżdżamy do jednego z gigantów światowego przemysłu. Ciągnące się wzdłuż autostrady fabryki największych międzynarodowych koncernów to wizytówka miasta-molocha. Tu się pracuje, a po pracy znów pracuje. Ogromna część dochodu narodowego Brazylii powstaje w Saő Paulo. Kiedy jednak zapytamy o skojarzenia, jakie wywołuje Brazylia, dowiemy się, że to kraj karnawału, piłki nożnej i faveli (dzielnic biedy). Dziś do listy tej dodać można robotniczego prezydenta, którego wybór przyprawił światowe banki o gęsią skórkę. Czy uzna dług zagraniczny, czy podniesie podatki, czy przegoni zagraniczny kapitał, upaństwowi lub rozda wszystko biednym, którzy oddali głosy na brodatego związkowca licząc, że odtąd będą jeść więcej niż miskę czarnej fasoli?

Prezydent Luiz Inacio Lula da Silva lubi, kiedy mówi się o nim “brazylijski Wałęsa". Na robotniczym pochodzeniu podobieństwa jednak się kończą. Brazylia od 20 lat cieszy się demokratycznym systemem, a rynkowa gospodarka istnieje niemal od zawsze. Być może nie jest to model, który zasługuje na ślepe naśladownictwo; być może zbyt dużo w nim improwizowanej samby, a nie dość dyscypliny. Ale taka jest Brazylia: nawet jak jest źle, gdy wydatki puchną, waluta mdleje, a lud żąda więcej, przychodzi karnawał, czas zapomnienia i pojednania. Nawet najbardziej radykalne rewolucje prędzej czy później kończyły się tu festynem.

A jednak wybór Luli złamał tę niepisaną zasadę, że po wyłączeniu telewizora wszystko wraca do normy. Coś się zmieniło, coś pękło: wiara, że rasowy polityk w garniturze od Armaniego, o nienagannych manierach i po dwóch, najlepiej amerykańskich, fakultetach, może skruszyć skamieniałą strukturę społeczną, która daje szansę ubogiemu wyłącznie wtedy, gdy ma talent do kopania piłki. Białe plaże Copacabany czy Ipanemy w Rio nadal pełne są następców Ronaldo lub Zico. To tam, na prowizorycznych boiskach, a nie w szkołach i na uniwersytetach kształcą się przyszłe brazylijskie gwiazdy, uwielbiane przez tłumy i prasę - i, co najważniejsze, po królewsku wynagradzane.

Paradoksalnie człowiekiem, który przekonał Brazylijczyków do głosowania na radykalnego kandydata, był ustępujący prezydent Fernando Henrique Cardoso - uznany socjolog o bliskich socjalizmowi ideałach, którego dwie kadencje dowiodły, że tradycja społecznego rozwarstwienia jest wciąż święta. Inacio Lula pokazał już jednak, że wbrew czarnym przepowiedniom wie, jak funkcjonuje świat powiązań politycznych i gospodarczych, w których nie może zabraknąć latynoamerykańskiego giganta. Puszcza wprawdzie oko do Fidela i poklepuje Chaveza, pręży muskuły przed USA, jak przystało na regionalne mocarstwo, ale nie zapomina, że bez sympatii Białego Domu nie uda się spełnić nawet drobnej części żądań wyborców.

Jest niemal pewne, że rządy “robotniczego prezydenta" uświadomią Brazylijczykom, iż - wbrew oczekiwaniom - nadzieja na szybkie polepszenie bytu milionów ubogich jest złudna. Uruchomione przez Lulę programy socjalne to chwilowe zatrzymanie krwotoku przy pomocy opaski uciskowej. Wśród elit coraz powszechniejsza jest świadomość potrzeby strategicznych zmian, ale wieloletnie inwestycje w najuboższych wymagają uporu i cierpliwości, a tych brak. Jeśli więc wysiłki Luli po raz kolejny przyniosą rozczarowanie, może się okazać, że ludzie zapragną kolejnej telenoweli. Tyle tylko, że w wojskowym mundurze.

Mexican way of life

Kiedy w 1992 r. podpisywano traktat, który włączał Meksyk do wspólnego rynku USA i Kanady, wielu wróżyło katastrofę, nawet upadek meksykańskiej gospodarki. Czyż bowiem mogą współpracować na równych prawach dwa systemy, które dzieli epoka technologicznego rozwoju, nie mówiąc o różnicach w kulturze i mentalności? Miniona dekada udowodniła, że obawy - mimo problemów rolnictwa, które zresztą nigdy nie kwitło - były płonne. Dochód narodowy strzelił w górę. Powstały tysiące firm produkujących na rynek wewnętrzny i północnoamerykański, a kilka milionów młodych Meksykanów znalazło zatrudnienie (za godziwą płacę) i doświadczenie w nowoczesnych metodach produkcji i zarządzania.

To prawdziwa rewolucja, wyrażająca się nie tylko w statystykach. Oto być może po raz pierwszy od uzyskania niepodległości Meksyku przeciętny obywatel otrzymał szansę na realizację zawodowych i rodzinnych ambicji nie na wymuszonej emigracji do Kalifornii, lecz u siebie. I nie jako uliczny zamiatacz czy pomoc domowa, lecz technik samochodowy, spawacz, laborant lub informatyk. Dziś meksykańscy specjaliści stoją już na twardym gruncie. Wyrośli w latynoskiej kulturze, ale z amerykańską technologią w kieszeni, nadzorują produkcję filii międzynarodowych koncernów w Hondurasie, Salwadorze czy Panamie.

Przeciwnicy wiązania Meksyku z USA i Kanadą wiedzieli, że gospodarcza integracja z państwami o rozwiniętych systemach demokratycznych nie zatrzyma się na bramach przedsiębiorstw. Może właśnie obawa przed politycznymi skutkami spędzała im sen z oczu bardziej niż wizja rozpadu anachronicznej gospodarki? Przedstawiciele rządzącej od lat 20. XX wieku Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej - która wmawiała ludziom, że jako jedyna reprezentuje interesy wszystkich obywateli - argumentowali, że Meksyk nie dorósł do obcych wzorców. Ponadto, czyż prosty lud nie potrzebuje silnego obrońcy przed zakusami imperialistów? Mylili się. Upadek władzy PRI otworzył nową epokę politycznego rozwoju Meksyku. Dziś nikt nie wątpi, że prezydent Vicente Fox dzierży ster pewną ręką, a coraz więcej obywateli przekonuje się, że pomyślność trzeba budować razem z USA, a nie wbrew nim.

Na sukcesy Meksyku nie bez zazdrości zerkają południowi sąsiedzi. Jeszcze przed 10 laty Ameryka Środkowa stała w ogniu wojen domowych i konfliktów granicznych; być może nie ma innej części tego kontynentu, która rozumiałaby tak silnie wagę pokoju, demokracji i praw człowieka. Środkowoamerykańscy przywódcy zaakceptowali, choć nie bez trudu, jeszcze jedną prawdę, którą tradycja niekończących się sporów do tej pory odrzucała: że ich niewielkie państewka tylko razem mogą budować dostatnią przyszłość. Kraje tego regionu mają nad innymi jeszcze jedną przewagę: znają koszty rewolucyjnych eksperymentów, jakie ruch sandinowski zafundował mieszkańcom Nikaragui.

Ameryka Środkowa patrzy prosto przed siebie, zmierzając meksykańską drogą ku umocnieniu wewnętrznej demokracji i integracji regionalnej oraz z USA. Droga do nowoczesności i dobrobytu nie jest krótka ani prosta, i wiedzie po obszarach, które nigdy nie były odwiedzane. Niekiedy, gdy złapie zadyszka, zmusza do przystanku. Ale to droga rzeczywistego postępu, cokolwiek pod tym słowem rozumieć.

***

Ameryka Łacińska, choć podzielona, wciąż tworzy wspólnotę historii i kultury. Rysa pogłębia się jednak: tu populizm w sosie zużytej, socjalistycznej frazeologii i podgrzewana walka klas - tam wolny rynek, integracja i stabilność. Czy oznacza to rychłe rozstanie? Czy też historia znów zatoczy koło i po okresie kosztownych eksperymentów południe wróci na drogę rozwoju? Wiele zależy od Waszyngtonu, który - dziś zajęty wojną z terroryzmem - jutro być może wróci do idei Wspólnego Rynku Obu Ameryk. Tylko czy zarażeni antyjankeską i antyliberalną chorobą politycy w Brasilii, Buenos Aires i Caracas dostrzegą szansę?

RYSZARD SCHNEPF jest historykiem-latynoamerykanistą, wykładowcą UW. W latach 1991-96 ambasador w Urugwaju i Paragwaju, w rządzie Jerzego Buzka wicedyrektor departamentu spraw zagranicznych w Kancelarii Premiera, obecnie ambasador w krajach Ameryki Środkowej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2004