Warszawskie spotkanie

Oglądałem świat nie własnym, naiwnym, nieuprzedzonym okiem, ale okiem czarodzieja, który wdarł się do mojej podświadomości, do władzy czucia.

12.08.2007

Czyta się kilka minut

Antonioni i Andrzej Słowicki. Warszawa 1975 r. Fot. Archiwum A.Słowickiego /
Antonioni i Andrzej Słowicki. Warszawa 1975 r. Fot. Archiwum A.Słowickiego /

Wielkich traktowaliśmy z nabożeństwem. Im więcej bałaganu i paskudztwa wokół, tym większy wysiłek, aby przynajmniej to, co od nas zależy, pozostawić na swoim miejscu, zachować hierarchię i porządek rzeczy. Kino miało wówczas tę pozycję, że uznani przez nas za największych: Bergman, Fellini, Antonioni, Bu?uel, Visconti, Kurosawa, a z ich dziełami obcowaliśmy przecież często, wchodzili do tego areopagu na równych prawach z mistrzami muzyki, malarstwa, literatury. Możliwość spotkania z nimi, choćby tylko poprzez dzieła, była świętem. A spotkanie osobiste?...

Wybaczy mi Janusz Zaorski, że powtórzę opowiedzianą kiedyś przez niego anegdotę. Otóż znalazł się on był na festiwalu w Taszkiencie. Gościem honorowym był Michel­angelo Antonioni. Podczas pożegnalnego bankietu nasz młodziutki wówczas reżyser pomyślał sobie, że to już ostatnia okazja, żeby osobiście wyrazić Mistrzowi uwielbienie. Wypił kieliszeczek dla kurażu i we wrednie obcym języku ułożył krótką przemowę. Dlaczego jednak jej nie poprawić? Po drugim koniaczku poszło jeszcze lepiej. Na tym jednak nie skończyło się ulepszanie tej jedynej w życiu szansy. Po następnym i następnym podejściu ruszył wreszcie ku Mistrzowi i słowa "Mister Antonioni!" wspomógł energicznym ruchem ręki z kciukiem strzeliście wymierzonym ku górze. Zadanie zostało spełnione.

Takie możliwości pojawiały się również i w kraju. Najczęściej dzięki działalności Dyskusyjnego Klubu Filmowego "Kwant", jednej z najżywszych instytucji kulturalnych pod tą szerokością geograficzną. Sobie tylko znanymi sposobami potrafił Andrzej Słowicki, założyciel i wieloletni prezes Klubu, zapraszać znamienitych gości. Nie spośród gwiazd, ale spośród wybitnych twórców kina. Ekscytujące były spotkania z Miklósem Jancsó, Istvanem Sabó, Jiřim Menzlem, Andrzejem Wajdą, nieco później - twórcami kina i literatury iberoamerykańskiej, wśród nich - Julio Cortazarem. Wiadomość, że gościem ma być Antonioni, zelektryzowała w 1975 roku nie tylko kinomanów. Jak i przy innych okazjach przedstawiono pełną retrospektywę twórczości włoskiego reżysera, przeglądowi towarzyszyło seminarium: obszerne wystąpienia wygłosili m.in. Maria Kornatowska, Aleksander Jackiewicz, Konrad Eberhardt, Rafał Marszałek i niżej podpisany. Gdy okazało się, że mistrz przywozi z sobą najnowszy, ciepły jeszcze od stołu montażowego, publicznie nigdzie niepokazywany film, zainteresowanie publiczności tym bardziej wzrosło. W latach 60. i na początku 70. przed kinami, w których wyświetlano filmy ekskluzywnego artysty, pojawiały się przecież długie kolejki, koniki zbierały swoje żniwo. W ten sposób w warszawskim klubie studenckim odbyła się światowa prapremiera filmu "Zawód reporter".

Spotkanie twórcy z publicznością po zakończeniu projekcji było dość zaskakujące. A właściwie, zaskakujące tylko wobec oczekiwań, a nie naturalnych reakcji na wciąż eksperymentujący i trudny w odbiorze sposób opowiadania Antonioniego. To są filmy do oglądania wielokrotnego, nawet po dziesiątym razie zawsze odkryje się coś nowego, wcześniej niewidocznego. Potrafią od razu zachwycić, ale ich sens odsłania się i układa z wolna, zbierając kolejne doświadczenia. Sens? - właściwie sensy, zawsze otwarte, niepewne, jak nigdzie indziej migotliwe. Krytycy podczas tej dyskusji milczeli - wiedzieli przecież, że twórcę interesuje przy takiej okazji przede wszystkim kontakt z publicznością, wszak tu właśnie znalazł swoją publiczność, tę, na którą chciałby liczyć. Ale były różne głosy, pamiętam na przykład jegomościa, który zapytał, dlaczego ostatnie filmy są o tyle gorsze od poprzednich, a właściwie coraz to gorsze. Antonioni się nie obraził, co przy dzisiejszej nerwowości twórców, jakże mało odpornych na krytykę, wszak może ona przełożyć się na dane rynkowe, wygląda niemal egzotycznie. Odparł tylko: skoro Pan tak sądzi... Ze smutkiem, to prawda, i widocznym rozczarowaniem.

Następnego dnia, podczas przyjęcia we włoskiej ambasadzie przełamałem "kompleks Zaorskiego". Z nieukrywaną emocją, w gorących słowach opowiedziałem Antonioniemu o swoich wrażeniach. I wzruszająca była radość, jaką mu sprawiło moje wyznanie. Przecież wiedział, lepiej niż ktokolwiek inny, co stworzył. A jednak był niepewny, niespokojny, dzieło spełnia się dopiero w oczach widza.

Nie miałem wątpliwości. Podczas tamtej projekcji szczególnie zachwyciło mnie rozpaczliwe, samobójcze zakończenie ze słynną sceną, kiedy kamera niezmiernie wolnym ruchem transfokatora przez całe siedem minut wychodzi przez okno i kratę na placyk, gdzie nic na pozór się nie dzieje, a z tyłu niewidoczny Jack Nicholson oczekuje, aż pojawią się zabójcy. Dziś ta scena jest już legendą kina, a przecież po pierwszym jej obejrzeniu było jasne, że tak się stać musi. Wkrótce przyszło mi doświadczyć, jak wielką ma siłę oddziaływania.

Wkrótce, to znaczy po kilku latach. Wraz z przyjaciółmi znalazłem się w niewielkim miasteczku na afrykańskim wybrzeżu. Po południu zostawiliśmy łajbę w marinie i poszliśmy szwendać się po miasteczku. Było ciepło, ale nie upalnie, po prostu rozkosznie, senne, egzotyczne dla mnie miejsce, a jednak skąd ten niepokój, właściwie głęboki smutek? Tak silne odczucie, że wracałem do tego pytania. I znowu po kilku latach uświadomiłem sobie, że to ta sama atmosfera, ten sam placyk, gdzie pod meczetem wygrzewa się samotny żebrak, że - słowem - oglądałem świat nie własnym, naiwnym, nieuprzedzonym okiem, ale okiem czarodzieja, który wdarł się do mojej podświadomości, do władzy czucia.

Michelangelo Antonioni był później raz jeszcze w Warszawie. Przyjechał, częściowo już sparaliżowany, na oficjalną tym razem premierę "Po tamtej stronie chmur", jakże pamiętnego filmu, który nakręcił z pośredniczącą pomocą Wima Wendersa, świetnego artysty i mądrego człowieka, który chciał się jeszcze czegoś nauczyć. I nauczył się - po tej praktyce nakręcił "Lisbon Story", z pewnością jeden z najlepszych swoich filmów. Wzruszające i miło zaskakujące było to doświadczenie w 1996 roku: inna przecież już publiczność, choć zapewne i weterani byli tu licznie obecni, pojawienie się sędziwego Artysty przywitała wielominutową owacją na stojąco. Tak jak się należy. Z wdzięczności.

Prof. dr hab. Andrzej Werner jest historykiem literatury i filmu, krytykiem, autorem licznych książek. Ostatnio opublikował m.in. "To jest kino" (1998) i "Wysoko, nie na palcach. O pisarstwie Jana Józefa Szczepańskiego" (2004).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2007