W oczekiwaniu na miłość

Kościół i rozwiedzeni: Marta została zdradzona przez męża, gdy starali się o dziecko. Mimo prób przebaczenia i pojednania mężczyzna odszedł. "Chciałabym kiedyś mieć rodzinę - mówi 30-letnia kobieta. - Ale nie chciałabym być wykluczona z Kościoła". Oto jej opowieść.
/fot. KNA-Bild /
/fot. KNA-Bild /

Poszłam do spowiedzi. Powierzyłam kapłanowi moją historię. Zapytał, czy czuję się winna. "Oczywiście!" - odpowiedziałam. I wtedy usłyszałam jego stanowczy głos: "Nie wolno ci mieć poczucia winy!". To mi bardzo pomogło, poczułam, że Kościół mnie wspiera.

Ale czy będzie mnie wspierał, jeśli znowu się zakocham?

Walczyliśmy o ten związek

Poznaliśmy się na imprezie jeszcze w podstawówce. Piotr - jak później opowiadał - zakochał się we mnie, a ja mu powiedziałam: "Albo się odkochasz, albo ja zakocham się w tobie". I... zostaliśmy przyjaciółmi.

Zdaliśmy do tego samego liceum. Przez cztery lata ciągle byliśmy razem: w szkole (siedzieliśmy w pierwszej ławce), na imprezach i spacerach, w kinie i kościele. Po dwóch latach przyjaźni, któregoś wieczoru zadziałały hormony: pocałowaliśmy się. Wiedzieliśmy już, że jesteśmy parą. I wiedzieliśmy, że chcemy być ze sobą, bardzo blisko.

Po maturze dostaliśmy się na studia w różnych miastach. To był trudny czas, źle go wspominam. Nie mieliśmy dostępu do internetu, na komórki nie było nas stać. Codziennie listy. On nie miał telefonu na stancji, wysyłałam mu karty telefoniczne, żeby dłużej mógł ze mną rozmawiać. Okropna, wyrywająca serce tęsknota. Co miesiąc jeździliśmy do siebie. Jednak światy, w których żyliśmy, coraz bardziej nas od siebie oddalały. Zrywaliśmy, spotykaliśmy się z innymi, ale w końcu zawsze do siebie wracaliśmy. Walczyliśmy o ten związek.

Co z czystością

Kiedy pomyśleliśmy, że musimy być razem? Po maturze. Wtedy pierwszy raz się zaręczyliśmy - pierwszy raz, bo nikomu o tym nie powiedzieliśmy. Dostałam od niego złoty pierścionek, a on ode mnie srebrną obrączkę. Byliśmy przekonani, że jesteśmy dla siebie stworzeni.

Do wiary i naszego bycia w Kościele podchodziliśmy bardzo poważnie: razem uczestniczyliśmy w Mszach, spowiadaliśmy się, przystępowaliśmy do Eucharystii, w liceum przeszliśmy przez doświadczenie ruchów charyzmatycznych. Co z czystością przedmałżeńską? No cóż, to był dla nas problem. Można w niej żyć rok, dwa, ale my byliśmy ze sobą tyle lat! Jeszcze w liceum spieraliśmy się o to z katechetą, a w końcu wybraliśmy naszą interpretację: jeśli się kochamy i chcemy być ze sobą przez całe życie - a przecież chcieliśmy! - to możemy być ze sobą fizycznie.

Wątpliwości i poczucie winy pojawiały się w nas - stąd spowiedź. Gdy wreszcie wyznaczyliśmy datę ślubu, podjęliśmy decyzję o przeżyciu ostatnich tygodni przed powiedzeniem sobie sakramentalnego "tak" w czystości.

Żelazna para

Skończyliśmy studia i zamieszkaliśmy razem. Mimo braku pieniędzy - bo tkwiliśmy na najniższych szczeblach zawodowych hierarchii - byliśmy szczęśliwi. Nie mieliśmy oporów przed życiem na "kocią łapę". Więcej: uważam, że za późno ze sobą zamieszkaliśmy. Ja wiedziałam jedno: ślub jest dla mnie zbyt ważną decyzją, żeby się na niego szybko decydować. Najpierw chcieliśmy nauczyć się żyć ze sobą w codzienności.

Rodzina, przyjaciele i znajomi postrzegali nas jako "żelazną parę" - ludzi, którzy przeszli przez rozmaite kryzysy i już zawsze będą razem. My też tak na siebie patrzyliśmy. Po dwóch latach się zaręczyliśmy - tym razem przy rodzicach. Rok później wzięliśmy ślub. I zarówno w trakcie uroczystości, jak i długo po niej czuliśmy, że to była najlepsza decyzja naszego życia. Mówiliśmy to wszystkim, mówiliśmy też sobie i oboje byliśmy o tym przekonani. To tak, jakbyśmy w rutynie dotychczasowego bycia razem i w ubocznych skutkach tzw. docierania się doświadczyli mocy płynącej z przysięgi małżeńskiej, którą złożyliśmy sobie wobec Boga...

Przed ślubem każda nasza kłótnia obarczona była ryzykiem, że jedno z nas wyjdzie i zamknie za sobą drzwi. Po ślubie okazało się, że wprawdzie kłócić się pewnie nie przestaniemy, ale szybciej i łatwiej znajdujemy kompromis, bo złożyliśmy sobie przysięgę. Czułam, że jestem bardziej bezpieczna, uczciwsza, odpowiedzialna; że weszłam na jeden z najwyższych poziomów bycia razem z drugim człowiekiem. Kochałam i byłam kochana, okazywaliśmy to sobie na każdym kroku. Wspieraliśmy się nawzajem. Byłam szczęśliwa...

Czy on był? Mówił, że jest, a ja to czułam. Ale widocznie, w którymś momencie przestał być.

Piotr się szarpał

Początkowo niczego się nie domyślałam. Często wyjeżdżał. Wracał inny. Coraz trudniej było nam się porozumieć. Myślałam, że to przez pracę.

To był piątkowy wieczór. Powiedział, że się zakochał, że walczył z tym uczuciem, że nie potrafi wybrać... Wydawało mi się, że jestem we śnie, i to we śnie kogoś innego... Szok, niedowierzanie i kotłujące się w głowie pytania: Dlaczego ja?! Jak to się stało? Co teraz będzie?

Nie zrobiłam mu awantury, nie wystawiłam walizek, nie zadzwoniłam do niej. Weekend spędziliśmy, rozmawiając, płacząc, tuląc się do siebie, oglądając filmy i znowu płacząc. Daliśmy sobie dwa tygodnie. Piotr się szarpał. Gdy pewnego dnia wróciłam z pracy, w mieszkaniu było kilka bukietów kwiatów i ugotowany przez niego obiad. Ale jego nie było. Potem pojechaliśmy razem na wakacje - daliśmy sobie ostatnią szansę.

Czułam się potwornie rozbita i skrzywdzona. Chciałam mu przebaczyć, ale nie chciałam go do niczego zmuszać. Pragnęłam tylko jednego: żeby mnie kochał jak wcześniej, i żeby to był jego wolny, przemyślany wybór. Jak przy ślubie.

Szymon z Cyreny

Kilka dni po tym, jak mi powiedział, weszłam do kościoła. Zapytałam księdza w konfesjonale, co mam robić i jak mam sobie poradzić z poczuciem gniewu i niesprawiedliwości. On przypomniał mi historię Szymona Cyrenejczyka, któremu, gdy wracał z pola, włożono na barki krzyż Chrystusa. Nikt go nie pytał o zdanie i czy jest to sprawiedliwe. Ja właśnie dostałam taki krzyż. I oczywiście mogę Bogu zadawać pytanie, dlaczego to właśnie mnie spotkało, ale krzyż i tak muszę dźwigać.

Potem poprosiłam o pomoc zaprzyjaźnionego zakonnika. Rozmawiał z nami, rozmawiał z nią i jej mężem... Piotr jednak zamieszkał ze swoją nową miłością. Po jakimś czasie złożyliśmy pozew rozwodowy - cywilny.

Nie odwróciłam się od Boga i Kościoła, choć czuję, że moja wiara się zachwiała. Czasami rozmawiam z Piotrem. Ostatnio zapytałam, czy żałuje małżeństwa ze mną. Odpowiedział, że nie.

Ja też nie żałuję.

Czy to małżeństwo istnieje

Jestem pewna, że nigdy nie będę się starała o unieważnienie małżeństwa. Byłoby to nieuczciwe wobec Boga i wobec samej siebie. Pamiętam, jak ksiądz, który udzielał nam ślubu, informował nas o warunkach, które muszą być spełnione, aby małżeństwo było ważne. A myśmy te słowa analizowali i uświadamiali sobie, że ciąży na nas ogromna odpowiedzialność - na zawsze. Braliśmy ślub konkordatowy, co tylko potwierdza, że na przyszłość nie uchylaliśmy sobie żadnej furtki. To była prawdziwa miłość! Ja miałam pewność, że Piotr jest mi dany na całe życie. Jestem przekonana, że i w nim była taka pewność.

Gdy dowiedziałam się o zdradzie mojego męża, modliłam się: "Niech się stanie Twoja wola. Jeśli mamy być razem, to tak będzie". Niestety, nie jesteśmy. Czasem ktoś bliski pyta, czy nadal go kocham. Trudno mi odpowiedzieć. W końcu po tych wszystkich okropnych nocach, przy pomocy przyjaciół, rodziców i psychologa - pożegnałam się z nim. Najpierw w głowie, w końcu w sercu. To było trudne, ale musiałam to zrobić. Żeby móc żyć dalej.

Czy nasza przysięga małżeńska była ważna? Przecież wypowiadaliśmy ją z całą wiarą i miłością, jaką wtedy mieliśmy. Zadaję sobie pytanie: czy nadal istnieje nasze małżeństwo? Kościół mówi, że tak. Prawo cywilne, że nie. On kocha inną kobietę. Ja nie myślę już o sobie, że jestem żoną. Jak mam sobie z tym poradzić?

***

Zostałam porzucona, mimo że od początku była we mnie gotowość przebaczenia. Bóg pomógł mi nie zatruć się nienawiścią. Boję się jednak przyszłości - boję się, że kogoś poznam; kogoś, kogo znowu pokocham i z kim będę chciała mieć dzieci. Co wtedy zrobię? Dlaczego będę musiała wybierać między miłością i osobistym szczęściem a życiem sakramentami i pełną możliwością bycia we wspólnocie Kościoła?

Wiem, nie potrafię zawierzyć, a już tym bardziej pogodzić się z sugestią niektórych ludzi, że On przygotował mi drogę samotności. Jestem młodą kobietą i nie czuję powołania do bycia w samotności... Wierzę w miłość i pragnę ją kiedyś komuś ofiarować.

Tli się we mnie nadzieja, że Bóg, który nas kocha, nie postawi mnie przed takim wyborem. Wierzę, że nie chce, żebym cierpiała.

Wysłuchał Sławomir Tarnogórski

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2008